Polski przywódca z Londynu

Sadiq Khan, burmistrz Londynu, opublikował dzisiaj kondolencyjnego tweeta w języku polskim. Szkoda, że z takiej okazji, ale tak oto człowiek stojący na czele społeczności będącej domem wspólnym wielu Polaków napisał tweeta sensownego, na poziomie i bez błędów ortograficznych czy interpunkcyjnych. Bardzo mi kogoś takiego w naszej rzeczywistości w kraju brakuje. Tragedia, do której doszło wczoraj w Gdańsku, była przewidywana i wieszczona przez wielu od dawna. Czy zrobiliśmy cokolwiek, by jej zapobiec, czy brnęliśmy ślepo niczym ćmy do lampy, by ziścić najczarniejsze scenariusze? Czy wyciągniemy z tej tragedii jakieś wnioski? Bardzo chciałbym nie wątpić w to, że nam się uda.

Konstytucja niepisana

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 2007 roku. Wydawało mi się wtedy, że gorzej gardzić demokracją, niż ówczesny prezydent, nikt już w Polsce nie będzie. Bardzo się myliłem… Miałem też wielkie złudzenia, że Konstytucji ignorować władza nie może…
Oj, byłem naiwny.

Wyobraziłem sobie dzisiaj nad ranem, że Królowa Brytyjska doprowadza do kryzysu konstytucyjnego.
Załóżmy, że oto po wyborach Królowa nie tylko nie zaprasza do siebie lidera zwycięskiej partii i nie powierza mu zadania formowania gabinetu, ale publicznie ogłasza, że nie należą się jemu ani jego partii żadne gratulacje, ponieważ jest osobą wredną i niegodną i powinien przeprosić za swoje paskudne cechy charakteru. Łamiąc niepisane zwyczaje Królowa postawiłaby w ten sposób na ostrzu noża losy królestwa i monarchii. Wprowadziłaby zamęt.
Całe szczęście, że mamy w Polsce konstytucję na papierze i dzięki temu każdy wie, co i jak ma robić, by nie doprowadzić do zamętu.

The road not taken

Dzisiaj trzymam kciuki za wybór Brytyjczyków. Głosy są tak podzielone, że bez względu na to, jaka decyzja zostanie podjęta w referendum, część społeczeństwa będzie rozczarowana. Chciałbym, żeby mieszkańcy Wysp zostali z nami, bo razem łatwiej jest naprawiać w Unii to, co wymaga naprawy. United we stand, divided we fall.
Póki co, można robić tylko tyle. Trzymać kciuki. I życzyć głosującym, by za kilka lat jak najmniej z nich tęskniło za podążaniem drogą, która dzisiaj nie zostanie wybrana.

DSC_0116

Dziwny jest ten świat

Prezydent Stanów Zjednoczonych ląduje właśnie w Orlando, by spotkać się z rodzinami ofiar ataku terrorystycznego na klub gejowski. Flagi na Białym Domu spuszczone do połowy, na całym świecie pod ambasadami amerykańskimi ludzie palą znicze ozdobione tęczowymi znakami. Atak w ostrych słowach potępili Papież Franciszek i król Arabii Saudyjskiej.
Terrorysta, który – jak się wydaje – miał po prostu problemy z własną tożsamością płciową – powoływał się na Państwo Islamskie, przeciwko któremu minister obrony Rzeczypospolitej wysyła cztery myśliwce (czeka tylko na podpis prezydenta). Niektórzy przedstawiciele zaplecza politycznego pana ministra i pana prezydenta w mediach społecznościowych gratulują Państwu Islamskiemu zamordowania pięćdziesięciu i zranienia pięćdziesięciu trzech osób bawiących się w klubie gejowskim na Florydzie. Chwalą ich, że „robią za nich robotę”, cieszą się z masakry, no bo „kurwa prawidłowo”. Premier polskiego rządu pisze w dniu masakry na swoim Twitterze, że „wieczór jest piękny”.
No cóż, zakręcony ten świat jak cholera. Kilka dni temu na pętli autobusowej słuchałem, jak kierowca z pasażerami dyskutują o tym, że trzeba jak najszybciej powiesić Tuska i jego syna, a wszystkich, którzy „za czasów PO” się czegoś dorobili, trzeba powsadzać do więzienia. Pasażerowie przekrzykiwali się wręcz w tym, jak to powinna wyglądać egzekucja dwóch rzekomych zbrodniarzy. Gdy euforia i żądza krwi osiągnęły poziom naprawdę przerażający, jedna z pasażerek wykrzyknęła z oburzeniem, że teraz jeszcze zachciało się im jakichś pomników pod Pałacem Prezydenckim. I że lepiej niech się cieszą ostatnimi dniami wolności, zanim ich minister Ziobro pozamyka na resztę życia w więzieniach, a nie pomniki sobie stawiają.
Zrobiło mi się wtedy naprawdę głupio. Zrozumiałem, że większość ludzi nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi, i że wystarczy zmobilizować do udziału w wyborach idiotów, a wszystko im się wmówi.
Świat stacza się po równi pochyłej nacjonalizmów, które zrujnowały go w obu ubiegłych stuleciach. Oddając głęboki hołd Jo Cox, członkini Izby Gmin zamordowanej dzisiaj przez zwolennika wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, mam głęboką nadzieję, że to wydarzenie skłoni niektórych Brytyjczyków do refleksji i sprawi, że ponownie przemyślą swoją decyzję.

