Internet nasz powszedni

W 1995 roku Bill Gates, jako gość Davida Lettermana w programie na antenie CBS, mówił o internecie jako o tej „kolejnej wielkiej rzeczy”, jaka nas czeka. Oglądając dzisiaj tę rozmowę trudno się zdecydować, czy jest wizjonerska, czy infantylnie śmieszna, trywialna (w końcu Late Show with David Letterman było programem rozrywkowym), ale nie ulega wątpliwości, że dla nas w latach dziewięćdziesiątych internet to było coś. Było to coś tak ważnego, że nikt wówczas nie miał wątpliwości, że trzeba słowo „internet” pisać wielką literą.

Nic dziwnego, że w takiej atmosferze całe pokolenie filologów, encyklopedystów i dziennikarzy jednogłośnie, bez większej dyskusji i bez cienia wątpliwości przyzwyczaiło nas do tego, że piszemy „Internet”, a nie „internet”. Pytanie, czy nadal tak jest, i czy aby na pewno jest tak w języku angielskim. Wielu moich studentów trafia na studia informatyczne z wyniesionym z liceum lub technikum przekonaniem, że tak. Pisownię małą literą uważają za błędną. Tymczasem sprawa nie jest wcale tak oczywista, a pisownia wielką literą, aczkolwiek dopuszczalna i nadal spotykana, staje się coraz rzadsza. Zwolennicy takiej pisowni stoją poza tym tak naprawdę na przegranej pozycji, bo pisownia „Internet” z czasem odejdzie do lamusa, podobnie jak mało kto pamięta dziś o tym, że rzeczownik „radio” w języku polskim pierwotnie uważany był za nieodmienny i nie podlegał deklinacji.

Wydaje się, że nie ma żadnych logicznych przesłanek, by słowo „internet” pisać wielką literą. Najczęściej używamy tego słowa w znaczeniu bardzo analogicznym do słów „radio” czy „telewizja”, dla określenia środka przekazu informacji. „Znalazłem coś w internecie”, podobnie jak „usłyszałem w radiu” czy „zobaczyłem w telewizji”. Nie ma zatem żadnego racjonalnego powodu, by wyrazy „internet”, „web” czy „net” pisać wielką literą. Dał temu bardzo mocno wyraz Tony Long na łamach Wired jeszcze w 2004 roku. Wprawdzie wyprzedził nieco swoje czasy, bo po przejęciu Wired przez Condé Nast w 2006 roku magazyn powrócił do pisowni „Internet”, nie trwało to jednak długo. Dziś internetu pisanego wielką literą na próżno byłoby szukać nie tylko w Wired, ale w większości prasy technicznej i komputerowej

W tradycyjnym ujęciu, słowo „internet” powinno być pisane wielką literą, aby wyjaśnić różnicę w znaczeniu między Internetem (globalną siecią, która wyewoluowała z ARPANET, wczesnej sieci Pentagonu), a jakimkolwiek ogólnym internetem lub siecią komputerową łączącą wiele mniejszych sieci. Z taką interpretacją można się do dzisiaj spotkać w niektórych słownikach. Z czasem jednak „internet” i „web” zmieniły się – poprzez powszechne użycie – z rzeczowników własnych – unikalnych, nazwanych jednostek – w rzeczowniki ogólne. Większość osób spoza wtajemniczonego kręgu specjalistów nie jest w ogóle świadoma istnienia jakiegokolwiek internetu innego niż ten, którego wszyscy codziennie używamy – to rozróżnienie nie ma już znaczenia. A dla wielu młodszych ludzi, którzy dorastali z tą technologią, internet sam w sobie jest czymś zwyczajnym, takim jak telefon, telewizja czy radio. Niektórzy komentatorzy uważają, że pisownia słowa „internet” małą literą stała się bardziej naturalna dla większości Amerykanów (i nie tylko) poprzez świadome i celowe użycie małej litery „i” w produktach marki Apple (iPhone, iPad, iOS itd.).

