Dzieciaczki programują

Sylwek uczy dzieciaczki programowania. Tak mówi. Przypomina mi się to, gdy piszę mu coś głupiego, jak zwykle, a on mi odpisuje, że teraz nie ma czasu. Jest zajęty. Za cały komentarz wystarcza ukradkiem przez Sylwka zrobione zdjęcie, a na nim banda słodkich zuchów, którzy właśnie – pod kierunkiem Sylwka – odkrywają świat programowania. Świat tworzenia wszystkiego, co istnieje, świat bycia bogami. Tak przynajmniej widać po ich minach. Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądają rozdziawione buzie albo wybałuszone oczy, na zdjęciu Sylwka jedno i drugie widać idealnie.

Dzieciaczki mają tak na oko po dziesięć lat, ale na zajęciach z Sylwkiem widać w nich moc, poczucie sprawczości, wiarę w celowość bycia tu, gdzie są. A przede wszystkim widać, że ci młodzi programiści czują się bohaterami, odkrywcami świata pełnego tajemnic i cudów, które przyjmują z otwartymi ramionami. Radośnie podekscytowani, z dumą czynią sobie ten świat poddanym. I żadne jabłko nie stanie im ością w gardle.

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem taką minę – choćby jedną – na swoich zajęciach. I nie chodzi bynajmniej o przedmiot. Dożyłem czasów, gdy to moi byli studenci są specjalistami od inspirowania innych, jeden z nich, Konrad, nawet napisał o tym książkę.

Nim Israfil zadmie w ostatnią trąbę, jeszcze niejeden młodszy czy starszy dzieciaczek rozdziawi buzię za sprawą moich byłych studentów. Ulicą Życzkowskiego w Czyżynach przechadza się po jednej stronie składający pod nosem głoski w zdania Dżibril, po drugiej można spotkać Azraela Sylwestra, a na szóstym piętrze budynku nieopodal siedzi też Malik, czyli ja. Malik robi po prostu swoją żmudną robotę, jak na naczelnika Gehenny przystało.

Sylwester to mój Anioł Azrael. Strzeże tablicy z kodem, który zgłębiają moi więźniowie, a który dla mnie jest niepojęty. Nie wierzę w życie wieczne, ale po mojej śmierci Sylwester będzie mieć władzę nad moją duszą, a raczej nad tym, co z niej zostanie. Będzie inspirował.

Coolio, Gangsta’s Paradise

Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze (niniejszy wpis);
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Od czasu do czasu

Kilkadziesiąt lat po śmierci Johna Lennona (zamach na niego, obok pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski i zamieszek na ulicach Częstochowy w sierpniu 1980, stanowi jedno z historycznych wydarzeń, które są najwcześniejszymi wspomnieniami z mojego dzieciństwa) doczekaliśmy się w tym tygodniu premiery najnowszej i pewnie ostatniej piosenki zespołu The Beatles. Psychodeliczna ballada „Now and Then” została nagrana w domowych warunkach na kasecie magnetofonowej w 1977 roku w Nowym Jorku i była jedną z piosenek, których Lennon nigdy nie ukończył ani nie wydał komercyjnie.

Przekazana przez wdowę po Lennonie, Yoko Ono, kaseta stała się przedmiotem zainteresowania pozostałych członków zespołu The Beatles w roku 1995, ale kiepska jakość nagrania i brak możliwości odseparowania ścieżki dźwiękowej fortepianu od ścieżki wokalnej sprawiły, że prace nad wypuszczeniem singla wstrzymano, a wreszcie odłożono na półkę. Dopiero technologiczna rewolucja, jakiej świadkami jesteśmy w ostatnim czasie, i zastosowanie sztucznej inteligencji, pozwoliły doprowadzić nagranie do takiego stanu, w którym można je było wreszcie opublikować – z udziałem Paula McCartneya i Ringo Starra, ostatnich żyjących członków zespołu, z wykorzystaniem nagrań George’a Harrisona z 1995 i z dodatkowymi słowami autorstwa McCartneya.

Ale nie pisałbym o tym tutaj, gdybym nie chciał poruszyć pewnej kwestii językowej. Zauważyłem w polskich mediach, że zachwycający się niezaprzeczalnym fenomenem tej nieco infantylnej, ale miłej piosenki zza grobu i w gruncie rzeczy majstersztykiem w rodzącej się na naszych oczach sztuce deep fake’ów dziennikarze, w tym także najbardziej cenieni dziennikarze muzyczni, dopatrując się mistycznych i profetycznych talentów u Lennona, zdają się nie rozumieć tytułu piosenki albo nie zwracają uwagi na jej słowa. „Now and Then” to wprawdzie dosłownie „Teraz i wtedy”, albo – jak twierdzi Google Translate – „Teraz i później”, ale wystarczy się wsłuchać w tekst piosenki, by zrozumieć, że tutaj ma znaczenie podobne, jak we frazie „every now and then”, czy też „every now and then and again”, czyli „czasami”, „od czasu do czasu”, „sporadycznie”.

Wysłałem wczoraj moim studentom pytanie, jak rozumieją tytuł piosenki „Now and Then” i jak by go przetłumaczyli na język polski. W ciągu minuty otrzymałem odpowiedź, że „od czasu do czasu”. Może legendom polskiego dziennikarstwa muzycznego przydałaby się lekcja angielskiego u Olafa lub innego studenta Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej? A może po prostu nie wsłuchali się w słowa piosenki, której wypuszczenie komentowali dla wszystkich polskich mediów?

Co ciekawe, DeepL radzi sobie z tym idiomem i jako pierwsze sugerowane tłumaczenie, bez podania kontekstu, proponuje „od czasu do czasu”. Ba, chociaż zwykle się pastwię nad Bingiem, tym razem Bing się w ogóle nie bawi w dwuznaczności i podaje właściwe tłumaczenie.

Federacja niedoceniana

Idea zdecentralizowanego internetu jest z nami już od jakiegoś czasu (sam jestem na Mastodonie od roku, ostatnio znalazłem instancję z domeną taką, jak moje nazwisko, zmigrowałem i jestem tam teraz @marcin@maly.io). Nowy model mediów społecznościowych, w których użytkownik nie jest towarem, a jego dane, przyzwyczajenia i zachowania pozostają jego własnością, a nie są narzędziem w ręku właściciela serwera, który może je wykorzystać w dowolnym celu, niekoniecznie zgodnym z interesem użytkownika, stał się szczególnie istotny po wydarzeniach 2016 roku, a odkąd Elon Musk sfinalizował zakup Twittera i zaczął tam wprowadzać swoje porządki, przeżywa prawdziwy renesans. Dlatego sądziłem, że pokazując poniższego mema studentom informatyki pierwszego stopnia, sprowokuję ich do jakiejś dyskusji.

