Apel smoleński

Joanno Agacka-Indecka, Ewo Bąkowska, Andrzeju Błasik, Krystyno Bochenek, Anno Borowska, Bartoszu Borowski, Tadeuszu Buk, Mironie Chodakowski, Czesławie Cywiński, Leszku Deptuła, Zbigniewie Dębski, Grzegorzu Dolniak, Katarzyno Doraczyńska, Edwardzie Duchnowski, Aleksandrze Fedorowicz, Janino Fetlińska, Jarosławie Florczak, Arturze Francuz, Franciszku Gągor, Grażyno Gęsicka, Kazimierzu Gilarski, Przemysławie Gosiewski, Bronisławie Gostomski, Robercie Grzywna, Mariuszu Handzlik, Romanie Indrzejczyk, Pawle Janeczek, Dariuszu Jankowski, Natalio JanuszkoIzabelo Jaruga-Nowacka, Józefie Joniec, Ryszardzie Kaczorowski, Lechu i Mario Kaczyńscy, Sebastianie Karpiniuk, Andrzeju Karweta, Mariuszu Kazana, Januszu Kochanowski, Stanisławie Komornicki, Stanisławie Komorowski, Pawle Krajewski, Andrzeju Kremer, Zdzisławie Król, Januszu Krupski, Januszu Kurtyka, Andrzeju Kwaśnik,  Bronisławie Kwiatkowski, Wojciechu Lubiński, Tadeuszu Lutoborski, Barbaro Maciejczyk, Barbaro Mamińska, Zenono Mamontowicz-Łojek, Stefanie Melak, Tomaszu Merta, Andrzeju Michalak, Dariuszu Michałowski, Stanisławie Mikke, Justyno Moniuszko, Aleksandro Natalli-Świat, Janino Natusiewicz-Mirer, Piotrze Nosek, Piotrze Nurowski, Bronisławo Orawiec-Löffler, Janie Osiński, Adamie Pilch, Katarzyno Piskorska, Macieju Płażyński, Tadeuszu Płoski, Agnieszko Pogródka-Węcławek, Włodzimierzu Potasiński, Arkadiuszu Protasiuk, Andrzeju Przewoźnik, Krzysztofie Putra, Ryszardzie Rumianek, Arkadiuszu Rybicki, Wojciechu Seweryn, Andrzeju Sariuszu Skąpski, Sławomirze Skrzypek, Leszku Solski, Władysławie Stasiak, Jacku Surówka, Aleksandrze Szczygło, Jerzy Szmajdziński, Jolanto Szymanek-Deresz, Izabelo Tomaszewska, Marku Uleryk, Anno Walentynowicz, Tereso Walewska-Przyjałkowska, Zbigniewie Wassermann, Wiesławie Woda, Edwardzie Wojtas, Stanisławie Zając, Januszu Zakrzeński, Arturze Ziętek, Gabrielo Zych, w imieniu wszystkich żyjących zwracam się do Was z prośbą o wybaczenie, że używamy Was instrumentalnie, wycieramy sobie Wami gębę przy każdej okazji i rozgrywamy Wami prostackie doraźne interesy polityczne. Zachowujemy się jak zombie czy trupożercy, niepomni tego, że – prędzej czy później, w sposób mniej lub bardziej nagły i naturalny – wszyscy podzielimy Wasz los.

Spoczywajcie w pokoju. Przepraszam i chylę czoła!

Teraz także na papierze

Jeśli nie lubisz czytników i z różnych względów wolisz książki papierowe, a jednocześnie kusi Cię sprawdzenie, jakiego rodzaju chore teksty mogły się zrodzić w mojej głowie i nie zostać przelane na stronę blogu, moje dwa zbiory wierszy – Pogo w tramwaju i Brudnomaszynopis – są od teraz dostępne także w wersji papierowej.
Można je kupić przez internet, albo – dopóki nie skończy mi się kupka egzemplarzy autorskich leżąca spokojnie pod biurkiem – można mnie odwiedzić z butelką czerwonego wina, skonsumować je ze mną i dostać oba tomiki. Wersja na czytniki jest oczywiście dużo tańsza i nie wymaga kontaktu osobistego ze mną, co pozwala  człowiekowi zaoszczędzić sporo czasu i nieprzyjemności.