W języku angielskim mnóstwo jest przykładów dekapitalizacji i uproszczenia pisowni pospolitych wyrazów, które pierwotnie weszły do języka jako nazwy własne, oznaczające coś unikalnego. Procesom tym ulegają nie tylko wchodzące do powszechnego użytku słowa z dziedziny technologii, jak „homepage”, „online”, „email”, „website” (niegdyś „Home page”, „on-line”, „E-mail”, „Web site”), ale także ogólne terminy pochodzące od dawnych nazw marek, jak frisbee, bandaid, velcro, czy też od akronimów (mało kto pewnie wie czy pamięta, że „scuba” pochodzi od „Self-Contained Underwater Breathing Apparatus”).

Gwóźdź do trumny Internetu wbito chyba w roku 2016. W artykule z 1 czerwca tego roku New York Times ogłasza oficjalny „koniec Internetu” i nadejście „internetu”. Nie jest to zresztą jednostronna, odosobniona decyzja tego dziennika, ale reakcja na ogłoszoną przez Associated Press zmianę w ich wytycznych dla dziennikarzy w dorocznie aktualizowanym przewodniku stylistycznym. Korpusy językowe od dawna pokazywały już wówczas tendencję wypierania pisowni wielką literą przez pisownię małą literą, Associated Press usankcjonował tylko to zjawisko i przyspieszył tempo zmian, bo za rekomendacjami AP poszły nie tylko New York Times, The Wall Street Journal, The Verge czy Wired, ale właściwie wszystkie media głównego nurtu.

Następnym razem, gdy przyjdzie Ci do głowy napisać słowo „internet” wielką literą i nie będzie to ani na początku zdania, ani w zbitce „Internet of Things” czy „Internet of Everything”, przypomnij sobie wiersz Adama Asnyka:

Trze­ba z ży­wy­mi na­przód iść,
Po ży­cie się­gać nowe,
A nie w uwię­dłych lau­rów liść
Z upo­rem stro­ić gło­wę

Wy nie cof­nie­cie ży­cia fal!
Nic skar­gi nie po­mo­gą:
Bez­sil­ne gnie­wy, próż­ny żal!
Świat pój­dzie swo­ją dro­gą!

W Stagramie

Instragram, gdy zamykałem na nim konto, był obiecującym serwisem, jednak nikt z moich znajomych go nie używał, a ja korzystałem z kilku serwisów do archiwizowania zdjęć i ich udostępniania, więc zdecydowałem się pozostać na innych, a z Instagrama odszedłem. Po paru latach nadeszły jednak czasy, kiedy coraz częściej słyszę nazwę tego serwisu, także w języku angielskim, także z ust studentów podczas naszych zajęć, nie zawsze poprawnie. Nie wiedzieć czemu, ale ten pozornie łatwy w wymowie wyraz sprawia polskim studentom informatyki kłopoty w wymowie na równi – o zgrozo – z wyrazami computer i internet.

We wszystkich trzech wyrazach problem stanowi oczywiście nie fonetyka i specyficzne spółgłoski czy samogłoski w którymkolwiek z nich, ale stawianie akcentu na nieprawidłowej sylabie. W przypadku wyrazu computer trudno zrozumieć, skąd dziwna tendencja do akcentowania pierwszej sylaby. Za to w wyrazach internet i Instagram dzieje się dokładnie odwrotnie. Wskutek spolszczania akcent przesuwa się na drugą sylabę, zwłaszcza że w języku polskim, odmieniając te słowa przez przypadki, akcent w naturalny sposób przesuwa się na sylaby jeszcze bardziej oddalone od pierwszej (Instagramie, Instagramowi, internetowi itd.).

Po angielsku Instagram mówimy zdecydowanie inaczej niż In Stagram. Akcentujemy pierwszą sylabę. Przykładów warto posłuchać na rewelacyjnym portalu YouGlish.com – polecam nie tylko w tym celu.