Mem pokazujący niechęć do Metaverse i sympatię dla Fediverse

W większości grup okazało się, że bardzo się myliłem, bo o ile słowo „metaverse” jest od jakiegoś czasu modne i popularne, o tyle tylko nielicznym „fediverse” obił się o uszy. O „Metaverse”, zarówno tym od Facebooka, jak i w szerszym sensie, mieliśmy w ubiegłym roku dwie prezentacje na ostatnim semestrze pierwszego stopnia, niektórzy nawet pracują nad tą ideą i jej ucieleśnieniem w firmach, w których robią staże lub są zatrudnieni.

Jak działa Fediversum, w bardzo prosty i przystępny sposób tłumaczy ta strona. W moich grupach na informatyce, w których większość osób nie słyszała o zdecentralizowanych mediach społecznościowych, do wyjaśnienia im założeń „sfederalizowanego uniwersum” wykorzystałem poniższy film.

Odesłałem ich także do skromnej, ale estetycznie wykonanej stronki ze swego rodzaju mapą Fediversum, z której w mniejszych grupkach udali się zwiedzać wybrany serwis: Mastodon, PeerTube, Pixelfed, Friendica, GNU Social, Hubzilla. Potem każda grupa podzieliła się z resztą studentów swoimi wrażeniami, komentarzami, przemyśleniami, cokolwiek im przyszło do głowy.

Większość studentów pierwszego stopnia skupiła się na funkcjonalności i stronie wizualnej serwisów Fediversum, tym samym dalecy byli od entuzjazmu. Chyba tylko Pixelfed dostał kilka pochwał, jeśli o to chodzi. Bardzo niewielu skoncentrowało się na tym, o co naprawdę chodzi w całym tym zjawisku, ale ci, którzy w dyskusji patrzyli na aspekt prywatności, własności danych, możliwości zmieniania instancji albo wręcz uruchamiania własnych, mieli nieco bardziej przychylne komentarze. W dwóch grupach dyskusja poszła w kierunku poprawności politycznej na wielkich portalach społecznościowych i nietrafnych decyzji o banowaniu użytkowników podejmowanych przy użyciu sztucznej inteligencji. Pojawiło się m. in. nazwisko Donalda Trumpa i chociaż nie należę do zwolenników byłego prezydenta, jest to dość dobry przykład ilustrujący problem społecznościówek, jakie wszyscy znamy (nawiasem mówiąc, Donald Trump dzisiaj właśnie, w dniu pisania przeze mnie tego tekstu, wrócił na Twittera).

Generalnie temat nieszczególnie wypalił, trafił kulą w płot. Pocieszył mnie nieco drugi stopień informatyki, gdzie jeden ze studentów okazał się pisać pracę magisterską o Fediversum i o OpenSource w ogóle. Ciekawe, jak to się dalej potoczy. Pamiętam rocznik, który wybierał się na rozmowy kwalifikacyjne do biura MySpace w Krakowie (ostatecznie nigdy nie powstało) i uważał, że to tylko kwestia czasu, jak Facebook zniknie, nie wytrzymując konkurencji z MySpace. Pamiętam takie, które sceptycznie na mnie patrzyły, gdy proponowałem założenie sobie konta na Facebooku, nie widząc w tym żadnego sensu ani celu. Historia Fediversum też może się potoczyć w nieprzewidywalnym dla nas dzisiaj kierunku, a może wszystko się zwinie i zostanie zastąpione czymś jeszcze innym.

Historia i teraźniejszość, czyli elukubracje

Głośno ostatnio o lansowanej przez Ministerstwo Magii książce profesora Roszkowskiego, która wprawdzie podręcznikiem w ogóle nie jest, ale Ministerstwo Magii ją jedną (póki co) poleca szkołom jako podręcznik do nowego przedmiotu w szkołach średnich o pięknej nazwie „historia i teraźniejszość”. Sądząc po treści dzieła profesora, „i” w nazwie przedmiotu to skrót od „indoktrynacja”, a „teraźniejszość” to coś, co profesora absolutnie przeraża, czego nie akceptuje, a akceptowalna dla niego rzeczywistość to ta sprzed co najmniej pół wieku (spora część książki poświęcona jest krytykowaniu zjawisk kulturowych i społecznych, które dla współczesnej młodzieży są wręcz prehistorią).

Do najbardziej słynnych, choć bez wątpienia nie zasługujących na sławę, należy fragment, w którym pan profesor twierdzi, że dzieci „wyhodowanych” nikt nie będzie kochał. Fragment powszechnie odbierany jako fragment o dzieciach z in vitro. Pomijając jednak ideologiczne obsesje autora, książka pełna jest zwykłych błędów rzeczowych. Takich, jak rzekomo aktualna mapa Polski, pokazująca granice sprzed 1951, sprzed umowy o zmianie granic między Polską a Związkiem Radzieckim. Albo pseudointelektualny wywód o thrash metalu, z którego wynika jedynie to, że autor nie sprawdził nawet w słowniku angielsko-polskim, co słowo „thrash” oznacza, ale uważa za stosowne, by się na ten temat wymądrzać.

Szkoda mi trochę profesora Roszkowskiego. Był autorytetem, dla wielu nadal takim jest, a jednocześnie stał się błaznem. Nie za to, że ma takie poglądy, jakie ma, bo to jego sprawa, ale dlatego, że swoim nazwiskiem firmuje próbę sprzedania opinii jako faktów.

W spontanicznym czacie ze mną na uczelnianej platformie student użył dziś słowa „lucubrations”. Musiałem szybko sprawdzić, co to takiego ta „elukubracja” („utwór literacki lub inny tekst pisany z wysiłkiem i bez talentu”). To było wprawdzie o topornej propagandzie rosyjskich trolli w mediach społecznościowych, nie o podręczniku profesora Roszkowskiego, ale pomyślałem sobie, że panu profesorowi brakuje wyraźnie kontaktu ze studentami takimi oczytanymi, mądrymi i inteligentnymi, jak moi. Gdyby pracował na Politechnice Krakowskiej, może miałby lepsze zdanie o teraźniejszości, przyszłości i w ogóle o świecie. I byłby trochę mniej zadufany w sobie, a nieco bardziej otwarty na uczenie się czegoś nowego od młodszych i mądrzejszych od siebie.

