Rzadki przypadek na AGH

Od lat jeżdżę na organizowane przez miesięcznik edukacyjny Perspektywy Salony Maturzystów. Przybliżam tam uczniom i uczennicom ostatnich klas liceów i techników zasady oceniania i mówię o błędach, jakie często popełniają, pułapkach, jakie na nich czyhają, obalam stereotypy i mity na temat egzaminów z języków obcych i tego, jak są oceniane. W tym roku byłem i w Lublinie, i w Krakowie, i jadę za chwilę do Rzeszowa. Doroczna impreza ma jednak charakter ogólnopolski i odbywa się w wielu miastach.

Na Salonach maturzyści mogą się także zapoznać z ofertą edukacyjną wielu uczelni, niekiedy z bardzo odległych ośrodków akademickich. Uczelnie mają swoje stanowiska, na których rozdają informatory i gadżety, a w salach wykładowych także przedstawiają swoją ofertę w formie prezentacji.

Ostatnio na Krupniczej podpatrzyłem, jak Akademia Górniczo-Hutnicza, której siedziba jest praktycznie po sąsiedzku, zachęca maturzystów do studiowania u siebie, zapewniając dostępność akademików. Jest jeszcze szansa, by przed Salonami w Rzeszowie przemyśleć, czy przy okazji reklamowania uczelni AGH chce się również chwalić użyciem niewłaściwego przypadka na slajdzie. „Akademiku” to wołacz, nie dopełniacz. Szacunek za używanie rzeczowników w wołaczu, we współczesnej polszczyźnie potocznej wołacz może jeszcze nie jest na wymarciu, ale coraz częściej bywa zastępowany przez mianownik. Ale używajmy tego przypadka tylko tam, gdzie trzeba.

Niniejszy wpis z nieśmiałością dedykuję dr. Janowi Gościńskiemu z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, za którego zajęciami bardzo będę w tym roku akademickim tęsknić, a który nauczył mnie prawidłowo odmieniać słowo „przypadek” w zależności od znaczenia. Przy okazji polecam osobom zajmującym się tłumaczeniami studia podyplomowe „Cyfrowy tłumacz – nowe technologie w przekładzie” organizowane przez Katedrę Dydaktyki Przekładu i Instytut Filologii Angielskiej UP.

Wieża Babel

Ktokolwiek wymieszał ludzkie języki, rzeczywiście skutecznie utrudnił nam komunikację i współpracę w osiąganiu celów. Nawet jeśli dzięki temu mam pracę (inaczej mój zawód pewnie by nie istniał), przeglądając dzienniki informacyjne w kilku różnojęzycznych stacjach telewizyjnych poczułem głęboki żal, że nie mówimy – jako ludzkość – jednym językiem.

W ataku na stację kolejową w Kramatorsku, w którym zginęło około 50 osób próbujących uciec przed wojną, a jeszcze więcej zostało rannych, Rosjanie użyli pocisku, na którym umieścili napis „за детей”. Pokazujące to stacje anglojęzyczne przetłumaczyły ten napis jako „for children” lub „for the children”. Wszystko w zasadzie się zgadza, jeśli tylko dziennikarz danej stacji uzupełnił to tłumaczenie stosowną interpretacją, gorzej jeśli wskutek błędnego zrozumienia napisu wprowadził swoich odbiorców w błąd.

Wyrwana z kontekstu anglojęzyczna fraza „for children” (lub „for the children”) nie jest bowiem jednoznaczna i na język rosyjski może być przetłumaczona jako „за детей”, ale również jako „для детей”. Niektórzy, najwyraźniej nieznający rosyjskiego ani cyrylicy w ogóle dziennikarze, wiedząc jedynie, że napis oznacza „for the children”, pozwolili sobie wczoraj na komentarze o wyjątkowym cyniźmie i bestialstwie rosyjskiej armii, która – ostrzeliwując ukraińskich cywilów – zamieszcza na wysyłanych na nich pociskach i bombach bezduszne dedykacje „dla dzieci”. Ten błędny przekaz powtórzyły wczoraj także niektóre największe polskie stacje informacyjne, tłumacząc z angielskiego i nie zwracając uwagi na rosyjski oryginał lub nie rozumiejąc go.