Operacja nieodwracalna

Bywa, że wysyła się maila czy SMS-a do kilkudziesięciu osób jednocześnie. Jakieś życzenia noworoczne czy świąteczne, ważna nowina z życia prywatnego itp. Kilkakrotnie już obiecywałem sobie, że gdy umrze ktoś, kogo mam w mojej książce adresowej, muszę go od razu usunąć z kontaktów, bo to bardzo nieprzyjemna wpadka, gdy na masowo rozesłane życzenia dostajesz w odpowiedzi informację, że skrzynka o takim adresie nie istnieje, a potem przypominasz sobie, że przecież ta osoba zmarła. Jeszcze gorzej, gdy zamiast automatycznego respondera przyjdzie odpowiedź od kogoś z bliskich zmarłego.
A jednak, mimo tego postanowienia, waham się długą chwilę przed usunięciem kolejnego kontaktu. Po kliknięciu guzika z napisem „Usuń” system przezornie pyta, czy chcę naprawdę usunąć osobę o nazwisku NN. Przestrzega mnie, że jest to operacja nieodwracalna.
Nie chce mi się wierzyć, że komputer jest w pełni świadom znaczenia słowa „nieodwracalna”.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Konstytucja niepisana

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 2007 roku. Wydawało mi się wtedy, że gorzej gardzić demokracją, niż ówczesny prezydent, nikt już w Polsce nie będzie. Bardzo się myliłem… Miałem też wielkie złudzenia, że Konstytucji ignorować władza nie może…
Oj, byłem naiwny.

Wyobraziłem sobie dzisiaj nad ranem, że Królowa Brytyjska doprowadza do kryzysu konstytucyjnego.
Załóżmy, że oto po wyborach Królowa nie tylko nie zaprasza do siebie lidera zwycięskiej partii i nie powierza mu zadania formowania gabinetu, ale publicznie ogłasza, że nie należą się jemu ani jego partii żadne gratulacje, ponieważ jest osobą wredną i niegodną i powinien przeprosić za swoje paskudne cechy charakteru. Łamiąc niepisane zwyczaje Królowa postawiłaby w ten sposób na ostrzu noża losy królestwa i monarchii. Wprowadziłaby zamęt.
Całe szczęście, że mamy w Polsce konstytucję na papierze i dzięki temu każdy wie, co i jak ma robić, by nie doprowadzić do zamętu.

Dwujęzyczność w praktyce

Od czasu do czasu słyszy się burzliwe dyskusje o tym, czy na polskich drogach, zwłaszcza na obszarach o pogmatwanej, wielokulturowej historii, stawiać napisy z nazwami miejscowości tylko w języku polskim, czy może informować także o historycznych nazwach wsi i miasteczek w języku obcym, najczęściej niemieckim? Niektóre z tych miejscowości dłużej przecież nosiły nazwę niemiecką, aniżeli polską.
Pół biedy, gdy nazwa polska od obcojęzycznej niewiele się różni – ma fonetycznie podobną formę, np. polski Sopot i niemiecki Zoppot, albo gdy jedna nazwa jest jakby „tłumaczeniem” drugiej, np. polska Jelenia Góra i niemiecki Hirschberg. Ale kto by się tam domyślił, że Königszelt to Jaworzyna Śląska, a Saybusch to Żywiec?
Dlatego, z przyczyn praktycznych, dla wygody turystów sentymentalnych, odwiedzających ziemie swoich przodków i szukających korzeni, dla historyków i dokumentalistów, uważałem zawsze za uzasadnione stosowanie podwójnego nazewnictwa.
Nie dziwi mnie też wszelkiego rodzaju dwujęzyczna informacja w strefie przygranicznej, bo przecież potrzeba matką wynalazków, a gdy robiłem kiedyś zakupy w sklepie w Czeskim Cieszynie, wśród klientów przeważali Polacy.
W tym kontekście zastanawiam się, jakiej narodowości są ludzie, dla których potrzeb w moim miejscu pracy zmodyfikowano ostatnio niezwykle ważne tablice informacyjne, dopisując wersję w drugim języku. No cóż, cel uświęca środki – ważne, by w razie pożaru każdy wiedział, którędy uciekać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Światowe Dni Strachu