Pierwsza pomoc

Na ostatnich zajęciach ktoś jeszcze inaczej sparafrazował słowa wiersza księdza Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko likwidują konta na Naszej Klasie”. Jednak żarty żartami, a tymczasem kilka miesięcy temu zauważyłem wyraźny brak pośpiechu nie tyle w kochaniu ludzi obecnych, co w ratowaniu tych odchodzących. I poczułem realne zagrożenie.
Prowadziłem zajęcia, gdy nagle wpadło do mnie z okrzykiem „Ratunku!” na ustach dwóch obcych studentów. Okazało się, że w piwnicy pode mną podczas zajęć zasłabł profesor i panowie próbowali mu udzielić pomocy.
Z ich późniejszej relacji mniej więcej tak zrozumiałem przebieg wypadków: profesor prowadził wykład siedząc przy biurku w dusznej piwnicy i w pewnym momencie głowa opadła mu na biurko. Panowie przez chwilę zastanawiali się, czy nic mu się nie stało, ale po krótkiej przerwie w wykładzie profesor podniósł głowę i mówił dalej, więc uznali, że wszystko w porządku. Minęło jednak kolejne parę minut i profesor po raz kolejny niezaprzeczalnie zasłabł, czemu tym razem trudno było zaprzeczyć, skoro nawet spadł z krzesła. Wówczas panowie sięgnęli po komórki, by wezwać pogotowie, ale okazało się, że w piwnicznym lochu wszyscy są poza zasięgiem, więc delegacja dwóch co żwawszych studentów pobiegła do drugiego budynku do dziekanatu, by tam szukać pomocy. Oddalony o parę minut drogi dziekanat był jednak akurat oblężony przez rzesze załatwiających jakieś ważne sprawy, więc delegacja wróciła do sali z przygnębiającą informacją, że do dziekanatu jest olbrzymia kolejka, trzeba pobierać numerki z automatu, by się ustawić na końcu tej kolejki, a przewidywany czas oczekiwania jest bardzo długi. Zdumiało mnie zupełnie, że nikomu z nich nie przyszło do głowy użyć telefonu na którejś z mijanych po drodze portierni albo by wejść do dziekanatu bez kolejki, powołując się na wyjątkową przecież sytuację, nie wspominając już o tym, że pewnie studenckie komórki po wyjściu z piwnicy miały już pewnie zasięg. Następnie zdesperowana delegacja uznała, że trzeba szukać pomocy w sąsiednich salach, i tak trafili do mnie.
Gdy wszedłem do sali, w której mieli zajęcia, profesor zdążył się już ocknąć i ze stoickim spokojem tłumaczył im powody swojego zasłabnięcia. Kilku studentów nadal z niedowierzaniem chodziło po sali z komórkami w wyciągniętych przed siebie dłoniach i szukało zasięgu. Sytuacja mogłaby się nawet przez chwilę wydawać komiczna, gdyby nie fakt, że w rzeczywistości była przerażająca. Było wyraźnie widać, że na tych co najmniej kilkunastu dwudziestoparoletnich facetów zupełnie nie ma co liczyć. Stracili głowę i byli bezradni do tego stopnia, że poszukując zasięgu w telefonach żaden z nich nie wpadł na to, by wyjść z pomieszczenia w piwnicy.
Nie oceniam tych panów, bo przecież wiem, że naprawdę się przejęli i próbowali pomóc, nawet jeśli nie całkiem im to wychodziło. Sam pewnie nie spisałbym się lepiej od nich. Wypada jednak życzyć każdemu nauczycielowi dużo zdrowia, szczególnie przy tablicy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dwunastu lat. Nasza Klasa już nie istnieje, ratowany profesor nie żyje, a ja nadal wolałbym nie zemdleć przy tablicy. Przypomniałem sobie o tym wpisie, bo po niedawnym zasłabnięciu prowadzącego na zajęciach zdalnych na wydziale pomyślałem, że jest kolejny powód, by podczas zajęć przez internet włączać kamery… Pocieszający jest fakt, że studenci pierwszego roku informatyki stosowanej w 2021 roku zachowali się dużo przytomniej niż tamci studenci sprzed dwunastu lat.

Świat do góry nogami

Na samym początku pandemii, gdy 12 marca 2020 podejmowaliśmy pierwsze kroki w przestawianiu trybu naszych zajęć ze studentami na zajęcia przez internet, nikt z nas chyba się nie spodziewał, że to będzie tak długo trwało. Obecnie już czwarty semestr pracuję z moimi studentami zdalnie, a ówczesne „pierwszaki” to teraz najstarszy semestr pierwszego stopnia, z jakim mam zajęcia, wkrótce skończą lektorat i przystąpią do egzaminu. Nawet jeśli zajęcia zdalne skończą się wraz z najbliższą sesją zimową, będzie to oznaczało, że całe dwa lata mojej zawodowej kariery nauczałem przez internet. To już całkiem sporo.

W bieżącym semestrze zajęcia na naszym Wydziale mają formę hybrydową, dzięki czemu te przedmioty, w których trudno sobie wyobrazić skuteczną realizację założonych efektów kształcenia, zwłaszcza laboratoria pomiarowe, wymagające użycia fachowego sprzętu, organizowane są na kampusie, a większość wykładów i ćwiczeń w większych grupach odbywa się przez internet. Studentów i prowadzących przebywających na terenie uczelni obowiązują oczywiście wytyczne sanitarne wynikające z obecnej sytuacji epidemiologicznej, w budynku należy na przykład mieć usta i nos zakryte maseczką czy zachowywać dystans. W salach obowiązują odpowiednio ograniczone limity liczby osób, które mogą w nich jednocześnie przebywać, by umożliwić zachowanie właściwych odległości.

Na początku października miałem mieszane uczucia i nie byłem pewien, czy jestem zadowolony z tego, że nadal mamy zajęcia zdalne. Podobnie zresztą, jak studenci. Większość tych młodszych oczekiwała powrotu do nauki stacjonarnej, chociaż zdarzały się wyjątki. Im starsi, tym bardziej cenili sobie to, że przynajmniej część zajęć nadal odbywa się przez internet, a na drugim stopniu spora grupa zrezygnowała wręcz z kontynuowania studiów, gdy dowiedzieli się, że mają dwa razy w tygodniu przyjeżdżać na Wydział. Spora część z tych, którzy jednak nie zrezygnowali, wystąpiła o indywidualną organizację studiów.

Im dalej w las, tym mniejsze mam wątpliwości. Liczba nowych przypadków koronawirusa i zgonów stale rośnie, poczucie zagrożenia wśród części nauczycieli akademickich i braci studenckiej również. Niektórzy z kolei zupełnie się nie przejmują i w najlepsze zachowują się tak, jakby żadnej pandemii nie było. Prowadzi to czasem do mniejszych lub większych konfliktów, od pełnych pretensji spojrzeń po utarczki słowne czy nawet przepychanki (choć tych ostatnich byłem świadkiem tylko w komunikacji publicznej, nie na kampusie).

