Między piaskownicą a siłownią

Czasami zdarzało się w tym roku szkolnym, że mieliśmy lekcje w dziwnych miejscach. Najpierw we wrześniu była wyburzana ścianka działowa w pracowni INT4, kiedyś kolega zwinął do domu wszystkie trzy komplety kluczy do pracowni 40, teraz instalowana jest nowa pracownia komputerowa w 27. A że szkoła u nas obecnie przeżywa prawdziwy renesans i nabór z roku na rok był w ostatnich latach coraz lepszy, w takich sytuacjach nie ma się gdzie podziać, nie ma wolnych pracowni.
Dzisiaj z dwoma grupami technikum mechanicznego odbyliśmy lekcje na siłowni, bo akurat była wolna. Nie taka zła ta siłownia zresztą do prowadzenia lekcji, niejednemu siedzi się tu na jakimś atlasie wygodniej, niż w zwykłej klasie na krześle. A jak się trochę przy okazji różnymi mięśniami porusza, to i mózg lepiej pracuje, i koncentracja bywa niezgorsza. A Tomek na przykład jak się na ławeczce położy to już w ogóle jest nie do poznania – sprawia wrażenie, jakby nie tylko rozumiał, co się do niego mówi, ale i sam coś od siebie sensownie powie.
Tadzia poznałem na takiej właśnie nietypowej lekcji na początku roku szkolnego. Nie zdał i dołączył razem z Pawłem do grupy panów, których uczyłem już od dwóch lat. Był początek września, ciepły piątkowy poranek, nie było wolnej pracowni. Niedaleko naszej szkoły jest przedszkole, a koło niego plac zabaw i piaskownica. W tej piaskownicy spędziliśmy lekcję z grupą Tadzia, czytając głośno poezję Roberta Frosta i rozmawiając o niej. Nie mieliśmy kserokopii, więc wiersz The Road Not Taken podyktowaliśmy sobie do zeszytów. Nie mieliśmy tablicy, by zapisać trudniejsze słowa, ale była piaskownica, która świetnie w tej roli się spisała. Tadziu i Paweł zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie – rozumieli ten wiersz i mieli wiele do powiedzenia na jego temat.
Teraz jest już prawie lato, a Tadziu ma wystawioną długopisem ocenę niedostateczną z angielskiego. Wszystko wskazuje na to, że był z nami tylko przez rok. Ciekawe, czy gdyby wszystkie lekcje angielskiego odbywały się w piaskownicy, stałoby się inaczej? Może przychodziłby częściej, może miałby jakieś pozytywne oceny?
Po drodze w ciągu roku szkolnego było tyle skrzyżowań, tyle razy staliśmy na rozstaju dróg. Za każdym razem wchodziliśmy w coraz gęstsze chaszcze, kluczyliśmy po labiryncie programu nauczania. Tadziu po drodze gdzieś nam zginął, Paweł idzie na czele grupy i toruje drogę.
Two roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;

Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,

And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.

I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I–
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.