Jeden pulpit

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed jedenastu lat. Nie stracił na aktualności, chociaż w mięczyczasie Onedrive wprowadził synchronizację pulpitu i innych folderów między komputerami. Jeśli jednak korzystasz z różnych systemów operacyjnych, także tych nie obsługujących chmury Microsoftu, albo jeśli korzystasz z innej chmury na szeroką skalę, ten wpis może okazać się przydatny. Na marginesie, ja – własnie z uwagi na uniwersalność – nie używam już w poniżej opisanym celu Dropboxa, tylko nowozelandzkiej, bardzo innowacyjnej chmury Mega. Wpis odświeżam przede wszystkim dlatego, że dodałem do niego instrukcję dla użytkowników Apple.

Od dłuższego czasu używam Dropboxa do synchronizacji plików między komputerami, ale dzisiaj rano natchnęło mnie i postanowiłem wykorzystać go do pójścia o krok dalej. Nie należę do osób, które mają zaśmiecony pulpit w komputerze, nadmiar ikon wręcz mnie tam denerwuje, muszę jednak przyznać, że jest to naturalne miejsce pracy dla wielu osób i często sam doraźnie przechowuję tu pewne pliki. Pomyślałem więc, że może warto byłoby pogrzebać trochę w ustawieniach systemowych, skorzystać z Dropboxa i mieć zawsze ten sam pulpit na komputerze w domu, w pracy czy na netbooku? Tym bardziej, że dzięki polecaniu Dropboxa mam w nim już ponad 40 gigabajtów miejsca za darmo*.
Zadanie okazało się nadzwyczaj proste do wykonania.
W Windowsie, wystarczyło w edytorze rejestru (Uruchom -> regedit.exe) odnaleźć klucz: HotKeyCurrentUser > Software > Microsoft > Windows > CurrentVersion > Explorer > User Shell Folders i zmienić w nim wpis dotyczący lokalizacji pulpitu (Desktop) na specjalnie do tego celu stworzony folder w Dropboxie.

Po przelogowaniu na pulpicie pokazała się zawartość tego folderu (do którego wcześniej skopiowałem pliki dotychczas znajdujące się na pulpicie.
Równie proste okazało się to w Ubuntu. Otwieramy katalog domowy, włączamy tymczasowo widok plików ukrytych i odnajdujemy folder .config.

Wewnątrz tego folderu odnajdujemy plik user-dirs.dirs i otwieramy go do edycji.

Zmieniamy położenie systemowego pulpitu (a także, co widać na poniższym przykładzie, wszelkich innych katalogów, które chcemy zsynchronizować z Dropboxem).

Działa. Ikony na pulpitach obu systemów mają obecnie charakterystyczne dla Dropboxa znaczki, po których można poznać, czy plik jest zsynchronizowany z innymi komputerami, czy właśnie się synchronizuje.

I wreszcie pora na powód, dla którego odgrzewam ten kotlet, czy raczej wpis. Gdy go pisałem, Windows i Linux były jedynymi systemami operacyjnymi, które mnie interesowały. Tymczasem dzisiaj zarówno komputer stacjonarny, jak i laptop i netbook, mam firmy Apple. No i na macOS też się to oczywiście da zrobić, ba, nie ma nawet sensu robić zrzutów ekranowych, by to zilustrować.
By przenieść zawartość swojego jabłkowego Biurka do chmury innej niż chmura Apple, należy w terminalu wykonać następujące kroki:
Przenosimy zawartość naszego Biurka do folderu w chmurze, np:
 
mv ~/Desktop/* ~/Dropbox/Pulpit/

Usuwamy całlkowicie lokalne biurko z folderu domowego użytkownika:

sudo rm -rf ~/Desktop

Tworzymy symlink do pulpitu w chmurze:

ln -s ~/Dropbox/Pulpit ~/Desktop

W systemie Catalina lub nowszym (kiedyś takie przyjdą), by zapobiec przywracaniu ustawień podczas restartu systemu, zmieniamy ustawienia folderu w następujący sposób:

sudo chflags -h schg ~/Desktop

Mam nadzieję, że aktualizacja tego wpisu o instrukcję dotyczącą macOS będzie dla kogoś przydatna.