Nic oczywiście nie usprawiedliwia ataku Rosjan na stację kolejową, na której zgromadzonych było kilka tysięcy osób próbujących się wydostać z terenu działań wojennych. Ale napis na pocisku miał zupełnie inne przesłanie niż to, które do wielu z nas dotarło za pośrednictwem mediów. To nie był pocisk „dla dzieci”, ale pocisk „za dzieci”. Bardzo możliwe, że na zniszczonej części pocisku była dalsza część napisu, być może w pełnej wersji brzmiał „за детей Донбасса”. Czyli że ten zbrodniczy atak miał być zemstą „za dzieci Donbasu”.

https://youtube.com/watch?v=tRHfQGpp5qQ

Nurtuje mnie to, że z tak prostej – wydawałoby się – frazy, w językach słowiańskich w dodatku dość jednoznacznej i chyba niepodatnej na sprzeczne interpretacje, może wyniknąć takie nieporozumienie. Ba, że zniekształcenie znaczenia tej frazy przez osobę tłumaczącą ją na język angielski może się odbić tak szerokim echem, że błędne tłumaczenie powraca następnie do mediów posługujących się innymi językami słowiańskimi, w tym językiem polskim.

Jak tu być optymistą w kwestii dogadania się ludzi między sobą w bardziej złożonych kwestiach, jak tu spodziewać się rychłego sukcesu negocjacji pokojowych, rozejmu i końca wojny, jeśli nawet język, którym się posługujemy, jest wrogiem, którego musimy pokonać po drodze?

Pewnym pocieszeniem jest stale rozwijająca się sztuczna inteligencja. Wiele razy chwaliłem tutaj Google Translate, zwłaszcza porównując tę usługę z Microsoft Bing. Warto odnotować, że w tłumaczeniu frazy „for the children” Google świetnie radzi sobie z kontekstem i rozumie różnicę.

Muszę przyznać, że tym razem i Bing sobie poradził. Jest więc może jakaś nadzieja…

To jest bul

Ze sporą krytyką spotkały się redakcyjne skróty Żeromskiego na tegoroczne Narodowe Czytanie, imprezę od lat inicjowaną i wspieraną przez Prezydenta Rzeczypospolitej.

Ale ktoś, kto prowadzi konta głowy państwa w mediach społecznościowych, dał urzędowi prezydenta dzisiaj jeszcze większy powód do wstydu.

„Co raz”? Może niech pracownicy prezydenta trochę więcej czytają. Albo mniej piszą. Albo jedno i drugie. Bo wychwalając literaturę i polszczyznę, co widać na załączonym obrazku, potrafią polszczyznę obrazić mimo limitu znaków na Twitterze.

https://t.co/yrs0BU45iL

Gdy widzę, jak utrzymywane z moich podatków instytucje i urzędy państwowe popisują się niekompetencją, mam wrażenie, że to jest naprawdę państwo teoretyczne. Pytaniem retorycznym pozostaje, czy Andrzej Duda jest lepszy jako głowa państwa niż jego pracownicy jako mistrzowie ortografii.