Co gryzie Gilberta Grape’a

W filmie What’s Eating Gilbert Grape główny bohater, nastolatek i rówieśnik moich uczniów robi za ojca całej rodzinie. A na jego głowie i walący się dom, i nie wychodząca z domu, ważąca trzysta kilogramów matka, i upośledzony Arnie, którego osiemnaste urodziny już wkrótce, chociaż gdy był dzieckiem, lekarze nie dawali mu szans na to, że dożyje lat dziesięciu.
Patrzę na tych moich uczniów i chwilami wydają mi się jak Arnie, niewinni i nieskalani mądrością. Albo są takimi Gilbertami, którzy mieszkają gdzieś przy drodze, którą wszyscy przejeżdżają, a nikt się nie zatrzymuje. I którzy mogą czasem tylko pomyśleć przez chwilę o tym, co mogłoby zainspirować ich do marzeń, ale nic więcej. Trzymają ich przy ziemi ta trzystukilowa matka, ten Arnie, ten zapadający się fundament.
Na filmie jest ogólnie wesoło. Ale nie wszyscy śmieją się z matki Gilberta czy Arniego. Gdy część ludzi tarza się ze śmiechu, Łukasz i Leszek siedzą zachowując powagę, a jeden z nich jest wyraźnie wzruszony. Wiele jest rzeczy, których się nie wie o swoich uczniach. Niejeden jest krzyż, który oni muszą dźwigać, a którego ja, dwukrotnie od nich starszy, nie byłbym sobie w stanie wyobrazić.
Ktoś mi niedawno zarzucił, że w moim blogu nabijam się z moich uczniów, traktuję ich jak małpy w klatce i robię z nich pośmiewisko. Zdziwiło mnie to.
Moi uczniowie są bardziej różnorodni, niż wszystkie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym razem wzięte. Jedni, jak Mateusz, który wygrał w lotto, mogliby kupić mnie i całą moją rodzinę i nawet nie odczuliby specjalnie, że ubyło im gotówki. Inni, jak Edward, w sezonie zamiast do szkoły chodzą sprzedawać grzyby przy trasie. Jedni, jak Krzysztof, potrafią czasem powiedzieć coś takiego, że myślę o tym parę dni i nie do końca jestem pewien, czy rozumiem. Inni, jak Darek, dowiadują się od kolegów, że skończyły się ferie i trzeba już chodzić do szkoły, bo sami nie potrafią się doliczyć, kiedy miną te szczęśliwe dwa tygodnie. Wielu moich uczniów i uczennic ma ode mnie bogatsze życie erotyczne. Wielu moich byłych uczniów jest lepszymi ojcami niż ja. Wielu ma lepiej płatną pracę. Niektórzy nie mają zębów, niektórzy trochę siedzieli w więzieniu, niektórych rodzina tak się wstydzi, że zmieniła nazwisko.
Ale w gruncie rzeczy to oni właśnie nadają sens mojemu niespecjalnie mądremu życiu. I nie wyobrażam sobie, żebym robił z nich pośmiewisko. Jak Gilbert Grape, który przyłożył w pysk swojemu bratu Arniemu, ja też czasami mam ochotę co niektórym przyłożyć. Ale jeśli spalę kiedyś ten dom i trzeba będzie ich ze sobą zabrać, zabiorę.

Requiem dla snu

Powalająco przygnębiający film, jak mało który. A w filmie zupełnie jak w życiu, każdy ma proste, łatwo dające się ująć w kilka słów pragnienia i marzenia. Harry i Ty chcą szybko dorobić się dużej kasy. Marion chce otworzyć sklep, w którym będzie sprzedawać ubrania. Sarah chce się zmieścić w swoją czerwoną sukienkę sprzed lat, by ładnie wypaść w telewizji. Harry i Ty znajdują sposób na zarobek – handel heroiną. Zyski Harry ma zamiar przeznaczyć na sklep dla Marion. Sarze nie pomaga żadna dieta, więc decyduje się na się na „kurację” farmaceutyczną. Wszyscy kończą jako ofiary uzależnienia. W domu wariatów, w burdelu, z amputowaną ręką… Nie ma, naprawdę nie ma żadnego światełka w tunelu na koniec tego filmu.
Większość, przytłaczająca większość uczniów, którzy normalnie oglądają z nami filmy w internacie, zdecydowała się tego filmu nie oglądać. W zasadzie początkowo się cieszyłem, to jest film bardzo ponury, bardzo pesymistyczny, zdecydowanie dla dorosłych (Bogu dzięki średnia wieku na filmie była grubo powyżej 18 lat).
Ale gdy wychodzili bez słowa po seansie, ewentualnie artykułując niezbyt cenzuralne półsłowa pod nosem, zrozumiałem, że ten film powinien obejrzeć każdy. I że to lepsza profilaktyka uzależnień niż to, co kilka tygodni wcześniej przeszła cała młodzież naszej szkoły.
Moi uczniowie stosunkowo niedawno odbyli wszyscy coś, co nazywali dowcipnie „oglądaniem narkomana”. Wnioski po tym spotkaniu co niektórych moich uczniów, których uwaga i koncentracja na spotkaniu klasowym z byłym narkomanem oscylowała gdzieś w dolnych granicach normy, były takie: Taki narkoman to ma fajnie. Poszalał trochę, pobawił się, skosztował życia, potem ktoś mu tam podał rękę i go z tego wyciągnął, a teraz gość jeździ sobie z panią psycholog po szkołach, opowiada o sobie, biorą za to kasę, pomagają mu wyjść na prostą, zdobyć wykształcenie, pracę. Morał: ja też tak chcę.
Po filmie Requiem For A Dream takich wniosków się nie wyciąga.

