Kawalerowie nauki

Jak co roku, kilka tygodni temu zalała mnie na LinkedInie fala powiadomień o ukończeniu studiów pierwszego stopnia przez moich byłych studentów i uzyskaniu przez nich tytułu inżyniera. I oczywiście, jak co roku, chociaż mówimy o tym na zajęciach z każdą grupą, wielu z nich zapomniało, że „engineer” to wcale nie jest po angielsku tytuł uzyskiwany po ukończeniu studiów pierwszego stopnia, tylko po prostu zawód. I że w tym znaczeniu inżynierem można być niezależnie od poziomu posiadanego wykształcenia. Pracę inżynierską może wykonywać inżynier po politechnice, magister inżynier, doktor, doktor habilitowany, profesor, ale równie dobrze można pracą inżyniera nazwać fizyczną pracę robotnika mniej wykwalifikowanego. Ba, określenie „sanitary engineer” bywa żartobliwie używane jako eufemistyczne określenie zawodu sprzątaczki lub śmieciarza.

Po studiach pierwszego stopnia w krajach anglojęzycznych otrzymuje się tytuł „bachelor”, wywodzący się z łacińskiego „baccalaureus”. W zależności od rodzaju ukończonych studiów może to być BA (bachelor of arts, studia humanistyczne) lub BSc (bachelor of science, studia ścisłe). W niektórych krajach można się (obecnie lub w przeszłości) zetknąć z tytułami dla zawężonych dziedzin nauki, np. „bachelor of engineering”, „bachelor of technology”, a także „bachelor of education”, „bachelor of laws”, „bachelor of medicine” itp.

Tytułem po ukończeniu studiów drugiego stopnia jest – odpowiadający polskiemu magistrowi – master. Master of Arts, Master of Science itd.

Ale tak jak nikt w Polsce nie powie o sobie, że otrzymał po studiach inżynierskich czy licencjackich bakalarat, tak nikt w krajach anglojęzycznych nie chwali się ukończeniem studiów i otrzymaniem tytułu „engineer”. Brzmiałoby to równie dziwacznie, jak po polsku określanie absolwenta studiów pierwszego stopnia tytułem „kawalera nauki” (dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu).

Warto też wiedzieć, że ponieważ w różnych krajach ustawodawca zdefiniował różne tytuły naukowe, a uniwersytety stosują rozmaite skale ocen na dyplomach, w tłumaczeniach oficjalnych (przysięgłych czy też w odpisach wydawanych przez uczelnie w językach obcych) tytułów i ocen nie tłumaczymy. Dlatego na wydanym przez Politechnikę Krakowską w języku angielskim dyplomie ukończenia studiów inżynierskich nie należy się spodziewać tytułu „engineer”, a znajdujący się tam tytuł „inżynier” nie jest niczyim błędem czy przeoczeniem.

Nie wiedział o tym absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, Daniel Lalewicz, który po otrzymaniu dyplomu licencjata postanowił skrytykować poziom angielskiego na uczelniach w Polsce.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7290977379336342816

W komentarzach momentalnie zaroiło się od wyjaśnień i trzeba przyznać Danielowi, że wyciągnął lekcję i przyznał się do błędu.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7291232399059324192

Polecam filmy Daniela, jest rodzimym użytkownikiem języka angielskiego i aż miło go posłuchać. Znalazł na swoim dyplomie błąd w miejscu, w którym go nie ma, ale ciekaw jestem, czy zauważył, że na dyplomie naprawdę jest pewna usterka, którą część moich studentów była w stanie wytropić. Ba, jest to coś, co w jednym miejscu dyplomu jest napisane poprawnie, a w innym z błędem.

Chmury nad Hogwartsem

Być może zauważyliście, że wczoraj po południu na niebie nad naszą uczelnią pojawiły się magiczne, wyjątkowo spektakularne, krwawe wręcz chmury, widoczne zresztą z różnych miejsc w całym Krakowie. Takie jak na poniższych ujęciach zrobionych przeze mnie i moich studentów.

To bardzo pospolite zjawisko w okolicach każdej szkoły magii, skutek uboczny wyjątkowo silnych czarów. Wyjaśnienie jest proste i widać je na tym zdjęciu. Studenci pierwszego roku zajmowali się zaklęciami z całek. To musiało mieć skutki uboczne.