Chore referenda

Panowie prezydenci, były i obecny, potraktowali nas jak idiotów i wymyślili sobie – w ramach kampanii wyborczej – referenda. Zapomnieli, że w myśl polskiej konstytucji, referendum ogólnokrajowe ogłasza się w sprawach fundamentalnej wagi ustrojowej. Od tego, czy zrobić chodnik, oczyszczalnię ścieków albo olimpiadę zimową w Krakowie, są referenda lokalne. Dlatego ani w jednym, ani w drugim referendum (o ile do tej parodii demokracji dojdzie do skutku) nie mam zamiaru brać udziału. Mam też nadzieję, że Senat RP przynajmniej w przypadku tego drugiego referendum zachowa zdrowy rozsądek i zahamuje chore ambicje Prezydenta.
Bronisław Komorowski zachował pozory przyzwoitości. Dwa z zadanych przez niego pytań mają charakter faktycznie ustrojowy i mają jako taki sens. Pytanie o jednomandatowe okręgi wyborcze, których gorącym przeciwnikiem jestem z oczywistych względów (to marnowanie 70% głosów wyborców), było jedynym postulatem programowym Pawła Kukiza, kandydata na urząd Prezydenta RP, który zgromadził jedną piątą głosów wyborców i zajął trzecie miejsce w wyścigu o urząd Głowy Państwa. Fakt, że Platforma Obywatelska od lat postuluje to samo i udało jej się to zrealizować na poziomie wyborów samorządowych i wyborów do izby wyższej – Senatu Rzeczypospolitej – nie odbiera byłemu Prezydentowi prawa do zadania pytania o to w referendum. Jest to poniekąd ukłon w stronę kandydata, który zajął trzecie miejsce w wyborach prezydenckich, a który – poza tym jednym – nie miał i nie ma żadnych postulatów.
Pytanie o finansowanie partii ma już mniejszy sens, bo przecież nie można tego pytania zadawać w oderwaniu od pytania o system wyborczy i sposób liczenia głosów. Natomiast trzecie pytanie zadane przez byłego Prezydenta to już parodia, bo pytamy o coś, co w drodze ustawy zostało w tak zwanym międzyczasie rozstrzygnięte. Równie dobrze można by spytać Polaków o to, czy godłem RP ma być orzeł biały, a flaga ma mieć barwy biało – czerwone. Ba, takie pytania będą o wiele bardziej konstytucyjne.
To, co nam próbuje zafundować Prezydent Andrzej Duda, jest jeszcze gorsze. Nie próbuje on nawet zachować pozorów, że pyta o coś konkretnego i o fundamentalnym dla ustroju Państwa znaczeniu. Po prostu pyta o to, co będzie wygodne dla jedynie słusznej partii w nadchodzącej kampanii wyborczej do Parlamentu Rzeczypospolitej. Mam prawo wyrazić swoje oburzenie, bo między innymi na mój podpis w kółko się powołuje Pan Prezydent i jego ulubiona partnerka dialogu społecznego, pani wiceprezes jedynej słusznej partii, Beata Szydło. Tak, jestem jednym z tych sześciu milionów, którzy – nieświadomi popełnianego grzechu – dmuchnęli w żagle Pana Dudy.
Nie pójdę na referendum. Ani na pierwsze, Pana Komorowskiego, ani na drugie (o ile dojdzie do skutku), Pana Dudy. Jedno i drugie to kpina z demokracji, z konstytucji i z ustroju Państwa. To pierwsze w dwóch trzecich ma jako taki sens, to drugie jest zupełnie bez sensu. Pytanie o lasy państwowe to typowy chwyt Prawa i Sprawiedliwości, by wymyślić jakiś rzekomy problem i zrobić z niego aferę, choć w rzeczywistości problem w ogóle nie istnieje. I co, takie wydumane fikcyjne problemy zasługują na wydatek milionów złotych z budżetu Państwa?
Polska polityka jest na naprawdę żenującym poziomie. Osoby sprawujące poważne stanowiska w Państwie próbują nas pytać o to, czy wszyscy powinni być zdrowi i szczęśliwi, czy pogoda powinna być ładna, albo czy cukier powinien być słodki, a sól słona. Internet jest zresztą pełen memów wyśmiewających ideę referendów podczas tegorocznej kampanii wyborczej. Czy padać ma w lipcu czy w sierpniu? Czy chcesz płacić abonament RTV? Czy jesteś za tym, by każdy otrzymywał pensję minimalną w wysokości 5 tysięcy euro, także jeśli nie pracuje?
Wydaje mi się, że powinniśmy zarządzić referenda w zupełnie innej sprawie. Może po prostu trzeba zlikwidować to państwo i poprosić o włączenie do Rosji (tego się w końcu domaga Prawo i Sprawiedliwość proponując powrót do obowiązku szkolnego od siódmego roku życia) albo do Niemiec (tego się w sumie domaga połowa naszych obywateli, którzy – buntując się przeciw emigrantom z Afryki Północnej – chcą jednocześnie korzyści socjalnych dla siebie porównywalnych z tymi, jakie otrzymują obywatele RFN).
Pan Prezydent Lech Kaczyński był pod koniec swojej przedwcześnie zakończonej kadencji jednym z najgorzej ocenianych prezydentów w historii, chociaż – między innymi dzięki swojej małżonce – umiał się zdystansować od skrajnych poglądów środowiska politycznego, z którego się wywodził. Nie miał wówczas najmniejszych szans na reelekcję, chociaż ambitni twórcy jego legendy i legendy tak zwanej IV RP twierdzą inaczej. Panu Prezydentowi Dudzie życzę, by umiał się wzbić ponad tę monopartyjność, o jakiej sobie marzą Jarosław Kaczyński, Krystyna Pawłowicz czy Antoni Macierewicz. Prezydent, który będzie umiał uszanować obywateli nie będących katolikami ani nacjonalistami, nawet jeśli na niego nie głosowałem, będzie miał mój szacunek. I szacunek wielu innych ludzi.
Póki co, jakoś nie wierzę w to, by Pan Andrzej Duda na mój szacunek miał w przyszłości kiedykolwiek zasłużyć. A jego decyzje w sprawie referendum były niejako gwoździem do trumny nadziei szans na ten szacunek.