Część prowadzących – do czego oczywiście mają absolutne prawo zgodnie z obowiązującymi przepisami – bardzo rygorystycznie egzekwuje od studentów stosowanie się do zasad reżimu sanitarnego. Na zajęciach wszyscy są w maseczkach, a w niektórych salach stanowiska są dodatkowo przegrodzone, by odizolować uczestników od siebie. Przechodząc obok sal z przeszklonymi drzwiami obserwuję czasem takie zamaskowane grupy studentów, bywa że w lateksowych rękawiczkach, prowadzących mówiących do nich także w maseczkach na twarzy… I wtedy z ulgą myślę o naszych zajęciach przez internet. My się wszyscy cały czas widzimy, mamy kontakt wzrokowy, ale widzimy też wzajemnie mimikę naszych twarzy, każdy uśmiech, skrzywienie, minę. Słyszymy się wyraźnie (no oprócz Czcibora z pierwszego roku, którego mało kto rozumie, a Czcibor od kilku tygodni nie daje rady poprawić jakości dźwięku ze swego mikrofonu), nie trzeba się domyślać, co ktoś wymamrotał przez maskę. Nie musimy się kłócić ani mieć do siebie żalu o to, kto na ile drobiazgowo stosuje się do ograniczeń sanitarnych. Nie muszę nikogo upominać o to, że nie założył maseczki. Studenci siedzą przed kamerami bez maseczek, a bywa że bez spodni, ale nie jest to w ogóle przedmiotem naszych dyskusji, nikogo nie muszę wyrzucać z sali ani zabraniać mu do niej wstępu. Nie muszę się zastanawiać, co robić ze studentem, który kaszle, kicha czy smarka.

Dziś, w pierwszych dniach listopada 2021 roku, uważam się za szczęśliwca, który nadal ma zajęcia zdalne. Dopóki sytuacja pandemiczna się nie zmieni i zajęcia na kampusie są w oczywisty sposób związane z ograniczeniami, które w istocie ograniczają rzeczywisty kontakt między prowadzącym a studentami i studentami między sobą, mam nadzieję uczyć przez internet.

Gdy na początku pandemii namawiałem koleżanki z pracy, by podczas zajęć online używały ze studentami kamer, użyłem kiedyś w dyskusji z jedną z nich argumentu, że przecież po powrocie na Wydział nie będziemy w klasach nakładać sobie papierowych worków na głowy, tylko będziemy się wzajemnie widzieć. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że okaże się, że po roku świat stanie tak bardzo do góry nogami, że my na zajęciach przez internet będziemy się widzieć normalnie, a ci sami studenci na niektórych innych zajęciach w salach na Wydziale będą mieli na głowach może nie worki, ale jednak inne przedmioty zasłaniające im twarze i ograniczające ich komfort, albo że będą siedzieć pooddzielani od siebie ściankami z tektury.

Beka z pandemii

Zgodnie z regułą opisaną w serialu South Park, każda tragedia – czy to AIDS, czy 9/11, czy inna – z czasem może się stać przedmiotem żartów. Pandemii koronawirusa nie mamy jeszcze wprawdzie za sobą, a od jej początku – jakby nie liczyć – nie minęło jeszcze 22 i 1/3 roku, są jednak pewne sytuacje z pandemią związane, które nieustannie budzą mój uśmiech.

Na kilku sklepach i punktach usługowych w mojej okolicy można w wejściu przeczytać takie na przykład ogłoszenie. A może ostrzeżenie lub groźbę?

Podejrzewam, że zakład fryzjerski, w którym można zostać ostrzyżonym przez osobę ubraną wyłącznie w maseczkę, cieszyłby się w sumie pewnie popularnością. Ale co do ciastkarni albo sklepu ogólnospożywczego mam już pewne wątpliwości. Ciekawe, że zmiana kolejności pierwszej i drugiej linijki tego ogłoszenia całkowicie zmienia jego sens, a jednak nikt tego od półtora roku nie zauważył i ten nieszczęsny komunikat straszy potencjalnych klientów w wielu miejscach w Bieńczycach. Wcale nie lepszy, a może i nawet bardziej niezręcznie sformułowany, zdarzyło mi się kilkakrotnie dostrzec na drzwiach wejściowych do małych sklepów i do drobnych punktów usługowych.

Gdyby go potraktować dosłownie, sam nie wejdziesz. Musisz kogoś ze sobą wziąć na zakupy albo przynajmniej zaczekać, aż ktoś jeszcze będzie chciał kupić drożdżówkę, kawę na wynos, albo dorobić klucze. Jeszcze gorzej reklamuje się zegarmistrz w pawilonie nieopodal mojego bloku. Do jego punktu wejść w ogóle nie można, chyba że on akurat wyjdzie na chwilę.

Cóż, pozostaje się starać zachować dystans i mieć dobry humor, wbrew wszystkiemu. Dokładnie taki filozoficzny spokój panuje wśród moich studentów, z którymi kolejny, już czwarty semestr uczymy się zdalnie. Panowie z III roku – w trosce o nasze wspólne bezpieczeństwo – podczas zajęć zdalnych prowadzonych w ubiegłym tygodniu za pośrednictwem Microsoft Teams mierzyli sobie wzajemnie temperaturę.

Ten wpis, wbrew pozorom, nie szydzi z pandemii COVID-19 ani nie propaguje poglądów sprzecznych ze współczesną nauką. Autor jest zaszczepiony, znał także osobiście osoby, które ciężko przeszły zakażenie albo zmarły z powodu koronawirusa. W każdej sytuacji warto nie ulec szaleństwu, zachować dystans, starać się mieć dobry humor i dbać o komfort psychiczny swój i innych ludzi.

Zalety zdalnego nauczania – część druga

Przez ostatni tydzień we wszystkich grupach pierwszego stopnia, w których uczę, poprosiłem moich studentów o to, by w kilkuosobowych zespołach sformułowali listy dziesięciu największych zalet zdalnego studiowania, nie zważając na wady, bo i takie bez wątpienia istnieją. Jeden z zespołów sporządził listę składającą się z siedemnastu punktów, były zalety powtarzające się w większości zespołów, ale do ostatniego dnia zdarzały się też nowe, oryginalne pomysły. Część z tych zalet to bezdyskusyjne i poważne argumenty na rzecz studiowania przez internet, część ma charakter mniej lub bardziej dowcipny, ale i wówczas zdarza się, że łamią powszechnie panujące na ten temat stereotypy. Pozwolę sobie tutaj podsumować dzisiaj to, co usłyszałem od moich studentów przez miniony tydzień, uzupełniając przy tym mój wpis sprzed kilku miesięcy, w którym opisałem z punktu widzenia nauczyciela akademickiego, czego będzie mi brakować, kiedy wrócimy do nauczania stacjonarnego na kampusie (co niekoniecznie tak szybko się stanie). Podobnie jak wówczas, także i tym razem zastrzegam, że poniższe uwagi są charakterystyczne dla określonej grupy wiekowej – studentów pierwszego stopnia studiów (na drugim stopniu studiów stosunek do tej sprawy jest zupełnie inny) – i mogą być zupełnie nietrafne dla innych grup wiekowych, zwłaszcza dla dzieci.