DSC_0127

Światowe Dni Młodzieży to jedno z najbarwniejszych wspomnień mojej młodości. Tak, bo chociaż za tydzień czekają nas w Krakowie Światowe Dni Młodzieży z papieżem Franciszkiem, to przecież nie są to pierwsze Światowe Dni Młodzieży w Polsce, a i te, które odbyły się w Częstochowie w 1991 roku, były już kolejną edycją tych zainicjowanych przez Jana Pawła II cyklicznych spotkań.
Mam więc barwne wspomnienia z gigantycznej imprezy kościelnej, która przetoczyła się przez moje miasto w sierpniu 1991 roku. Byłem tuż po maturze, miałem swoją pierwszą, wakacyjną pracę w księgarni przy IV Liceum Ogólnokształcącym, tym z kultowej piosenki Muńka Staszczyka. Częstochowy nigdy nie pamiętam tak żywej, tak kolorowej, tak barwnej, jak przez te kilka dni i nocy, gdy na wystawionym na chodnik przed księgarnią stoisku przez prawie całą dobę sprzedawaliśmy okolicznościowe koszulki, pocztówki i pamiątki. Mieliśmy taki ruch, że wydawało nam się, że potężny utarg przyniesie nam jakieś kokosy, ale chaos, w jakim pracowaliśmy, zaowocował mankiem na bodajże 8 milionów złotych (to było przed denominacją złotego, moja pierwsza pensja wynosiła mniej więcej tyle samo).
Chcąc nie chcąc byłem wówczas uczestnikiem lub obserwatorem rozmaitych imprez, spotkań, rozmów. Przyrodzona młodym otwartość sprawiła, że wymiar duchowy i religijny nikomu chyba nie przeszkadzał w tym, by korzystać z uciech wszelkiego rodzaju. III Aleja tętniła życiem przez całą noc, ludzie grali na gitarach i innych instrumentach, śpiewali, tańczyli. Obcy ludzie bawili się ze sobą w najlepsze, nie zważając na barierę językową czy jakąkolwiek inną. Po tym, co wtedy się działo, jakoś mnie też nie bulwersują internetowe memy pokazujące prezerwatywy z logo Światowych Dni Młodzieży w Krakowie.
Ale przez te 25 lat sporo się zmieniło i porównanie atmosfery oczekiwania na Światowe Dni Młodzieży w Częstochowie w 1991 roku i w Krakowie w 2016 roku nie skłania do optymizmu. Wydaje się, że chociaż w tylu różnych aspektach świat zmienił się na lepsze i żyje nam się o wiele wygodniej, to jednak zmierzamy w jakimś niewiadomym kierunku i nie wiem, czy nie skręciliśmy w międzyczasie w jakąś ślepą uliczkę.
Po Krakowie jeżdżą wprawdzie (na liniach prowadzących przez Franciszkańską) tramwaje papieskie z inspirującymi cytatami z papieża Franciszka, ale większość Krakowian nie wyczekuje spotkania z Franciszkiem tak, jak czekali na każde spotkanie ze „swoim” papieżem, Janem Pawłem II. Ba, papież Franciszek, który jednym z haseł swojego pontyfikatu uczynił pomoc syryjskim (i nie tylko) uchodźcom, a za motto krakowskiego spotkania z katolicką młodzieżą obrał wers 7 rozdziału 5 Ewangelii Mateusza: „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”, przez wielu młodych Polaków jest traktowany z niechęcią, a w najlepszym razie z pobłażliwością. Nawet polski episkopat zdaje się Franciszka kontestować, gdy w liście adresowanym do młodzieży z okazji zbliżającego się zjazdu w Krakowie ani razu nie wspomina o Franciszku, chociaż trzykrotnie powołuje się na Jana Pawła II.
Każda rozmowa o nadchodzących Światowych Dniach Młodzieży zdumiewa mnie ogromem niechęci, nagromadzonych negatywnych emocji. Z jednej strony jest to niechęć do przyjmowania gości spoza Krakowa, pretensje o paraliż komunikacyjny i innego rodzaju utrudnienia, z drugiej – i to jest wątek dominujący, pojawiający się za każdym razem, gdy ktoś wspomni o zbliżającej się imprezie – jest powszechny, mniejszy lub większy, ale niektórych wręcz paraliżujący strach. Niektórzy są przekonani, że Światowe Dni Młodzieży staną się celem zamachu terrorystycznego, i w związku z tym wyjeżdżają z Krakowa, a swoim dzieciom i wnukom nie pozwalają wziąć udziału w imprezie. Babcia jednego z moich studentów zamartwia się, ponieważ zdecydował się on pomagać w obsłudze imprezy jako wolontariusz. Na wieść o tym, że Franciszek z greckiej wyspy Lesbos zabrał ze sobą kilka rodzin muzułmańskich do Watykanu, jedna z moich znajomych oznajmiła, że papież oszalał i że jak nie zabiją go w samolocie, to znak, że czekają tylko na to, by urządzić nam piekło w Krakowie.