Pocztówka z Abbey Road

Ten wpis to moje nieudolne przeprosiny dla Dawida, za niewysłaną pocztówkę. Mam nadzieję, że mi wybaczy…
Nawiasem mówiąc, moje zdjęcie z Abbey Road, jak przechodzę przez słynne pasy, doszło do Dawida na Hangoutach już dawno dawno temu, a pocztówki, które wysłałem z Końca Świata, nie dotarły do nikogo.


Jednopunktowy program wyborczy

Paweł Kukiz z dumą, emocjonalnym tonem i przy użyciu paru nieparlamentarnych wyrazów ogłosił, że programu nie ma i mieć nie będzie, i jedyne, na czym nam ma zależeć, to zmiana ordynacji wyborczej, a potem dopiero się weźmiemy za wspólnego wroga i za walkę o wspólne dobro.
Problem w tym, że w XXI wieku tylko w krajach politycznie (a zwykle i gospodarczo) bardzo zacofanych i takich, do których Paweł Kukiz na pewno się nie odwołuje, społeczeństwo ma jednego wspólnego wroga i jednomyślnie postrzega wspólne cele.
Poza tym konia z rzędem, albo i królestwo zamiast konia każdemu, kto przekona mnie, że Jednomandatowe Okręgi Wyborcze są cudowną receptą na wszystko i nie mają wad. Wystarczy się wsłuchać w to, jak okręgi jednomandatowe funkcjonują w niezbyt przecież odległej Wielkiej Brytanii, w której mieszka – bądź co bądź – wielu znajomych każdego z nas. 61% Brytyjczyków chce odejścia od JOW-ów. Od dziesiątków lat pogłębia się dysproporcja między procentem głosów oddanych na kandydatów największych dwóch partii (coraz mniejszym) a ich dominującą obecnością w parlamencie. W dobitny sposób próbował to pokazać Kukizowi Janusz Korwin – Mikke, ale argumentacja – widoczna gołym okiem dla każdego, kto potrafi wykonywać elementarne działania arytmetyczne – jakoś do przywódcy woJOWników nie dotarła.
Wskutek funkcjonowania ordynacji jednomandatowej, szkoccy nacjonaliści, którzy zdobyli w skali kraju zaledwie 4,7% głosów, są w parlamencie trzecią siłą. Liberalni Demokraci, którzy zdobyli 2,5 miliona głosów mają osiem mandatów, a UKIP – uzyskawszy 4 miliony głosów – wprowadził tylko jednego reprezentanta do parlamentu. Taka izba absolutnie nie odzwierciedla rzeczywistych nastrojów społecznych i poparcia dla poszczególnych ugrupowań.
Jak fatalnie wyglądałyby skutki wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w Polsce, pokazuje też bardzo wyraźnie nasza izba wyższa. W senacie mamy praktycznie samych senatorów PO i PiS. Co więcej, można się właściwie umówić, że polityczna mapa Polski jest na stałe zabetonowana wzdłuż granicy północ – południe, gdzie w jednomandatowej ordynacji na zachód od tej granicy nikt poza kandydatami Platformy nie ma szans dostać się do Senatu, a na wschód od niej – może z wyjątkiem paru wysp w wielkich miastach – senatorami zostają tylko kandydaci PiS-u.