 

* Zgodnie z informacjami na stronie Dropboxa, darmowe konto może dzięki poleceniom rozrosnąć się tylko do 10 GB, ale to nie całkiem prawda. Od czasu do czasu Dropbox organizuje różne inne akcje promocyjne, dzięki którym można zdobyć darmową przestrzeń. Wystarczy śledzić ich stronę.

Zalogowani

Stary numer, a cieszy. Nie ma semestru, by coś takiego się nie stało. Starszy rok przychodzi na zajęcia w laboratorium komputerowym, a tu komputer niewylogowany, ba, przeglądarka otwarta, a w jej kartach otwarte portale społecznościowe, poczta i inne usługi kogoś z młodszego (przeważnie) roku, kto siedział tam chwilę temu.

I tak regularnie dostaję maile z adresów grupowych, w których – zazwyczaj – grupa prosi o jakieś dodatkowe testy, surowsze kryteria oceny, dodatkowe zadanie itp. Dzisiaj przeszedłem samego siebie, dostałem maila od studentów kierunku, którego w ogóle nie uczę.

To już nie pierwszy przypadek w tym roku, choć rok akademicki zaczął się dopiero dwa miesiące temu. Poprzedni przypadek był tak głośny, że dostałem od byłych studentów screeny i memy z moją konwersacją z innymi, tym razem faktycznie moimi studentami, którzy dostali lekcję od kolegów ze starszego roku. To bardzo miłe, że starsi studenci uczą młodszych podstaw bezpieczeństwa i prywatności. Jest to bardzo skuteczne.

Powiększenie maila z drugiego screenu:

Angielski komputerowy

Tradycyjnie, jak prawie co roku, udostępniamy kolejną odłonę naszej kultowej bazy słownictwa, stworzonej przed laty przez Wojciecha Ciępkę jako baza Supermemo. Baza ze słownictwem komputerowym, internetowym i programistycznym przeszła od tamtej pory prawdziwą metamorfozę, została udostępniona jako kurs na innych niż Supermemo platformach, poprawiona i rozbudowana.

W tym roku wyjątkowy wkład w rozwój bazy włożyły studentki drugiego roku informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, Aleksandra Jarczyk i Aleksandra Ogiela, które dodały polskie tłumaczenia do wszystkich haseł bazy. W ten sposób każde pojęcie jest teraz zdefiniowane po angielsku, ale także przetłumaczone.

Angielsko – angielska baza słownictwa komputerowego z polskimi tłumaczeniami pojęć jest obecnie dostępna w formie:

To jest bul

Ze sporą krytyką spotkały się redakcyjne skróty Żeromskiego na tegoroczne Narodowe Czytanie, imprezę od lat inicjowaną i wspieraną przez Prezydenta Rzeczypospolitej.

Ale ktoś, kto prowadzi konta głowy państwa w mediach społecznościowych, dał urzędowi prezydenta dzisiaj jeszcze większy powód do wstydu.

„Co raz”? Może niech pracownicy prezydenta trochę więcej czytają. Albo mniej piszą. Albo jedno i drugie. Bo wychwalając literaturę i polszczyznę, co widać na załączonym obrazku, potrafią polszczyznę obrazić mimo limitu znaków na Twitterze.

https://t.co/yrs0BU45iL

Gdy widzę, jak utrzymywane z moich podatków instytucje i urzędy państwowe popisują się niekompetencją, mam wrażenie, że to jest naprawdę państwo teoretyczne. Pytaniem retorycznym pozostaje, czy Andrzej Duda jest lepszy jako głowa państwa niż jego pracownicy jako mistrzowie ortografii.