DSC_0089

Na ulicach Krakowa pojawiły się też ogłoszenia podobne do tego na zdjęciu. W 1991 roku w Częstochowie te niemal dwa miliony ludzi, którzy nagle przyjechali do miasta, było dla nas – z całym szacunkiem dla duchowego wymiaru wydarzenia – okazją do większego utargu. To, że mielibyśmy zamknąć podwoje naszej księgarni na czas Światowych Dni Młodzieży, jest dla mnie nie do pomyślenia. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie okaże się, że entuzjazm, jaki przywiozą ze sobą do Krakowa młodzi ludzie z różnych krajów, sprawi, że fobie niektórych mieszkańców miasta rozejdą się po kościach, a obawy przed atakiem terrorystycznym to zwykłe strachy na lachy, które rozpierzchną się szybko i nie przysłonią nikomu radości z przeżywania imprezy.
Telewizja Polska, która ostatnio przeinaczyła słowa prezydenta Obamy, pewnie przeinaczy też słowa Franciszka. Obama podczas szczytu NATO w Warszawie dyplomatycznie skarcił rząd i prezydenta Rzeczypospolitej, nawołując ich do poszanowania prawa i przestrzegania reguł demokracji. Powiedział też, że jest pewien, że polska demokracja poradzi sobie z obecnym kryzysem. Telewizja Polska, kierowana przez Jacka Kurskiego („ciemny lud to kupi”), puściła swoim widzom przekaz, że Obama pochwalił polską demokrację i zapewnił, że ma się ona dobrze. Papież będzie wzywał do miłosierdzia dla uchodźców, telewizja publiczna powie, że uznał imigrację i multikulturalizm za zagrożenia współczesnego świata. Ale to są nieistotne szczegóły. Propagandowe zapędy i nieprofesjonalizm telewizji powoli stają się normą, ale udane Światowe Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku przebiją się do świadomości ludzi, taką mam nadzieję. Tych, którzy w Krakowie pozostaną, tych, którzy tu przyjadą, ale także – prędzej czy później – tych, którzy na czas młodzieżowego zlotu miasto opuszczą.