Jest jeszcze jeden aspekt. W wyborach proporcjonalnych wprowadzono mechanizm progu wyborczego, który skutecznie zapobiega rozdrobnieniu na scenie politycznej. Głosy niektórych wyborców niejako się w związku z tym marnują, ponieważ są oddawane na partie, które w ogóle nie dostają się do parlamentu. W przypadku ordynacji jednomandatowej jest jednak jeszcze gorzej. Większość wyborców głosuje na osoby, które do parlamentu się nie dostają. Głos większości wyborców jest w tych wyborach ignorowany. W prosty sposób prowadzi to nie do większego poczucia więzi między obywatelami okręgu a wybranym kandydatem, lecz do rosnącej alienacji i wyłączenia się z polityki coraz większej liczby obywateli.
Moi kochani młodzi czytelnicy, studenci, przyjaciele – oto wyzwanie dla was. Przekonajcie mnie, że jednomandatowe okręgi wyborcze to lek na całe zło, jakie czyha na nas za każdym rogiem w naszej ukochanej ojczyźnie. I że warto ufać komuś, kto na całe to zło wypisuje receptę w postaci jednej magicznej pigułki.

Szkockie szaleństwo

Zerwałem się o piątej nad ranem, biegiem do telewizora, włączam telewizję informacyjną, żeby sprawdzić, jak tam szkockie referendum niepodległościowe. Wieczorem exit polls nie było, rano część głosów jest już zliczona, chcę sprawdzić, czy Szkocja zostanie w Wielkiej Brytanii, czy z niej wystąpi.
Podekscytowani dziennikarze polskich stacji telewizyjnych biegają po ulicach Londynu i Edynburga i nerwowo komentują, co im ślina na język przyniesie. Jeden nawet przez przejęzyczenie mówi w pewnym momencie, że premier Wielkiej Brytanii jest orędownikiem wyjścia Anglii z Wielkiej Brytanii. Za plecami dziennikarzy mżawka, ciemność, pustka. Z rzadka przejeżdża jakiś pusty autobus, mruga sygnalizacja świetlna.
Wyniki z 60 % komisji wskazują na to, że Szkoci odrzucili niepodległość. Na jednym z kanałów informacyjnych szczęśliwemu dziennikarzowi przy wyjściu z londyńskiego dworca kolejowego udaje się złapać dwóch przechodniów i spytać o ich reakcję. Co sądzą o wynikach szkockiego referendum?
Pierwszy pytany robi dziwną minę, jakby nie wiedział, o co chodzi, a po chwili konsternacji pyta, jakie są te wyniki?
Drugi odpowiada w wymijający sposób, że to nie jego sprawa, że nie wtrąca się w sprawy Szkotów, że to ich decyzja i tylko oni mają w tej sprawie prawo zabierać głos.
Zastanawiam się, kto tu oszalał. Czy ci Londyńczycy, którzy spokojnie idą do pracy robić swoje i głosowanie na północy mało ich obchodzi? Czy może ja, że się zrywam o piątej rano i włączam telewizor, zamiast spokojnie pospać jeszcze godzinę, a potem – po wyjściu z łóżka – iść spokojnie do łazienki, wyprowadzić psa, zrobić sobie kawę, a dopiero potem włączać telewizor? A może te stacje telewizyjne, które wysłały całe ekipy na drugi koniec kontynentu po to, by w ciemnościach zaczepiać zaspanych ludzi i pytać ich o politykę?