Nie powiodło się

Idę sobie w niedzielę z samego rana na zajęcia na studiach podyplomowych z pracownikiem naukowym jednej z najlepszych uczelni w Polsce, w dodatku pracownikiem Katedry Informatyki Stosowanej, a tu nie dość, że do wyświetlania prezentacji towarzyszącej swojemu wykładowi prowadzący używa Microsoft Word, to w dodatku coś mu się nie powiodło…

Word (Aktywacja produktu nie powiodła się), użytkownik niezalogowany

Nie uwielbiam Microsoft 365 ani Microsoft w ogóle, ale warto wiedzieć, że i na Politechnice Krakowskiej, gdzie pracuję, i na Uniwersytecie Pedagogicznym, gdzie studiuję, i na Akademii Górniczo-Hutniczej, skąd pochodzi wykładowca, mamy – wszyscy studenci i pracownicy – dostęp do uczelnianej licencji na usługę Microsoft 365.

Przez trzy lata pracy zdalnej nie przyszło mi też do głowy, że muszę wyłączyć kamerę podczas moich zajęć ze studentami, by móc włączyć udostępnianie ekranu. Bez względu na to, co robimy, zawsze mamy z moimi studentami włączone kamery. Podobnie jak nie siedzimy w papierowych workach na głowach, gdy spotykamy się w sali na uczelni.

Trzeba przyznać, na obronę wykładowcy, że ma obszerną wiedzę merytoryczną z wykładanego przedmiotu i wiele do powiedzenia. Jest też nie tylko świetnym fachowcem w swojej dziedzinie, ale też jego wiedza i treści, które do nas kieruje, są znakomicie dopasowane do grupy odbiorców na tych właśnie studiach podyplomowych.

Niemniej po raz kolejny myślę sobie, jak bezpodstawne są pojawiające się czasem wśród moich studentów głosy rozczarowania, że studiują informatykę stosowaną na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, a nie na innej uczelni, która była ich pierwszym wyborem. To od CIEBIE SAMEGO/SAMEJ zależy, jaką drogę obierzesz i co osiągniesz w życiu, czego się nauczysz, co wymyślisz i stworzysz, a uczelnia i studia to tylko jedno z wielu narzędzi, z których można skorzystać. Sam fakt dostania się na Akademię Górniczo-Hutniczą, MIT czy Stanford, nie są jeszcze gwarancją sukcesu. A ludzi, którzy po informatyce stosowanej w Czyżynach odnieśli sukces, można by wymieniać długo.

Matematyka po angielsku dla Ukraińców

Do rodziny kursów słownictwa specjalistycznego stworzonych przez moich studentów dołączyła właśnie pozycja adresowana specjalnie dla Ukraińców. W praktyce to klon naszej polsko-angielskiej bazy słownictwa matematycznego, będącej największą tego rodzaju publicznie dostępną bazą na Memrise i na Quizlet.

Ukraińsko-angielski kurs słownictwa matematycznego zawiera 551 haseł, przetłumaczyli go i skompilowali Vladyslav Dikhtiaruk i Anastasiia Bazyshyn, studenci informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, korpus przejrzało i zgłosiło swoje poprawki trzech profesorów narodowości ukraińskiej pracujących na Wydziale Informatyki i Telekomunikacji Politechniki Krakowskiej, profesorowie Ihor Mykytyuk, Anatolij Prykarpatski i Yosyf Piskozub. Wśród osób, którym należą się szczególne podziękowania, są także Agnieszka Łyczko i dr Monika Herzog. W nadchodzącym semestrze kurs – podobnie jak jego bliźniacza polsko-angielska wersja – zostanie w pełni udźwiękowiony i zilustrowany. Pracują nad tym Adam Gruszczyński i Wojciech Jakubiec.

Mamy nadzieję, że kurs okaże się przydatny Ukraińcom uczącym się matematyki po angielsku, jesteśmy też otwarci na sugestie zmian i poprawek. Ukraińsko-angielskie kursy słownictwa matematycznego zostały udostępnione na platformach Memrise i Quizlet.