Dotyk

Wstydzimy się dotykać.
Nauczeni jesteśmy jakoś nie okazywać czułości, krępujemy się bliskością, boimy się przytulić. My – Polacy – szczególnie jakoś.
Ale przychodzą takie momenty, kiedy się tego żałuje. Drugi raz popełniłem już ten błąd, że nie wziąłem za rękę, nie przytuliłem, nie poklepałem nawet, osoby umierającej. Nie ze strachu przed śmiercią, ale ze zwykłej nieszczerości. Bałem się okazać tej osobie ciepło, by nie odebrała tego jako symptomu zbliżającej się śmierci. Wolałem grać twardziela, który jest głęboko przekonany, że wszystko dobrze się skończy. Na dwie godziny przed śmiercią patrzyła na mnie przerażonymi oczami, a ja uśmiechnąłem się, mrugnąłem, i świadomie nie wziąłem za rękę, co pewnie normalnie bym zrobił. Wydawało mi się, że jeśli wezmę, to tak jakbym dał do zrozumienia, że umrze i się z nią żegnam.
Po czym faktycznie umarła.
I teraz zostaje ten wstyd, że próbując pokazywać twardziela okazałem się tchórzem. Strugałem dobrą minę do złej gry. Nie pożegnałem się jak należy.
Kilka lat temu, gdy zmarł mój przyjaciel, nie mogłem się powstrzymać od dotykania go. Wielokrotnie ścisnąłem jego dłoń, gdy leżał już w trumnie. Czułem, że muszę to zrobić, nie umiałem tego uzasadnić, ale było mi to niesamowicie potrzebne. O ile jednak ja byłem tego pożegnania świadom, dla niego było już o wiele za późno, a w każdym razie ta dłoń, którą ściskałem, była pusta. Nie było go w niej już czuć.
Myślę, że umierający człowiek zasługuje na to, by otrzymać tę odrobinę czułości. A jeśli nawet miałoby to zdradzać, że żegnamy się z nim, że odchodzi, też warto. Ktoś, kto odchodzi, zasługuje także na szczerość. Taka czuła szczerość nie rani, nie boli. To najpiękniejsze pożegnanie, jakie możemy sobie sprawić. To tak, jakby życzyć temu, kto odchodzi, udanej i szczęśliwej drogi do pięknego celu. W końcu wszyscy się kiedyś udamy w tym samym kierunku.