Studiowanie online daje nam pewne niezaprzeczalne korzyści, które dla wszystkich były oczywiste i które trudno podważyć. Dotyczą one przede wszystkim kwestii ekonomicznych i zarządzania czasem. Studenci, którzy nie mieszkają w Krakowie, nie muszą tu wynajmować mieszkania ani płacić za akademik, co samo w sobie jest już olbrzymią oszczędnością dla kieszeni – czy to ich własnych, czy to ich rodziców. Żeby nie było rodzicom tak dobrze, powiedzmy sobie szczerze, że nauka zdalna oznacza, że można spokojnie żerować na rodzicach, bo mieszka się z nimi, mama nakarmi, upierze, uprasuje… Kilka miesięcy temu autentycznie widziałem, jak po nieudanych próbach odgonienia mamy pewien dwudziestolatek daje jej się podczas moich zajęć karmić łyżeczką. Ten przykład jest może lekko patologiczny, ale nie da się ukryć, że studiując przez internet większość studentów spędza więcej czasu z rodziną i z bliskimi. Jedna z grup stwierdziła także, że jest mniej okazji do konfliktów i bójek, co trochę mnie zaskoczyło, ale zdecydowałem się to przytoczyć.

Nie trzeba podróżować na uczelnię, dzięki czemu oszczędza się i pieniądze, i czas. Nie wydajesz na paliwo ani na bilet miesięczny (nie wiedzieć czemu nikt nie wspomniał o jednorazowych), możesz się wyspać, bo wystarczy zerwać się z łóżka na pięć minut przed zajęciami, podczas gdy przed pandemią wielu studentom dojazd na uczelnię w godzinach porannych zajmował nawet półtorej godziny. Pamiętam, jak niektórzy studenci drugiego roku pojazdów samochodowych, którzy teraz wpadają na angielski w poniedziałek o 7:30 w ostatniej chwili i bywa, że jeszcze się na początku angielskiego ubierają, przyjeżdżali na Wydział kwadrans przed siódmą, by zdążyć przed korkami, przez które by się spóźnili, gdyby wyjechali z domu chwilę później. Tym samym na zajęcia przez internet mało kto się spóźnia, zresztą frekwencja w ogóle jest lepsza. Na zajęcia przez internet można przecież przyjść nawet leżąc w łóżku, nawet z gorączką, jeśli tylko ma się ochotę i czuje się na siłach.

Plan zajęć na uczelni pełen jest zwykle różnego rodzaju okienek. Jeżdżąc na Wydział, student marnuje mnóstwo czasu siedząc bezczynnie w przerwach między zajęciami. Pewnie, mógłby iść do biblioteki czy zrobić coś innego, a równie pożytecznego, w praktyce jednak większość tego czasu przepada. Trzygodzinna przerwa między zajęciami spędzona w domu nigdy nie jest zmarnowana. Ba, niektórzy twierdzą, że spędzając tak dużo czasu w domu są w stanie bardziej zadbać o porządek w swoim pokoju, pomóc w różnych domowych obowiązkach, zrobić coś pożytecznego.

Studia przez internet pozwalają się uczyć we własnym tempie. Materiały są dostępne przez całą dobę, profesorowie chętniej się nimi dzielą, sprawozdania można oddawać nie zważając na to, w jaki dzień tygodnia i o której godzinie prowadzący jest dostępny w swoim gabinecie. Wyniki testów składających się z zadań zamkniętych są przeważnie dostępne natychmiast po przesłaniu odpowiedzi, nie trzeba czekać na ich sprawdzenie przez prowadzącego, w dodatku nie trzeba się martwić, że prowadzący zgubi nasze testy, co przecież też się studentom zdarzało. Łatwiej jest sprawdzić, kiedy profesor jest dostępny, łatwiej jest się z nim skontaktować (w większości przypadków).

Ponieważ na przytłaczającej większości zajęć nie włącza się kamer, nie ma czegoś takiego jak dress code, na zajęcia można się ubrać tak, jak nam jest wygodnie, można się na nie zresztą w ogóle nie ubrać i też nikt nie zauważy. Nie trzeba dbać o makijaż, fryzurę, nie trzeba się golić. Ba, nawet na tych zajęciach, na których prowadzący wymaga włączenia kamery, można zawsze użyć np. aplikacji, o której pisałem już dwukrotnie we wpisach o wizycie Elona Muska i Billa Gatesa na angielskim w moich grupach, a ona już zadba o to, by prowadzącemu wydawało się, że siedzimy grzecznie przy komputerze ubrani, uczesani, ogoleni i z umytymi ząbkami. Niektórzy studenci zresztą nie przejmują się nawet włączoną kamerą, więc właściwie nie dziwi mnie już brak spodni na zajęciach, zwłaszcza odkąd jedna z moich studentek postanowiła sobie podczas zajęć obciąć paznokcie. Naturalne jest oczywiście to, że na zajęciach można w dowolnej chwili jeść, pić (w tym alkohol), palić (nie tylko papierosy), a w łóżku można leżeć niekoniecznie samemu. Ba, będąc w łóżku z kimś, można nie tylko leżeć. Można także się przespać (w każdym tego słowa znaczeniu).

Część studentów uważa, że nauka przez internet ułatwia dbanie o zdrowy styl życia, w szczególności stosowanie zdrowej diety. Po pierwsze, podczas większości zajęć online można bez problemu przygotowywać posiłki, więc zamiast fast foodów zjadanych w pośpiechu między zajęciami na Wydziale, można sobie pozwolić na staranny dobór świeżych, wartościowych składników do przemyślanych, zbilansowanych, smacznych posiłków. Co więcej, można sobie bez problemu poradzić ze spożywaniem tych posiłków w regularnych przedziałach czasu, o odpowiedniej porze, co podczas zajęć na kampusie bywa bardzo trudne. Pozostając przy pozytywnym wpływie na styl życia, niektórzy studenci twierdzą, że znużenie spowodowane czasem spędzanym przed ekranem powoduje, że w czasie wolnym przestają bez przerwy korzystać ze smartfonów, znajdują sobie nowe hobby, decydują się na uprawianie sportu… Próbują czegoś nowego, byle w czasie wolnym nie siedzieć już przed komputerem.