Czarodziej w Czyżynach

Wielokrotnie pisałem, że kampus Politechniki Krakowskiej w Czyżynach to prawdziwa szkoła magii. Można o tym mówić na poważnie, przytaczając liczne przykłady osiągnięć naukowych, projektów, wdrożeń, imprez popularyzujących naukę i technologię wśród przedstawicieli różnych grup wiekowych, można też z przymrużeniem oka pisać o Czyżynach jako o krakowskim portalu do Hogwartsu albo o miejscu przyjaznym dla jednorożców.

Kilka tygodni temu zauważyłem jednak, że nieopodal pokoju, z którego zwykle prowadzę zajęcia, pojawiła się całkiem poważna i oficjalna informacja o tym, że w Czyżynach naprawdę można przyjść na konsultacje do prawdziwego maga. Przy drzwiach jednego z pomieszczeń w tym samym korytarzu zawisła elegancka etykieta, a na niej tytuł, imię i nazwisko naszego czarodzieja.

Zgodnie z dewizą Niewidocznego Uniwersytetu w Ankh-Morpork, brzmiącą „Nunc id vides, nunc ne vides”, postanowiłem zaczarować nieco imiona i nazwiska gospodarzy pokoju, moich sąsiadów z korytarza. Ale odkąd dostrzegłem tę etykietę i zdałem sobie sprawę, w jak zaszczytnym miejscu pracuję, z przyjemnością odświeżam sobie kolejne powieści Terry’ego Pratchetta o Świecie Dysku. I jestem dumny, że nie wszyscy magowie pochodzą z Niewidocznego Uniwersytetu. Niektórzy są z brytyjskiego Invisible College, a niektórzy z Politechniki Krakowskiej.

Historia i teraźniejszość, czyli elukubracje

Głośno ostatnio o lansowanej przez Ministerstwo Magii książce profesora Roszkowskiego, która wprawdzie podręcznikiem w ogóle nie jest, ale Ministerstwo Magii ją jedną (póki co) poleca szkołom jako podręcznik do nowego przedmiotu w szkołach średnich o pięknej nazwie „historia i teraźniejszość”. Sądząc po treści dzieła profesora, „i” w nazwie przedmiotu to skrót od „indoktrynacja”, a „teraźniejszość” to coś, co profesora absolutnie przeraża, czego nie akceptuje, a akceptowalna dla niego rzeczywistość to ta sprzed co najmniej pół wieku (spora część książki poświęcona jest krytykowaniu zjawisk kulturowych i społecznych, które dla współczesnej młodzieży są wręcz prehistorią).

Do najbardziej słynnych, choć bez wątpienia nie zasługujących na sławę, należy fragment, w którym pan profesor twierdzi, że dzieci „wyhodowanych” nikt nie będzie kochał. Fragment powszechnie odbierany jako fragment o dzieciach z in vitro. Pomijając jednak ideologiczne obsesje autora, książka pełna jest zwykłych błędów rzeczowych. Takich, jak rzekomo aktualna mapa Polski, pokazująca granice sprzed 1951, sprzed umowy o zmianie granic między Polską a Związkiem Radzieckim. Albo pseudointelektualny wywód o thrash metalu, z którego wynika jedynie to, że autor nie sprawdził nawet w słowniku angielsko-polskim, co słowo „thrash” oznacza, ale uważa za stosowne, by się na ten temat wymądrzać.

Szkoda mi trochę profesora Roszkowskiego. Był autorytetem, dla wielu nadal takim jest, a jednocześnie stał się błaznem. Nie za to, że ma takie poglądy, jakie ma, bo to jego sprawa, ale dlatego, że swoim nazwiskiem firmuje próbę sprzedania opinii jako faktów.

W spontanicznym czacie ze mną na uczelnianej platformie student użył dziś słowa „lucubrations”. Musiałem szybko sprawdzić, co to takiego ta „elukubracja” („utwór literacki lub inny tekst pisany z wysiłkiem i bez talentu”). To było wprawdzie o topornej propagandzie rosyjskich trolli w mediach społecznościowych, nie o podręczniku profesora Roszkowskiego, ale pomyślałem sobie, że panu profesorowi brakuje wyraźnie kontaktu ze studentami takimi oczytanymi, mądrymi i inteligentnymi, jak moi. Gdyby pracował na Politechnice Krakowskiej, może miałby lepsze zdanie o teraźniejszości, przyszłości i w ogóle o świecie. I byłby trochę mniej zadufany w sobie, a nieco bardziej otwarty na uczenie się czegoś nowego od młodszych i mądrzejszych od siebie.