Anonimy prywatne i służbowe

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy w 2009 roku. Od tamtej pory nieaktualna stała się tylko jedna rzecz – nikt już nie wysyła esów. Reszta bez zmian.

Co roku z okazji czy to świąt, czy to Nowego Roku, dostaję dziesiątki anonimowych SMS-ów, czasami z numerów, których w ogóle nie znam. Nauczyłem się już na te wiadomości nie odpisywać, bo kilkakrotnie skończyło się to tak, że anonimowy nadawca nie chciał mi się przedstawić, dopóki ja mu się nie przedstawię, a potem okazywało się, że w ogóle mnie nie zna i że rzekomo nie wysyłał mi życzeń.
Takie zabawne incydenty można jednak potraktować z przymrużeniem oka i nie wynikają z nich żadne negatywne konsekwencje czy nieporozumienia.
Mam jednak elektroniczne – czy to przez SMS, czy email, czy komunikator – kontakty o charakterze służbowym z setkami uczniów, studentów, nauczycieli. Bywa, że dostaję wieczorem pytanie o to, co trzeba przynieść następnego dnia na angielski albo jaką ktoś dostał ocenę z wypracowania. Nie zawsze wiem, kto mi to pytanie zadaje, bo nie każdy raczy się podpisać, a niektórym zdarza się zmieniać numer telefonu za każdym razem, gdy zmieniają dziewczynę. Z kolei adresy mailowe typu zorro@serwer.com czy duzy.wacek@buziaczek.com niewiele mówią o tożsamości nadawcy. Nazwa użytkownika na serwerze potrafi zresztą być bardzo myląca, bo znam pewnego łysego brodacza o identyfikarze „malutka”.
Niewielu konfiguruje sobie pocztę mailową tak, by ich pełne imię i nazwisko wyświetlało się w polu „OD”, co pozwalałoby łatwo zidentyfikować nadawcę, a jeśli nawet system pocztowy zmusza ich jakoś do tego, to pozostają uparcie anonimowi i w rezultacie mam już bodajże czterech uczniów o imieniu i nazwisku „Dawid Fotka.pl”.
Te do pewnego momentu zabawne sytuacje stają się żałosne, gdy trzeba załatwić coś naprawdę poważnego – przesłać mi na przykład jakąś ważną wiadomość, pracę na zaliczenie, wypracowanie czy cokolwiek, w czym imię i nazwisko nadawcy są dla nas obojga bardzo istotne. Tymczasem bywa, że ktoś się naprawdę napracuje, prześle mi pracę, a ja nie wiem, od kogo ona spłynęła i kogo za nią nagrodzić. To tak, jakby połowa klasy oddała niepodpisane klasówki albo połowa abiturientów nie nakleiła kodu szkoły i numeru PESEL na swoim egzaminie maturalnym.
A dzisiaj dostałem od kogoś dramatycznego maila, że nie wie jeszcze dokładnie, czego mu brakuje, żeby zaliczyć semestr. Ale nie mam pojęcia, czy jest to kobieta, czy mężczyzna, a tym bardziej, jak się nazywa, więc nie będę w stanie odpowiedzieć na postawione w mailu pytanie.
W tych anonimowych elektronicznych listach rozwesela jeszcze jedno. Ludzie bardzo się boją podpisać się lub przedstawić w treści bądź nagłówku maila, ale zupełnie im nie przeszkadza, że korzystają z darmowych kont mailowych w portalach utrzymujących się z reklam doklejanych do wiadomości. Najzabawniejsze są maile, jakie otrzymuję z darmowych kont w Interii i w Wirtualnej Polsce. Bywa, że w mailu są dwie linijki tekstu i raptem dziesięć słów, a potem jest obszerna reklama, której treść w dodatku nijak nie przystaje ani do treści maila, ani do charakteru mojej znajomości z nadawcą maila.
Ostatnio notorycznie dostaję na przykład maile, których stopki zachęcają mnie do skorzystania z rewelacyjnej oferty, dzięki której w ciągu niespełna miesiąca opanuję podstawy języka angielskiego, a kilka tygodni temu dostałem od studenta praktycznie pustego maila ze stopką reklamową zachęcającą mnie do tego, abyśmy w ramach oszczędzania wody kąpali się odtąd razem.
Internetowe pragnienie anonimowości, netykietowa ignorancja i komputerowy analfabetyzm nie są chyba jednak zbiorami całkowicie rozłącznymi.