Studiując przez internet dużo łatwiej jest pójść na wagary. Na niektórych zajęciach wystarczy się zalogować i udawać, że jest się obecnym, niektóre zajęcia bywa, że trwają krócej, niż powinny. Ale nawet gdyby wszystko odbywało się tak, jak należy, nawet studenci, którzy chcą skorzystać z wykładów w całości, mogą to zrobić na swoich warunkach, dostosowując to do swoich możliwości i godząc to z innymi swoimi zobowiązaniami czy zainteresowaniami. Chociaż nie wolno legalnie rejestrować zajęć, większość z nich jest nagrywana, więc można sobie odtworzyć wykład o dowolnej porze, można też zwiększyć tempo jego odtwarzania, jeśli zdający mówi wolniej niż nasza percepcja jest w stanie wchłonąć przekazywane treści. Nie trzeba robić notatek, bo można przeważnie zrobić zrzut ekranowy ważnych notatek czy ekranów prezentowanych przez prowadzącego. Niektórzy studenci podkreślają, że od trzech semestrów praktycznie nie używają papieru, przez co – ich zdaniem – są bardziej przyjaźni dla środowiska. Przy okazji, wspomniany wcześniej brak konieczności podróżowania na Wydział i z powrotem, bywa że więcej niż raz dziennie, także ma wymiar ekologiczny.

Jeśli prowadzący nagle nas o coś zapyta na zajęciach, bardzo łatwo jest udać, że ma się problemy techniczne. Nie działa mikrofon, kamera, internet, jest tysiące przeszkód. Część prowadzących jest wystarczająco naiwna, by uwierzyć w te wszystkie opowieści, a jeśli nawet nie wierzy, nie ma żadnego sposobu, by udowodnić, że student próbuje ich oszukać. Istnieją bardzo wyrafinowane narzędzia służące do oszukiwania prowadzących pod tym względem. Można sobie na przykład zainstalować aplikację, która będzie przydzielała zdefiniowane przedziały przepustowości poszczególnym aplikacjom. I tak na przykład będzie można grać w grę komputerową online bez żadnych przeszkód, a jednocześnie Zoom będzie miał problemy z łączem internetowym. W niektórych platformach można dość łatwo oszukać nauczyciela prostym zabiegiem, polegającym na zmianie swojej nazwy użytkownika na „Reconnecting…”. Niektórzy prowadzący dają się w ten sposób nabrać.

Jeśli chodzi o gry komputerowe, warto zwrócić uwagę na to, że dla części studentów możliwość grania podczas zajęć nie wyklucza wcale aktywnego udziału w tychże zajęciach. Niektórzy twierdzą, że jest im się łatwiej skupić na wykładzie, jeśli mogą podzielić swoją uwagę i jedną półkulą mózgu grać, a drugą słuchać wykładu. To samo dotyczy słuchania muzyki. Efektywność nauki poprawia także i to, że siedzi się w wygodnym fotelu komputerowym w domu, a nie na jakimś koślawym krzesełku z PRL-u. W każdej chwili można też pójść do ubikacji i wcale nie wyklucza to uważania na zajęciach, a nawet brania w nich aktywnego udziału.

Do zajęć mamy dostęp (i możemy je prowadzić, nawiasem mówiąc) z każdego zakątka świata. Można jechać w odwiedziny do babci i tam uczestniczyć w zajęciach. Wyjechać nad morze, w góry, na wyspę na Morzu Śródziemnym, a nadal uczestniczyć w zajęciach. Mam studentów, którzy podczas nauczania zdalnego nie mieszkają ani w Krakowie, ani w swoich rodzinnych miejscowościach, tylko np. w Hiszpanii, Holandii czy Szwecji. Część studentów z Ukrainy i Białorusi mieszka w akademikach, część wróciła do domu.

Większość studentów mówi, że łatwiej jest zaliczyć testy i zdać egzaminy, aczkolwiek wskazują tutaj różne powody. Część z nich przyznaje wprost, że łatwiej jest ściągać, odpowiedzi na źle postawione pytania łatwo jest znaleźć po prostu w internecie, część prowadzących układa głównie testy wielokrotnego wyboru, w których dystraktory są w tak oczywisty sposób złe, że nie sposób je wybrać. Do tego dochodzi oczywiście współpraca między studentami na innej platformie aniżeli ta, na której odbywa się test. Na przykład studenci przystępują do testu na Moodle’u, a jednocześnie pomagają sobie wzajemnie go rozwiązać pozostając w kontakcie przez Discord. Co więcej, studenci uświadomili mi coś bardzo oczywistego, nie wiem, czemu nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy. Mianowicie, jeżeli próbujemy im utrudnić wykonanie testu poprzez ustawienie losowej kolejności pytań, w rzeczywistości ułatwiamy im zadanie. Każdemu losuje się inne pytanie jako pierwsze, a tym samym po przystąpieniu do pierwszego pytania testu grupa ma już całą pulę wszystkich pytań i wystarczy, że każdy rozwiąże jedno pytanie, a tym samym cała grupa ma wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania. Łatwiejsza współpraca między studentami za pośrednictwem Discorda czy innych narzędzi nie musi wcale być wątpliwa etycznie. Niektórzy podkreślają, że wspólna praca nad projektami i zadaniami pomaga im się uczyć i rozwija ich bardziej niż praca samodzielna.

Jeśli nauczyciel – czy to dla uatrakcyjnienia wizualnie swojego kursu, czy to dla stworzenia jakiegoś rodzaju zadania, którego wykonanie w Moodlu jest niemożliwe albo wymaga specjalistycznej wiedzy – korzysta z jednej w z wielu dostępnych platform pozwalających na tworzenie interaktywnych, multimedialnych ćwiczeń, student ma opcję zrobić te ćwiczenia uczciwie i z pożytkiem dla siebie, ale może też znaleźć na Githubie skrypt, który tego rodzaju ćwiczenia rozwiązuje za niego. Wystarczy pobrać i uruchomić.

Same zajęcia są też nieco łatwiejsze do zniesienia, na przykład podobno nie ma w ogóle tak zwanych wejściówek, czyli szybkich testów czy sprawdzianów na początku zajęć. Nauczyciele (a przynajmniej część nauczycieli) są bardziej pobłażliwi w egzekwowaniu obecności, punktualności i aktywności na zajęciach. Przeważnie zgadzają się też przedłużyć termin wykonania zadania lub oddania projektu. Dużo łatwiej jest także studiować dwa kierunki równocześnie, także na różnych uczelniach.