Pierwsza pomoc

Na ostatnich zajęciach ktoś jeszcze inaczej sparafrazował słowa wiersza księdza Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko likwidują konta na Naszej Klasie”. Jednak żarty żartami, a tymczasem kilka miesięcy temu zauważyłem wyraźny brak pośpiechu nie tyle w kochaniu ludzi obecnych, co w ratowaniu tych odchodzących. I poczułem realne zagrożenie.
Prowadziłem zajęcia, gdy nagle wpadło do mnie z okrzykiem „Ratunku!” na ustach dwóch obcych studentów. Okazało się, że w piwnicy pode mną podczas zajęć zasłabł profesor i panowie próbowali mu udzielić pomocy.
Z ich późniejszej relacji mniej więcej tak zrozumiałem przebieg wypadków: profesor prowadził wykład siedząc przy biurku w dusznej piwnicy i w pewnym momencie głowa opadła mu na biurko. Panowie przez chwilę zastanawiali się, czy nic mu się nie stało, ale po krótkiej przerwie w wykładzie profesor podniósł głowę i mówił dalej, więc uznali, że wszystko w porządku. Minęło jednak kolejne parę minut i profesor po raz kolejny niezaprzeczalnie zasłabł, czemu tym razem trudno było zaprzeczyć, skoro nawet spadł z krzesła. Wówczas panowie sięgnęli po komórki, by wezwać pogotowie, ale okazało się, że w piwnicznym lochu wszyscy są poza zasięgiem, więc delegacja dwóch co żwawszych studentów pobiegła do drugiego budynku do dziekanatu, by tam szukać pomocy. Oddalony o parę minut drogi dziekanat był jednak akurat oblężony przez rzesze załatwiających jakieś ważne sprawy, więc delegacja wróciła do sali z przygnębiającą informacją, że do dziekanatu jest olbrzymia kolejka, trzeba pobierać numerki z automatu, by się ustawić na końcu tej kolejki, a przewidywany czas oczekiwania jest bardzo długi. Zdumiało mnie zupełnie, że nikomu z nich nie przyszło do głowy użyć telefonu na którejś z mijanych po drodze portierni albo by wejść do dziekanatu bez kolejki, powołując się na wyjątkową przecież sytuację, nie wspominając już o tym, że pewnie studenckie komórki po wyjściu z piwnicy miały już pewnie zasięg. Następnie zdesperowana delegacja uznała, że trzeba szukać pomocy w sąsiednich salach, i tak trafili do mnie.
Gdy wszedłem do sali, w której mieli zajęcia, profesor zdążył się już ocknąć i ze stoickim spokojem tłumaczył im powody swojego zasłabnięcia. Kilku studentów nadal z niedowierzaniem chodziło po sali z komórkami w wyciągniętych przed siebie dłoniach i szukało zasięgu. Sytuacja mogłaby się nawet przez chwilę wydawać komiczna, gdyby nie fakt, że w rzeczywistości była przerażająca. Było wyraźnie widać, że na tych co najmniej kilkunastu dwudziestoparoletnich facetów zupełnie nie ma co liczyć. Stracili głowę i byli bezradni do tego stopnia, że poszukując zasięgu w telefonach żaden z nich nie wpadł na to, by wyjść z pomieszczenia w piwnicy.
Nie oceniam tych panów, bo przecież wiem, że naprawdę się przejęli i próbowali pomóc, nawet jeśli nie całkiem im to wychodziło. Sam pewnie nie spisałbym się lepiej od nich. Wypada jednak życzyć każdemu nauczycielowi dużo zdrowia, szczególnie przy tablicy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dwunastu lat. Nasza Klasa już nie istnieje, ratowany profesor nie żyje, a ja nadal wolałbym nie zemdleć przy tablicy. Przypomniałem sobie o tym wpisie, bo po niedawnym zasłabnięciu prowadzącego na zajęciach zdalnych na wydziale pomyślałem, że jest kolejny powód, by podczas zajęć przez internet włączać kamery… Pocieszający jest fakt, że studenci pierwszego roku informatyki stosowanej w 2021 roku zachowali się dużo przytomniej niż tamci studenci sprzed dwunastu lat.