Karykatura edukacji

Żenujące, skandaliczne, idiotyczne wystąpienia pani minister edukacji w ostatnich dniach i godzinach pokazują, jak dalece potrafi zajść buta i arogancja władzy, gdy nic jej nie hamuje. Pani minister popisuje się dumnie ignorancją zarówno w kwestii znajomości języka polskiego, uparcie obstając przy tym, że zna język polski lepiej niż zastępy specjalistów, którzy tworzyli wszystkie możliwe słowniki tego języka, z zarozumiałą miną obwieszcza także, że pokolenia historyków nie ustaliły niczego i że ich wszystkie wysiłki, by udokumentować jedno proste (a przynajmniej nieszczególnie rozciągnięte w czasie) zdarzenie, spełzły na niczym.
Zdaniem pani minister można było polec w katastrofie smoleńskiej, bo „polec” to czasownik wieloznaczny, który ma wiele synonimów. Pewnie, że tak. Dokładnie tak samo można pewnie zginąć na raka albo umrzeć w wypadku samochodowym.
Zdaniem pani minister, nie wiadomo dokładnie, co się stało w Jedwabnem albo kim byli sprawcy pogromu kieleckiego. Pewnie, prezydent Kaczyński czy prezydent Duda po prostu ulegli propagandzie Bartoszewskiego i Geremka, a w ogóle to przecież to wszystko wina Tuska. Wszystko ulegnie poprawie, gdy patriotyczna histeria zastąpi historię.
Przerażające jest, że polską edukacją kieruje osoba, która jest tak pusta, tak impertynencka i z taką pewnością siebie ignoruje wszystko, co mówią jej specjaliści. Jej zdaniem, powinniśmy się zajmować rewelacjami zawartymi w jej prezentacji na temat pomysłów na reformę edukacji, a nie jakimiś niuansami znaczeń czasowników czy platformerską propagandą historyczną. To prawda, innowacji – zwłaszcza interpunkcyjnych – jest w prezentacji przygotowanej przez panią minister sporo. Nie jestem tylko pewien, czy takiej interpunkcji chcemy uczyć w polskich szkołach, bez względu na to, czy będą to podstawówki i gimnazja, czy szkoły powszechne. Zignorujmy poronione pomysły pani minister na cofanie polskiej edukacji o dekady. Wystarczy sam fakt, że prezentacja jest dobitnym dowodem na to, że ktoś, kto stoi na czele polskiego szkolnictwa, nie zna swoich kompetencji i nie wie, o czym ma prawo decydować.
Zastanawiające są slajdy, w których pani minister zapowiada, że absolwenci powołanych przez nią szkół mundurowych będą mieli fory w postępowaniu kwalifikacyjnym na studia. Przypuszczalnie pani minister nie wie, że jej ministerstwo nie odpowiada za szkoły wyższe i uniwersytety w Polsce, jest bowiem od tego zupełnie inne ministerstwo, a i ono nie ma nic do powiedzenia w tej kwestii, ponieważ uczelnie są autonomiczne i każda uczelnia samodzielnie decyduje o kryteriach naboru studentów.
Równie porażające są slajdy, w których pani minister zdaje się ignorować istnienie systemu bolońskiego i wymyśla sobie studia I stopnia, których absolwenci nie będą mieli prawa kontynuować studiów na II stopniu. Wydaje się też, patrząc na kolejne slajdy, że pani minister nie wie o tym, że studia magisterskie jednolite to w dzisiejszych czasach już rzadkość i występują tylko na kilku bardzo specyficznych kierunkach.
Polską szkołą kieruje ktoś, kto potrafi dzisiaj z całą siłą forsować rozwiązania, przeciwko którym protestował w swoich interpelacjach jeszcze dwa lata temu. Pozoruje się rzekome konsultacje czy badania, wszystko jest robione pod widzimisię kogoś, kto nie ma pojęcia o szkole, bo stracił z nią kontakt jeszcze w ubiegłym stuleciu. Pani minister twierdzi, że jest już teraz popierana przez sto kilkadziesiąt tysięcy nauczycieli szkół powszechnych, które – nawiasem mówiąc – jeszcze nie istnieją. Znakomitym potwierdzeniem tego uwielbienia, jakim stan nauczycielski darzy panią minister, jest nie tylko opinia Związku Nauczycielstwa Polskiego, ale także stanowisko Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadr Kierowniczych Oświaty w sprawie zmian przez nią ogłoszonych. Swoja drogą, jak niecne trzeba mieć zamiary, jak podłym trzeba być, żeby z ogłoszeniem tak fundamentalnych zmian czekać do końca roku szkolnego i ogłosić je w pierwszy poniedziałek wakacji? Ale cóż, do takiej „dobrej zmiany” już przywykliśmy. Dobrej? Dojnej? Sam już nie jestem pewien, jak to się w obecnej nomenklaturze partyjnej nazywa.