Część studentów podkreśla, że studia przez internet są prawdziwą szkołą życia i przygotowują do wyzwań, które ich czekają w życiu zawodowym. Wielu z nich będzie w przyszłości pracować zdalnie, przynajmniej częściowo, więc doświadczenie tego rodzaju jest dla nich bardzo przydatne i to zarówno dzięki możliwości poznania narzędzi (tak sprzętu, jak i oprogramowania), ale także nabycia pewnych nawyków i umiejętności przydatnych w telepracy. Zdalne studia uczą samodyscypliny, nikt nie stoi nad tobą i nie pilnuje, byś rzetelnie pracował, musisz się sam do tego zmusić i stale to kontrolować. Kształtuje to też samodzielność i niezależność, uczy organizowania się w efektywny sposób. Lepsze zarządzanie czasem i to, że w ogóle ma się więcej czasu, nie oznaczają koniecznie, że ten czas musi być przeznaczony na rozpustę czy swawolę. Można poświęcić go na pracę nad samym sobą, można także nawiązać lepszą więź z Bogiem.

Generalnie rzecz biorąc, łatwiej jest pogodzić pracę i studia. Można studiować, będąc w pracy. Tak jak podczas wykładu można kosić trawę, opróżniać szambo czy robić zakupy, tak nawet podczas ćwiczeń, na których prowadzący wymaga włączenia kamery, można siedzieć w słuchawkach przed komputerem i kodzić, jednocześnie sprawiając wrażenie, że pilnie się uczy przez całe ranki (popołudnia i wieczory).

Studenci pierwszego roku podkreślają, że jest im o wiele łatwiej zaliczyć WF. Mają niespotykany wcześniej wybór aktywności do zdeklarowania, a nauczyciel wychowania fizycznego rozlicza ich z nich na podstawie śledzenia tej aktywności przy użyciu dedykowanej aplikacji. Kto chce, decyduje się po prostu na długie spacery. Inni uprawiają jogging, pływają, można też zdecydować się na różnego rodzaju sporty i gry, także zespołowe, możliwości są praktycznie nieograniczone, a pożytek z tego jest chyba większy niż wówczas, gdy przed pandemią forma zajęć bywała narzucana.

Część studentów mówi, że dzięki nauce przez internet czują się bezpieczniejsi. Ponoszą mniejsze ryzyko infekcji nie tylko COVID-19, ale także innymi chorobami. Nie dźwigają ze sobą książek, zeszytów i laptopów, nie nadwyrężają kręgosłupów. Jeśli jesteś nieśmiały, łatwiej jest się odezwać podczas zajęć, gdy zajęcia są przez internet. Jeśli nie masz ochoty udzielać się towarzysko, nie musisz. Ba, nikt tego nawet nie zauważy. Podobnie jak nikt nie zauważy, że jesteś dziwakiem, co w normalnych warunkach nie umknęłoby uwadze reszcie roku. Łatwiej jest także unikać kontaktu z ludźmi, których wolimy nie spotykać na naszej drodze. Jeśli lubisz swojego kota albo psa, możesz go trzymać na kolanach i głaskać podczas zajęć.

Konieczność przestawienia się na naukę online wymusiła rozwój umiejętności komputerowych u studentów i nauczycieli, zmodernizowała cały system edukacji w zupełnie nieoczekiwanym tempie, nie stałoby się to, gdyby nie pandemia. Przed studentami i profesorami otworzyły się drzwi, które inaczej pozostałyby zamknięte. Developerzy udostępniają swoje aplikacje na preferencyjnych warunkach, dość powszechne jest udostępnianie licencji na profesjonalne oprogramowanie za darmo na czas pandemii, a przynajmniej ograniczenie restrykcji nakładanych na darmową wersję oprogramowania. Wiele osób, tak studentów jak i nauczycieli akademickich, dokonało znaczących inwestycji w swój warsztat pracy. Komputery, kamery, mikrofony, szerokopasmowe łącza internetowe. Poznaliśmy całe mnóstwo narzędzi i platform, o których nie mielibyśmy pojęcia, gdyby nie pandemia.

W kilku grupach, niezależnie od siebie, pojawił się argument, że podczas zajęć można w każdej chwili wyskoczyć przez okno, jeśli nam tylko przyjdzie na to ochota. Nie wiem, na ile to był poważny argument.

Studenci pozytywnie postrzegają to, co na początku pandemii wydawało nam się być zmorą nauczania zdalnego. Mówią, że wpadki, które zdarzają się na zajęciach i wyciekają do internetu, stają się memami i bawią ludzi, a w końcu to dobrze, gdy ludzie mają się z czego śmiać. To jeden z memów ze mną, z moich zajęć.

Zalety zdalnego nauczania

Od połowy marca prowadzę zajęcia zdalne w czasie rzeczywistym, w godzinach wynikających z harmonogramu. Wszystko wskazuje na to, że to trudne wyzwanie, przed którym stanęliśmy u zarania pandemii, będzie trwało dłużej niż rok (przymierzamy się już do układania planu zajęć na semestr letni i zakłada on, że lektorat nadal będzie się odbywać przez internet). Zarówno w debacie publicznej, jak w rozmowach prywatnych przeważają głosy krytyczne, kwestionujące jakość i skuteczność zajęć online – czy to z naturalnej skłonności do narzekania, czy to ze związanych z sytuacją stresów, napięć czy wręcz depresji, czy to w oparciu o rzeczywiście negatywne doświadczenia. Niejako dla kontrastu, dla pocieszenia, a może ku refleksji postanowiłem się podzielić kilkoma pozytywnymi spostrzeżeniami. Pewnie, że chciałbym, jak wszyscy, aby ta przeklęta pandemia jak najszybciej się skończyła i żebyśmy wszyscy wrócili na kampus i uczyli w klasie, ale są pewne aspekty uczenia online, których mi będzie brakowało, gdy już wrócimy. Może warto sobie zdać sprawę z tego, że there’s a silver lining even to this pandemic cloud.

Na początek muszę zastrzec, że moje spostrzeżenia są charakterystyczne dla określonej grupy wiekowej – studentów pierwszego i drugiego stopnia studiów – i mogą być zupełnie nietrafne dla innych grup wiekowych. Zdaję sobie sprawę z tego, że przed zupełnie innymi problemami stoją rodzice i nauczyciele dzieci w nauczaniu początkowym, i absolutnie tego nie porównuję, choć także i w ich sytuacji można pewnie znaleźć jakieś dobre strony na osłodę, ku pokrzepieniu. Nie bez znaczenia jest także fakt, że po depresyjnych i spirytystycznych doświadczeniach poprzedniego semestru, gdy część studentów włączała kamery, a część kryła się za awatarem (bywa że nie mającym wiele wspólnego z ich rzeczywistą fizjonomią) czy wręcz za ikoną z inicjałami, wprowadziłem od października bezwzględną zasadę, że na zajęciach wszyscy mamy włączone kamery i sprawne, prawidłowo skonfigurowane mikrofony. Gdyby nie to, część moich pozytywnych doświadczeń nie miałoby miejsca albo straciłoby na wyrazistości. Oto trzy przykłady, które jako pierwsze przyszły mi na głowy, na pozytywne aspekty uczenia przez sieć.