Świat do góry nogami

Na samym początku pandemii, gdy 12 marca 2020 podejmowaliśmy pierwsze kroki w przestawianiu trybu naszych zajęć ze studentami na zajęcia przez internet, nikt z nas chyba się nie spodziewał, że to będzie tak długo trwało. Obecnie już czwarty semestr pracuję z moimi studentami zdalnie, a ówczesne „pierwszaki” to teraz najstarszy semestr pierwszego stopnia, z jakim mam zajęcia, wkrótce skończą lektorat i przystąpią do egzaminu. Nawet jeśli zajęcia zdalne skończą się wraz z najbliższą sesją zimową, będzie to oznaczało, że całe dwa lata mojej zawodowej kariery nauczałem przez internet. To już całkiem sporo.

W bieżącym semestrze zajęcia na naszym Wydziale mają formę hybrydową, dzięki czemu te przedmioty, w których trudno sobie wyobrazić skuteczną realizację założonych efektów kształcenia, zwłaszcza laboratoria pomiarowe, wymagające użycia fachowego sprzętu, organizowane są na kampusie, a większość wykładów i ćwiczeń w większych grupach odbywa się przez internet. Studentów i prowadzących przebywających na terenie uczelni obowiązują oczywiście wytyczne sanitarne wynikające z obecnej sytuacji epidemiologicznej, w budynku należy na przykład mieć usta i nos zakryte maseczką czy zachowywać dystans. W salach obowiązują odpowiednio ograniczone limity liczby osób, które mogą w nich jednocześnie przebywać, by umożliwić zachowanie właściwych odległości.

Na początku października miałem mieszane uczucia i nie byłem pewien, czy jestem zadowolony z tego, że nadal mamy zajęcia zdalne. Podobnie zresztą, jak studenci. Większość tych młodszych oczekiwała powrotu do nauki stacjonarnej, chociaż zdarzały się wyjątki. Im starsi, tym bardziej cenili sobie to, że przynajmniej część zajęć nadal odbywa się przez internet, a na drugim stopniu spora grupa zrezygnowała wręcz z kontynuowania studiów, gdy dowiedzieli się, że mają dwa razy w tygodniu przyjeżdżać na Wydział. Spora część z tych, którzy jednak nie zrezygnowali, wystąpiła o indywidualną organizację studiów.

Im dalej w las, tym mniejsze mam wątpliwości. Liczba nowych przypadków koronawirusa i zgonów stale rośnie, poczucie zagrożenia wśród części nauczycieli akademickich i braci studenckiej również. Niektórzy z kolei zupełnie się nie przejmują i w najlepsze zachowują się tak, jakby żadnej pandemii nie było. Prowadzi to czasem do mniejszych lub większych konfliktów, od pełnych pretensji spojrzeń po utarczki słowne czy nawet przepychanki (choć tych ostatnich byłem świadkiem tylko w komunikacji publicznej, nie na kampusie).

Część prowadzących – do czego oczywiście mają absolutne prawo zgodnie z obowiązującymi przepisami – bardzo rygorystycznie egzekwuje od studentów stosowanie się do zasad reżimu sanitarnego. Na zajęciach wszyscy są w maseczkach, a w niektórych salach stanowiska są dodatkowo przegrodzone, by odizolować uczestników od siebie. Przechodząc obok sal z przeszklonymi drzwiami obserwuję czasem takie zamaskowane grupy studentów, bywa że w lateksowych rękawiczkach, prowadzących mówiących do nich także w maseczkach na twarzy… I wtedy z ulgą myślę o naszych zajęciach przez internet. My się wszyscy cały czas widzimy, mamy kontakt wzrokowy, ale widzimy też wzajemnie mimikę naszych twarzy, każdy uśmiech, skrzywienie, minę. Słyszymy się wyraźnie (no oprócz Czcibora z pierwszego roku, którego mało kto rozumie, a Czcibor od kilku tygodni nie daje rady poprawić jakości dźwięku ze swego mikrofonu), nie trzeba się domyślać, co ktoś wymamrotał przez maskę. Nie musimy się kłócić ani mieć do siebie żalu o to, kto na ile drobiazgowo stosuje się do ograniczeń sanitarnych. Nie muszę nikogo upominać o to, że nie założył maseczki. Studenci siedzą przed kamerami bez maseczek, a bywa że bez spodni, ale nie jest to w ogóle przedmiotem naszych dyskusji, nikogo nie muszę wyrzucać z sali ani zabraniać mu do niej wstępu. Nie muszę się zastanawiać, co robić ze studentem, który kaszle, kicha czy smarka.