Proszę czekać, będzie rozmowa

Gdy chodziłem do liceum, telekomunikacja była w naszym kraju w powijakach. Nieliczne osoby w rodzinie i wśród znajomych miały telefon, numery były pięciocyfrowe (w Częstochowie przynajmniej). By zadzwonić do niektórych miast, można było próbować numer kierunkowy, ale automatyczne połączenia międzymiastowe rzadko się udawały, a do niektórych dużych i wcale nie tak odległych miast w ogóle nie było kierunkowego. Rozmowę do Krakowa trzeba było zamawiać na centrali, a na połączenie czekało się czasem kilka godzin. Połączenie było kiepskiej jakości, czasami można było posłuchać kilku innych rozmów równocześnie prowadzonych na tej linii, a jeśli się miało coś do ząłatwienia, warto było szybko przejść do konkretów, bo połączenie mogło się w każdej chwili zerwać.
Z innej zupełnie beczki: gdy chodziłem do liceum, moi nauczyciele wydawali mi się niesamowicie niedostępnymi autorytetami. Pamiętam do dziś, z jakimi nerwami poszedłem się o coś zapytać do dyrektorki, jaką tremę odczuwałem wchodzac do gabinetu, i jak nie śmiałem przerwać jej rozmowy z sekretarką. Jeden z moich najznakomitszych nauczycieli, profesor Hieronim Zyguła, matematyk, podczas lekcji palił papierosy, jednego za drugim. Popiół strzepywał chodząc pomiędzy ławkami: przez okno, do kwiatka, na posadzkę, a czasami gdzies na nasze zeszyty czy ubrania niechcący mu coś upadło. Nie przyszło mi wtedy w ogóle do głowy, że mógłbym mu mieć za złe palenie tych jego Caro w klasie, tu nawet nie chodzi o to, że się go bałem, ale jako nauczyciel wydawał mi się mieć prawa bezgraniczne, zupełnie nieporównywalne z moimi, nie do zakwestionowania.
Parę tygodni temu, tuż po dzwonku na lekcję jestem jeszcze w serwerowni i nie dotarłem do pracowni na zajęcia z panami z technikum mechanizacji. Dzwoni mi telefon komórkowy, odbieram:
– Profesorze, gdzie mamy, co?
– W 27.
– No to gdzie profesor jest? Bo my tu czekamy już!
Koledzy będący świadkami rozmowy pośmiali się chwilę, ale potem naszła nas chwila refleksji. Refleksji nie tylko o postępach w telekomunikacji. Oczywiście tylko chwila, bo potem popędziłem już szerzyć tą marną filologiczną wiedzę moich panów mechanizatorów.

Gdzie pieprz rośnie

Na początku grudnia, czyli jakieś dwa miesiące temu, wybuchła straszna afera wokół wiadomości email, jaką ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce Charles Crawford komuś tam wysłał i została ona ujawniona przez prasę, a ściślej biorąc przez Sunday Timesa.

W zeszłym roku rząd Jej Królewskiej Mości stworzył w Polsce więcej miejsc pracy niż rząd polski. Ale Wlk. Brytania nie usłyszała ani słowa wdzięczności i uznania żadnego z Was ani żadnej z Waszych gazet. To tyle w sprawie solidarności.

Tyle ambasador. Mniejsza z tym, że była to jego wypowiedź adresowana na pewno nie do opinii publicznej i niezbyt dobrze się stało, że została ujawniona, ale czy burza, jaka wokól wyrażonego przez ambasadora poglądu rozpętała się w polskich mediach jest w jakimkolwiek stopniu uzasadniona?
Może ja jestem jakimś dziwnym nauczycielem, a moja młodzież jest nienormalna, ale w zasadzie nie ma już dnia, abym się nie dowiedział, że ten czy tamten z moich absolwentów jest w Londynie, Irlandii, Szkocji… Michał jest w trzeciej klasie technikum, nie jest sierotą, ale mieszka i prowadzi gospodarstwo sam. Jego rodzice z krótkimi przerwami pracują za granicą. Wczoraj tłumaczyłem jego ojcu, który dopiero co wrócił ze Stanów, kolejne C.V., jedzie do Irlandii. Dzisiaj miałem telefon w podobnej sprawie od absolwenta sprzed paru lat, Andrzeja, który także wyjeżdża. Mam ucznia, który latem pracował na budowie w Chicago. Innego, który wrócił z Irlandii po to, żeby zdać maturę i znowu wyjechać. Firma motoryzacyjna z północnej Anglii zatrudniła ostatnio 60 osób z naszej okolicy, w tym wielu naszych absolwentów. Hurtem.
Gdy otwieram komunikator internetowy, na mojej liście kontaktów przynajmniej jedna trzecia osób to osoby, z którymi rozmawiam po polsku, ale które w Polsce nie mieszkają. Ba, większość z nich nie planuje tu wracać.
Przeżyłem wielki szok, gdy dowiedziałem się o wyjeździe Wojtka. Pamiętam do dziś, jak mieliśmy z nim rozmowę na egzaminie wstępnym do liceum ekonomicznego i jakim był wtedy patriotą i idealistą. Wtedy i przez całe liceum. Teraz siedzi w Londynie i nie przyjechał nawet na święta.
Sławek ukończył studia na prestiżowej technicznej uczelni, zrobił dwa fakultety i podyplomówkę, ma żonę i dwójkę dzieci, a też przysłał mi mailem C.V. do sprawdzenia, bo wyjeżdża do Anglii.
Leszek parę tygodni temu został po lekcji w pracowni trochę dłużej, bo coś tam kończył na komputerze, i przed wyjściem zapytał mnie: Profesorze, a czemu profesor stąd nie spierdoli? Z takimi możliwościami, ze znajomością języka, to co tutaj profesora trzyma?
Czasami się sam zastanawiam. Tylko że skoro tylu młodych nie ma już nadziei i nie widzi sensu wiązać z tym krajem swojej przyszłości, to może tym bardziej trzeba tu zostać, żeby tych co zostają nauczyć trochę cieszyć się życiem w miejscu, w którym nas zastało? I wlewać w nich tę odrobinę oleju, żeby jeśli tu zostaną, nie padli ofiarą populizmu i propagandy?