Przede wszystkim praca w parach i grupach, jakże naturalna metoda podczas nauki języka obcego. W klasie robi się hałas i rozgardiasz, ludzie wzajemnie się zakłócają, przekrzykują, podkradają też sobie pomysły. Gdy nawet podejdę do jakiejś grupy, nie zawsze rozumiem wszystko, o czym mówią, bo zakłóca mi to hałas z innych grup. Im bardziej zaawansowana grupa, a tym samym im bardziej ciekawe i autentyczne to, o czym mówią, tym jest gorzej. Online jest zupełnie inaczej. Sam podział na grupy jest łatwiejszy, nie wymaga przemieszczania się po klasie, przesuwania stołów i przestawiania krzeseł, automatycznie można to zrobić w kilka sekund. Następnie każda grupa pracuje sobie oddzielnie, ich rozmowa nie jest zakłócana hałasem z innych grup. Raz zdarzyło mi się na piątym roku wejść do grupy, w której właśnie wszyscy szczerze dzielili się radosną nowiną, że żaden z nich nie ma pojęcia, co było na zajęciach przed angielskim, gdyż każdy tylko wstał, zalogował się, żeby mieć obecność, a następnie poszedł spać (nie włączają tam kamer). Raz też wszedłem, a oni wszyscy o koronawirusie, bo okazało się, że – całkiem przypadkowo – przydzieliłem do czteroosobowej grupy samych chorych i przebywających na kwarantannie. Ale przeważnie rozmawiają na temat, robią to, co mieli robić, a jeśli mieli rozwiązać jakiś problem, to nie odgapiają pomysłów od innych, bo są w tym pokoju czy kanale sami (pewnie, że mogliby to obejść, ale nie zauważyłem, żeby kombinowali);

Druga sprawa – frekwencja. Nie wiem, jakie Wy macie doświadczenia, ale moi studenci po prostu chodzą na te zajęcia bardziej sumiennie, niż chodziliby, gdyby one były na Wydziale. Wiosną zwróciłem uwagę studentce, że nie wypada leżeć w łóżku na angielskim, na co się dowiedziałem, że ma gorączkę 38.5 i leży w łóżku, bo jest chora. Gdy jej powiedziałem, że nie musi w takim razie przecież być na angielskim, zaparła się, że jak najbardziej musi, bo jej się bardzo nudzi, a poza tym chciała się z nami zobaczyć. Od tamtej pory nie zwracam już nikomu uwagi na leżenie w łóżku na angielskim (co zresztą rzadko się zdarza). W ubiegłym tygodniu spytałem się studenta chorego na COVID-19, czy naprawdę chce pisać klasówkę w tej sytuacji, na co natychmiast padło zapewnienie, że da radę i że w ogóle już się dobrze czuje. Kilka dni temu dostałem maila od studentki z pytaniem, czy może następnego dnia o 12:00 wyłączyć na chwilę kamerę, bo ma teleporadę u lekarza. Oczywiście odpisałem jej, że nie musi w ogóle przychodzić w tej sytuacji na zajęcia, albo może z nich zwyczajnie wyjść wcześniej, ale przecież Ci wszyscy ludzie w normalnych warunkach, poza pandemią, w ogóle by nie przyszli na angielski. Leżeliby chorzy w domu albo byliby u lekarza. W ubiegłym roku na drugim stopniu pod koniec każdy już sobie wykorzystywał te swoje przysługujące mu nieobecności, więc bywało, że wiatr hulał po sali między mną i nielicznymi gośćmi, którzy mieli jeszcze coś do załatwienia. I w sumie się nawet im nie dziwię ani nie mam żalu, bo skoro np. Kamil musiał półtorej godziny jechać autem na moje poranne zajęcia, po czym wracał do domu, to piątek był dla niego dniem straconym z punktu widzenia pracy. W tym roku na drugim stopniu jest kilka osób, które chodzą na zajęcia i ze swoją grupą, i z grupą równoległą, która chodzi z nimi na zmianę. Większość z nich pracuje zdalnie, elastycznie regulują swój czas pracy, więc jeśli ktoś ma ochotę, przychodzi na angielski w obu grupach. Tak nigdy nie było, gdy zajęcia odbywały się na kampusie.

I wreszcie kontakt. Paradoksalnie, ja mam z moimi studentami lepszy kontakt na zajęciach przez internet. Tutaj każdy siedzi w pierwszej ławce. Dosłownie każdy. W klasie niektórzy są schowani za filarem, siedzą w ciemnym rogu. Nie wiem, co robią, gdy się odwrócę tyłem do nich. Przez internet widzę każdy gest, uśmiech, złość, skrzywienie twarzy. Pracuję na dwóch ekranach i na jednym z nich zawsze ich widzę, a z drugiego korzystam, jeśli coś razem piszemy albo jeśli coś sobie udostępniamy. Nie chodzi o to, żebym ich jakoś pilnował i terroryzował. Jak widzę, że któryś z nich odebrał telefon, zdjął słuchawki i rozmawia z dziewczyną czy współlokatorem, albo wyszedł na moment (te sytuacje zdarzają się, ale nie tak często, by utrudniało to pracę), nie próbuję mu zadawać pytania, bo wiem, że mnie w tym momencie nie słyszy. Dzięki temu nie mamy znanego z memów wywoływania duchów na naszych lekcjach. Widzę, kto łączy się z komputera, a kto ze smartfonu, więc nie proszę o niektóre rzeczy tych drugich, bo wiem, że im trudniej. Wiele rzeczy komunikujemy sobie bez włączania mikrofonu, takich organizacyjnych. Np. jak czekam, żeby wszyscy otworzyli książkę tam, gdzie trzeba, to pytam, czy już każdy ma, a oni kiwają albo kręcą głowami. W niektórych grupach spodobało im się to może infantylne trochę podnoszenie ręki przy pomocy myszy, jak się coś chce. 🙂

Są pewne rzeczy, na które nie ma co narzekać. W każdej sytuacji są pozytywy i to nauczanie zdalne, na które przeważnie utyskujemy, też takie ma. Ale fakt, oby się jak najszybciej skończyło. Mógłbym jeszcze wymienić kilka innych rzeczy, które przyszły mi do głowy, ale poprzestanę na tych zupełnie moim zdaniem bezdyskusyjnych i niezaprzeczalnych (choć rozumiem, że nie w każdej grupie wiekowej tak to wygląda i że każdy ma tu trochę inne doświadczenia).