Ślub kościelny

Nad Wisłą trwa zażarta dyskusja nad odrzuconymi hurtowo projektami ustawy o związkach partnerskich. I chociaż adresatami tych projektów były pary wszelkiego rodzaju, nie tylko homoseksualne, a doświadczenia innych krajów wskazują na to, że związki partnerskie są zawierane przede wszystkim przez pary mieszane, przytłaczająca część argumentów używanych w tej dyskusji w Polsce to mniej lub bardziej wyraźnie wygłaszane homofobiczne tezy.
Dlatego długo nie mogłem dziś rano wstać z łóżka, gdy ustawiony na wczesną godzinę radiobudzik włączył się, a z jego głośników popłynęła poranna dyskusja na antenie lokalnego londyńskiego radia. Jakże inna to była dyskusja od tej, którą – chcąc nie chcąc – za sprawą burzy w polskim parlamencie mamy u siebie na co dzień.
Brytyjski konserwatywny premier, chcąc bronić tradycyjnych wartości i wzmocnić instytucję małżeństwa, lansuje obecnie projekt zrównujący prawa małżeństw hetero- i homoseksualnych. Jego zdaniem, kochający się ludzie – bez względu na płeć – powinni mieć dokładnie takie same możliwości, w tym prawo do nazywania się żonami, mężami, a nie tylko partnerami, a odbieranie tego prawa związkom homoseksualnych czyni rzekomo krzywdę nie tylko parom jednopłciowym, ale także osłabia małżeństwo i deprecjonuje wartości rodzinne.
W porannej audycji stacji BBC London słuchacze będący w związkach partnerskich, także wychowujący dzieci, opowiadali o czymś, co przez kilkanaście minut nie pozwoliło mi w ogóle wstać – ani lewą, ani prawą nogą, i przez co o mało nie spóźniłem się do pracy. Opowiadali o tym, dlaczego zależy im na możliwości zawierania małżeństw przed ołtarzem. Zgodnie z zamysłem premiera, i w pewnym uproszczeniu, państwo ma uznawać śluby kościelne par homoseksualnych na podobnej zasadzie, jak polskie śluby konkordatowe. Związki wyznaniowe nie będą wprawdzie zmuszane do sankcjonowania takich małżeństw (obawa dość realna w brytyjskich warunkach, gdzie nie tak dawno toczyła się wojna związana z tym, że katolickie sierocińce zostały zmuszone do uznawania prawa do adopcji dzieci przez homoseksualistów, a kryterium orientacji seksualnej potencjalnych rodziców nie może być brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o oddaniu dziecka do adopcji), ale religijne ceremonie zaślubin będą miały oficjalny charakter i moc prawną.
Kolejni słuchacze i słuchaczki dzwonili do stacji i opowiadali o tym, jak bardzo im zależy na ślubie przed ołtarzem, jak bardzo wiara stanowi integralną część ich życia, i jak bardzo czują się dyskryminowani przez fakt, iż nie mogą uczestniczyć w funkcjonowaniu swoich wspólnot religijnych na tych samych zasadach, jak ich heteroseksualni sąsiedzi. Wypowiadający się na antenie słuchacze, w większości geje i lesbijki, powoływali się bez przerwy na wielkie słowa i idee, a z ich słów wynikało dość jasno, że uważają się za osoby broniące słusznej racji, za którymi stoi Pan Bóg, Chrystus i chrześcijaństwo w ogóle.
Byli pewni, że Pan Bóg jest ich sojusznikiem. Mniej więcej tak samo, jak przekonana o swoich racjach jest posłanka jedynej słusznej partii, pani Krystyna Pawłowicz, przez niektórych zwana profesorem, a przez wielu uważana za dużo mniej kobiecą, niż nazywana przez nią „chłopem” Anna Grodzka, transseksualna kandydatka na zajęte póki co stanowisko wicemarszałka Sejmu.
Wstając wreszcie z łóżka zastanawiałem się, czy od Londynu dzielą mnie tylko tysiące kilometrów, czy może lata świetlne.