Dziś, w pierwszych dniach listopada 2021 roku, uważam się za szczęśliwca, który nadal ma zajęcia zdalne. Dopóki sytuacja pandemiczna się nie zmieni i zajęcia na kampusie są w oczywisty sposób związane z ograniczeniami, które w istocie ograniczają rzeczywisty kontakt między prowadzącym a studentami i studentami między sobą, mam nadzieję uczyć przez internet.

Gdy na początku pandemii namawiałem koleżanki z pracy, by podczas zajęć online używały ze studentami kamer, użyłem kiedyś w dyskusji z jedną z nich argumentu, że przecież po powrocie na Wydział nie będziemy w klasach nakładać sobie papierowych worków na głowy, tylko będziemy się wzajemnie widzieć. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że okaże się, że po roku świat stanie tak bardzo do góry nogami, że my na zajęciach przez internet będziemy się widzieć normalnie, a ci sami studenci na niektórych innych zajęciach w salach na Wydziale będą mieli na głowach może nie worki, ale jednak inne przedmioty zasłaniające im twarze i ograniczające ich komfort, albo że będą siedzieć pooddzielani od siebie ściankami z tektury.

Beka z pandemii

Zgodnie z regułą opisaną w serialu South Park, każda tragedia – czy to AIDS, czy 9/11, czy inna – z czasem może się stać przedmiotem żartów. Pandemii koronawirusa nie mamy jeszcze wprawdzie za sobą, a od jej początku – jakby nie liczyć – nie minęło jeszcze 22 i 1/3 roku, są jednak pewne sytuacje z pandemią związane, które nieustannie budzą mój uśmiech.

Na kilku sklepach i punktach usługowych w mojej okolicy można w wejściu przeczytać takie na przykład ogłoszenie. A może ostrzeżenie lub groźbę?

Podejrzewam, że zakład fryzjerski, w którym można zostać ostrzyżonym przez osobę ubraną wyłącznie w maseczkę, cieszyłby się w sumie pewnie popularnością. Ale co do ciastkarni albo sklepu ogólnospożywczego mam już pewne wątpliwości. Ciekawe, że zmiana kolejności pierwszej i drugiej linijki tego ogłoszenia całkowicie zmienia jego sens, a jednak nikt tego od półtora roku nie zauważył i ten nieszczęsny komunikat straszy potencjalnych klientów w wielu miejscach w Bieńczycach. Wcale nie lepszy, a może i nawet bardziej niezręcznie sformułowany, zdarzyło mi się kilkakrotnie dostrzec na drzwiach wejściowych do małych sklepów i do drobnych punktów usługowych.

Gdyby go potraktować dosłownie, sam nie wejdziesz. Musisz kogoś ze sobą wziąć na zakupy albo przynajmniej zaczekać, aż ktoś jeszcze będzie chciał kupić drożdżówkę, kawę na wynos, albo dorobić klucze. Jeszcze gorzej reklamuje się zegarmistrz w pawilonie nieopodal mojego bloku. Do jego punktu wejść w ogóle nie można, chyba że on akurat wyjdzie na chwilę.

Cóż, pozostaje się starać zachować dystans i mieć dobry humor, wbrew wszystkiemu. Dokładnie taki filozoficzny spokój panuje wśród moich studentów, z którymi kolejny, już czwarty semestr uczymy się zdalnie. Panowie z III roku – w trosce o nasze wspólne bezpieczeństwo – podczas zajęć zdalnych prowadzonych w ubiegłym tygodniu za pośrednictwem Microsoft Teams mierzyli sobie wzajemnie temperaturę.

Ten wpis, wbrew pozorom, nie szydzi z pandemii COVID-19 ani nie propaguje poglądów sprzecznych ze współczesną nauką. Autor jest zaszczepiony, znał także osobiście osoby, które ciężko przeszły zakażenie albo zmarły z powodu koronawirusa. W każdej sytuacji warto nie ulec szaleństwu, zachować dystans, starać się mieć dobry humor i dbać o komfort psychiczny swój i innych ludzi.