Gdy już bije głupawka




Wczoraj była matura próbna w klasach maturalnych i przedmaturalnych, więc był dzień wolny od lekcji. Ale z panami z jednej klasy umówiliśmy się najpierw na ósmą rano na trzy lekcje angielskiego, potem poszli na próbną maturę, a po próbnej maturze wrócili – już nie obligatoryjnie – po to, by uczyć się angielskiego jak z nut, bo przyszli na popołudniowe śpiewanie kolęd. Dostali wcześniej teksty siedemnastu piosenek i mieli w domu ćwiczyć.
Siedem i osiem lekcji angielskiego tego dnia zaliczyła całkiem spora grupa panów. Ale ponieważ śpiewaliśmy „do oporu”, po godzinie siedemnastej wykruszył się Piotr i zostało jeszcze trzech śpiewających panów. Drugi Piotr, Wojtek i Grzegorz. Śpiewaliśmy na zmianę: kolędę lub jakąś rozrywkową piosenkę o świętach albo Mikołaju, a potem jakąś piosenkę z list przebojów. I znowu – kolęda i piosenka z listy.
I to już było apogeum. W pewnym momencie Wojtek wstał i powiedział: „Cicho, nie śpiewać! Wyłączyć podkład! Ja będę śpiewał sam!”. I zaśpiewał. Najpierw „Little Drummer Boy”, a potem jeszcze piosenkę Shakin’ Stevensa. Piotr i Grzegorz nie chcieli być gorsi, też zaśpiewali solo.
Bardzo inspirujące jest czasami tak usiąść w klasopracowni w półmroku, przy świetle choinki i świątecznych gwiazdek na ścianie, i słuchać jak paru łebków przy kolędach i piosenkach angielskich wygłupia się w najlepsze zupełnie jakby właśnie wracali nad ranem z dyskoteki. Podenerwować panią sprzątaczkę tym, że jeszcze się nie wyszło, chociaż szkoła od paru godzin jest już pusta.
Z prostego przeliczenia godzin lekcyjnych wyszło mi, że Grzegorz wytrzymał tego dnia 12 godzin lekcyjnych języka angielskiego pod rząd. Nie jestem pewien, czy tego dnia się bardzo dużo nauczył. Ale na pewno ten dzień zapamięta. Podobnie jak ja. I nie wiem jak on, ale ja jestem z tego dnia bardzo zadowolony.