Praca w supporcie

Historia z życia, a trochę jakby z piekła rodem.
W wynajętym laboratorium komputerowym kilka osób zarządza pracą kilkudziesięciu kolejnych i musi w związku z tym wprowadzić pewne dane przez internet. Niestety, próba zalogowania się na zdalnym serwerze kończy się takim komunikatem:

W tej sytuacji gorączkowo odpalane są kolejne komputery, każdy z nich – za sprawą swojego wieku i deficytu pamięci RAM – uruchamia się przez kilka minut, a następnie na każdym z nich oczom coraz bardziej zdesperowanych współpracowników pokazuje się ten sam komunikat.
Po ponad dwóch godzinach rozpaczliwego resetowania komputerów i ponownych prób logowania, zostaje podjęta kosztowna decyzja: telefonicznie wezwany zostaje dyżurujący mimo weekendu informatyk, aby przywrócił dostęp do internetu na chociaż jednym komputerze.
Problem oczywiście nie był tak skomplikowany, jak go w nerwach i pośpiechu postrzegano. Uważne czytanie ze zrozumieniem komunikatów na ekranie powinno było bardzo szybko doprowadzić do wykonania dwóch kolejnych kroków i sprawa załatwiona.


Powtarzam tę historię czasem studentom informatyki na I stopniu, gdy widzę, że niektórzy z nich studiują tak trochę pod przymusem, nie próbują znaleźć sobie miejsca i specjalności, nie szukają inspiracji i sposobów na osobisty rozwój. Bywa, że motywująco działają na nich przykłady karier i sukcesów robionych przez studentów ze starszych lat, z drugiego stopnia, albo absolwentów. A bywa, że trzeba postraszyć, że jeśli nadal będą sobie stawiać poprzeczkę tak nisko i jeśli nadal zadowalać ich będzie zaliczanie na styk tego, co określone jest warunkami zaliczenia poszczególnych przedmiotów, ale nie będą się starali podążać własnymi ścieżkami i szukać dla siebie czegoś, co będzie ich wyróżniać na tle tłumu, wylądują w supporcie i będą chodzić na interwencje do ludzi, którym komputer nie działa, bo zapomnieli go włączyć do kontaktu.

Chrześcijaństwo dla pełnoletnich

Międzynarodowa wspólnota zakonna założona przez Ojca Franciszka Marię od Krzyża Jordana, Salwatorianie, żyje według rad ewangelicznych: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, w szczególny sposób zobowiązując się do apostolstwa. W Krakowie przy ulicy Świętego Jacka, na Zakrzówku.
Docierają do wszystkich i wszędzie, aczkolwiek na Twitterze ich profil jest dostępny tylko dla zatwierdzonych użytkowników. Co więcej, by obserwować wspólnotę salwatoriańską na Twitterze, trzeba być … pełnoletnim.

salwatorianie

Tu można by napisać bardzo złośliwy komentarz, ale się powstrzymam.

Jedna litera

Jakiś czas temu zainspirowały mnie podczas spaceru chodnikowe memy w centrum Warszawy.
Muszę częściej patrzeć pod nogi, bo w okolicach mojej pracy aż się roi od memów podpisanych w dokładnie ten sam sposób. Najbardziej inspirujący wydał mi się poniższy. Jedna litera, a czyni taką wielką różnicę. A może właśnie nie ma wielkiej różnicy? Na inne języki chyba całkiem nieprzetłumaczalne.

DSC_0125