Nienawiść wykładowcy

Przed nami ostatni tydzień sesji. Na konsultacjach zjawiają się tłumy, nie mieścimy się w pokoju, w którym zwykle przyjmujemy studentów, trzeba sobie szukać sal. Kolejki do poszczególnych lektorów zapychają korytarz tak, że ciężko jest przejść, a niektórzy ustawiają się w nich już o szóstej rano.
Jeszcze przed rozpoczęciem sesji, na jednym z ostatnich spotkań ze studentami pierwszego roku analizowaliśmy po kolei sytuację, w której są poszczególni z nich. Komu już można dać zaliczenie, kto jeszcze na nie nie zasłużył, jaka komu wychodzi ocena i co może zrobić, żeby ją podnieść.
Piotrowi wyszło 3,0. Mógłby tę ocenę jeszcze podnieść, gdyby spełnił pewne określone warunki. Zostało mu na to zresztą prawie trzy tygodnie czasu. Z uśmiechniętą – jak zwykle – miną poprosił jednak, by wpisać mu ocenę dostateczną. Zrobiłem to więc i przeszedłem do następnej osoby.
Po chwili widzę, że uśmiech zniknął z twarzy Piotra, mina mu zrzedła i coś najwyraźniej go trapi. Myślę sobie, że pewnie zaraz się okaże, że ta ocena jednak go nie satysfakcjonuje i zadeklaruje jej poprawianie. Mija kolejne kilkadziesiąt sekund i Piotr nagle pyta mnie, czy go nienawidzę. Gdzieś wewnątrz mojego mózgu opada mi szczęka, ta widoczna dla studentów wprawdzie trzyma się reszty twarzy, ale chyba nie udaje mi się przed nimi ukryć zdumienia. Przez moją głowę przelatuje szybko kilkadziesiąt zapytań do bazy danych mojego sumienia sprawdzających, w jaki sposób mogłem skrzywdzić tego studenta i sprawić, że czuje się niesprawiedliwie oceniony. Nim jednak procesor w mojej głowie zwrócił wyniki rachunku sumienia, Piotr wyjaśnia, o co chodzi.
Okazuje się, że przyszło mu do głowy, iż mogę mieć do niego żal, bo nie ma ambicji na wyższą ocenę i nie chce się poprawiać. Kamień spada mi z serca i uspokajam Piotra, że to nie moja sprawa, czy zależy mu na średniej albo czy będzie się starać o stypendium, i że – jak wiele innych aspektów jego życia – także i ten nie jest moją sprawą. Na twarz Piotra wraca uśmiech i nie wiadomo tylko, czy jest zadowolony z dowcipu, jaki udało mu się zrobić, czy on też naprawdę poczuł ulgę.

Smutne oczy

Dostałem niedawno maila od niejakiego Alieksjeja Jebiewdenko, który – jak wynika z logów platformy e-learningowej – uważa się za mojego studenta. Ewentualnie nim jest, ale – przynajmniej w kontaktach internetowych – stara się zachować anonimowość. Wiadomość email miała temat: „Podaruj dzieciom słońce”, a oto jej treść – w całości:

Witam!
W związku ze zbliżającym się systemem eliminacji studenta zwracam się do ludzi dobrego serca z prośbą o wsparcie akcji „panda 3”.


Po całym dniu patrzenia w oczy równie smutne, jak te na obrazku, nieprędko dzisiaj zasnę. Bartłomiejowi, Magdalenie, Rafałowi i wszystkim innym smutnym studentom życzę krótkiej, radosnej i pełnej sukcesów sesji. Niech Wam pan da nie tylko trzy, ale i cztery, a nawet pięć.

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 2010 roku.

Zaorali Microsoft

Niektórzy zwolennicy systemu Windows XP mają pretensje do firmy Microsoft, że wstrzymała wsparcie dla tego produktu. No ale powiedzcie sami, jak oni mieli dalej promować system operacyjny, którego kultowa tapeta została zeszpecona przez kogoś, kto postawił takie paskudne słupy energetyczne? Musieli się poddać.

DSC_0111

A tak serio, wieś Posądza w gminie Koniusza powinna moim skromnym zdaniem założyć Muzeum Windows XP. Jeśli nie w Posądzy, to nie wiem gdzie były robione zdjęcia do tapety znanej standardowo z ikspeka. Chyba że w Photoshopie (albo Paincie).

DSC_0107

DSC_0101

DSC_0097