Po co się uczyć języków

 

Ostatnio mam powyborczą obsesję, ponieważ – moim zdaniem – wybraliśmy sobie w Rzeczpospolitej Prezydenta, który nie umie się jednoznacznie odciąć od ideologii faszystowskich, nacjonalistycznych i od zwykłego populizmu. Ale też jestem mocno przekonany, że jest to dobra okazja do tego, by coś sobie uświadomić. Niekoniecznie krytykując Lecha Kaczyńskiego. Po prostu zauważając to, na co z naszego, polskiego podwórka, nie zwracamy zwykle uwagi, albo do czego po prostu – na przykład z uwagi na barierę językową – nie mamy dostępu.
Zrobiłem sobie dzisiaj bardzo szczegółową prasówkę i zebrałem z prasy brytyjskiej i amerykańskiej mnóstwo artykułów o naszym nowym prezydencie. Mimo usilnych starań nie znalazłem ani jednego w pełni pozytywnego i optymistycznego, nawet The Telegraph czy CNN.com są sceptyczne co do jego osoby. Pewnie dla wielu sporym odkryciem jest to, że zachodnia Europa gorzej ocenia Kaczyńskiego niż post-komucha Kwaśniewskiego.
Piszę o tym nie dlatego, że chcę zatriumfować z moimi poglądami politycznymi, to jest naprawdę najmniej istotne. Chodzi raczej o coś innego. Zauważyłem wśród osób uczących się języka obcego taką smutną prawidłowość. Im się wydaje, że wszystko da się przełożyć na inny język. Że świat znany nam na co dzień niczym się nie różni od świata, który w swoich językach opisują Anglicy, Francuzi, Arabowie, Japończycy. A tymczasem w nauczaniu języka najwyższa pora, by nasi uczniowie zrozumieli jedno: że my, mieszkańcy tej planety, różnimy się nie tylko językami. Że jest między nami różnic o wiele więcej, zupełnie nieprzekraczalnych, nie do pokonania, a przecież mimo to musimy się dogadać.
Żaden język nie jest do końca przetłumaczalny. Tak samo, jak każda kultura ma swoje prawa, tak samo język, który wyrasta w tej kulturze, rządzi się prawami niepojętymi dla innych języków.
Pamiętam, jak Beata z chóru we Francji zwróciła się do kelnerki z prośbą o to, by do obiadu podano coś do picia dla jej syna, który nie jest dorosły. Kelnerka miała spory problem z pojęciem, czemu to nie może gość pić wina jak wszyscy, albo co niby innego można podać do picia do obiadu. Przecież można mu do wina dolać wody.
Odkąd zmarł Jan Paweł II mówimy ciągle o tym, jaka to był świętą osobą i jak należy się modlić o jego szybką beatyfikację i kanonizację. Tymczasem The Independent pisze o nim, że to był papież odpowiedzialny za tolerowanie pedofilii wśród księży w Stanach i nie tylko.
Z uczeniem się języków jest chyba tak, że ucząc języka trzeba ludzi przygotować nie tyle do zmiany strony czynnej na bierną i odwrotnie albo do budowania zdań wielokrotnie złożonych z użyciem mieszanego trybu warunkowego, co trzeba ich przygotować do kontaktu z ludźmi, dla których ich problemy będą zupełnie niezrozumiałe, albo którzy będą mieli poglądy zupełnie odstające od naszych. Żeby się dogadać, nie wystarczy znajomość przypadków, koniugacji i deklinacji. Konieczna będzie otwartość na zupełnie inne postrzeganie świata, zupełnie inną logikę, zupełnie inne rozumowanie.
I myślę, że my – jako nauczyciele – ponosimy odpowiedzialność także i za to, by przygotować naszych uczniów do kontaktów z ludźmi o poglądach i obyczajach zupełnie innych niż poglądy i obyczaje większości naszych sąsiadów. Musimy nauczyć ich słuchać innych. Musimy dać im siłę do argumentowania, musimy nauczyć ich bronić swoich przekonań przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dla przekonań innych.
Ja umiem to przekazywać tylko w jeden sposób: słuchając moich uczniów i starając im się okazać to, że pamiętam, o czym mówili. Pozostaje mi mieć wielką nadzieję, że oni dzięki temu będą słuchać innych i będą wierzyć, że warto jest słuchać. Nie po to, by się z kimś zgadzać. Ale po to, by go rozumieć.