Sprawiedliwość asymetryczna

Asymetria jest w modzie, nie tylko za sprawą popularności Google+ i asymetryczności kontaktów w kręgach tego serwisu, nie tylko w dekoracji wnętrz i architekturze. Dzisiejsza lektura prasy i internetowego „głosu ludu” na rozmaitych forach pokazuje, że wszystko mamy asymetryczne, nawet poczucie sprawiedliwości. A może po prostu mamy nie całkiem równo w głowach?
Między wierszami komentarzy o dwóch różnych wydarzeniach, dwóch różnych przestępstwach i dwóch różnych wyrokach zgrzyta między obracającymi się w moim mózgu trybami piasek niekonsekwencji.
Oto z jednej strony oburza nas, jak to możliwe, by norweski zamachowiec, który z zimną krwią i w ramach ściśle skalkulowanego planu zamordował ponad dziewięćdziesiąt osób, miał dostać maksymalnie 21 lat pozbawienia wolności. Sam szef polskiej dyplomacji niewyparzonym językiem daje wyraz swojemu oburzeniu na Twitterze, nie zważając na fakt, że stanowisko ministra zobowiązuje go do pewnego profesjonalizmu. Odżywają nawoływania do przywrócenia kary śmierci i nikogo nie obchodzi, że Norwegia jest niepodległym państwem i ma dojrzały system prawny. Nikogo nawet nie obchodzi, że te rzekome 21 lat, jakie może dostać Anders Breivik, to nieprawda. Gorączkujemy się tylko tym, że prawo norweskie jest zbyt łagodne i łatwo nam jest właśnie ten liberalizm i otwartość skandynawskiego społeczeństwa obarczać winą za tragedię, do której doszło.
Z drugiej strony ekscytujemy się faktem, że Jakub Tomczak, skazany przez brytyjski sąd na podwójne dożywocie za gwałt i brutalne pobicie, ma mieć swój wyrok dostosowany do restrykcji przewidzianych polskim kodeksem, czyli – de facto – złagodzony. Przepisy prawa w Wielkiej Brytanii krytykujemy jako bestialskie i nie przebieramy w słowach litując się nad skazanym na karę, która w polskim systemie w ogóle nie istnieje.
Norwedzy są głupi, Anglicy są głupi, tylko my mamy rację. Ani prawo precedensowe, obowiązujące w Wielkiej Brytanii, ani mieszanka systemu kodeksowego i precedensowego, jaką stosuje się w Norwegii, nie potrafią precyzyjnie odmierzyć ciężaru na obu szalach wagi Temidy i, cytując ministra Sikorskiego, „sprawiedliwie odpłacić” „zimnemu draniowi”. Najlepiej byłoby go sprowadzić do Polski, postawić przed polskim sądem i umieścić w polskim więzieniu, chociażby tym na toruńskiej starówce, wygląda naprawdę reprezentacyjnie.



W ogóle nas nie obchodzi, że funkcjonujący od pokoleń system prawny Norwegii, w którym dożywocia nie ma w ogóle, a kara śmierci została zniesiona w 1902 roku, sprawdza się dużo lepiej, niż system prawny w wielu innych krajach. Według statystyk, w ciągu dwóch lat po wyjściu z więzienia powraca do niego tylko co piąty przestępca, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych (gdzie kara śmierci częściowo jeszcze obowiązuje) recydywa sięga poziomu 60%. Poziom przestępczości w Norwegii także jest rekordowo niski. Kary w zakładach odsiaduje tutaj zaledwie 69 na 100 tysięcy osób, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych 753 osoby na 100 tysięcy.
Norweskie więzienia stawiają na resocjalizację i humanitarnie traktują więźniów, co ma im pomóc zintegrować się ze społeczeństwem. Zakłady mają charakter półotwarty, cele nie mają krat, a strażnicy – wśród których spory odsetek stanowią kobiety – nie noszą broni. Piątkowe morderstwa nie są porażką liberalnego prawa w Norwegii. Norwegia poniesie porażkę, jeśli wskutek strasznego, ale jednak incydentu, zepsuje swój model wymierzania sprawiedliwości i zmieni styl życia.