Odkrywczy rusycyzm

Człowiek uczy się całe życie. Zwrócono mi dziś uwagę, w dodatku całkiem – jak się okazuje – słusznie, że – pisząc „z dużej litery” – posługuję się rusycyzmem. Lekcję przyjmuję z pokorą, ale mam też pewną refleksję. Powinno się pisać (i mówić) „dużą literą” albo „od dużej litery”.
Podczas oceniania wypowiedzi pisemnych niejednokrotnie konsultujemy się, by upewnić się w słuszności swojego rozumowania, a to ze słownikiem, a to z koleżanką czy kolegą, a to z native speakerem, a niejednokrotnie – zachowując całą uzasadnioną rezerwę do wyników wyszukiwania – z Google.
Jako rodzimy użytkownik języka polskiego, może nie polonista, ale jednak świadomy użytkownik tego języka, w życiu bym nie potwierdził, że forma „od dużej litery” jest poprawna. Każdemu uczącemu się języka polskiego powiedziałbym, że to błąd i że nigdy takiej formy nie słyszałem (pierwsze stwierdzenie byłoby niestety niesłuszne i nieprawdziwe). Wpisana w cudzysłowie fraza „z dużej litery” okazuje się w wynikach wyszukiwania Google występować trzykrotnie częściej niż „dużą literą” i dwudziestokrotnie częściej, niż „od dużej litery”, czyli nawet jeśli zsumujemy występowanie obu form poprawnych, to nadal częściej występującym sformułowaniem jest rusycyzm „z dużej litery”. To pokazuje, jak niezwykle żywym tworem jest język i jak ciężko jest czasem podjąć decyzję, czy użyta przez maturzystę czy studenta forma jest poprawna czy błędna, zwłaszcza w języku mówionym.
Bywa, że uparcie poprawiamy kogoś, choć potem okazuje się, że wcale nie mieliśmy racji. Ja tak na przykład latami poprawiałem studentów wymawiających router po amerykańsku, zupełnie nieświadom istnienia tej wymowy. Albo na przykład jedna z moich koleżanek tępi mówienie „I’m good” zamiast „I’m well”, chociaż ze świecą szukać w serialach na Netflixie kogoś, kto mówi inaczej niż „I’m good”.
Jeśli by się nam wydawało, że w rozstrzygnięciu poprawności jakiejś wypowiedzi większy autorytet od rodzimych użytkowników języka i od praktyki językowej będą mieli specjaliści, profesjonaliści, to po przeczytaniu tego komentarza na forum Słownika Języka Polskiego ja osobiście w to zwątpiłem. A w każdym razie zrozumiałem, że niekiedy nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czy coś jest błędem, czy też jest do zaakceptowania.
Wniosek, jaki z tego wyciągam, jest natomiast bardzo jednoznaczny. Oceniając wypowiedź pisemną na egzaminie, trzeba mieć wielką pokorę do swojej znajomości języka. I trzeba się mocno zastanowić, zanim się oznaczy nieznane nam wyrażenie czy strukturę jako błąd.
Co do przedmiotowego „z dużej litery”, WikiSłownik jest bardzo kategoryczny i jednoznacznie stwierdza, że taka forma jest niepoprawna. Są źródła, które przyznają, że jest to forma na tyle mocno upowszechniona, że w mowie nie powinna nas razić. Doktor Mirosław Bańko w powyżej już linkowanej wypowiedzi rozkłada moim zdaniem ręce. Osobiście zgadzam się chyba z Łukaszem Mackiewiczem, który wytropił użyty przeze mnie rusycyzm w książce Wydawnictwa Znak osiem lat temu:

…ów rusycyzm […] zagościł na stałe w polszczyźnie i myślę, że ów chochlik w publikacji Znaku może nie tyle jest redaktorską wpadką, ile pobłażliwym machnięciem ręki na kolejny rusycyzm, którego po tylu latach chyba nie sposób już wyplenić z polszczyzny…

Dwujęzyczność w praktyce

Od czasu do czasu słyszy się burzliwe dyskusje o tym, czy na polskich drogach, zwłaszcza na obszarach o pogmatwanej, wielokulturowej historii, stawiać napisy z nazwami miejscowości tylko w języku polskim, czy może informować także o historycznych nazwach wsi i miasteczek w języku obcym, najczęściej niemieckim? Niektóre z tych miejscowości dłużej przecież nosiły nazwę niemiecką, aniżeli polską.
Pół biedy, gdy nazwa polska od obcojęzycznej niewiele się różni – ma fonetycznie podobną formę, np. polski Sopot i niemiecki Zoppot, albo gdy jedna nazwa jest jakby „tłumaczeniem” drugiej, np. polska Jelenia Góra i niemiecki Hirschberg. Ale kto by się tam domyślił, że Königszelt to Jaworzyna Śląska, a Saybusch to Żywiec?
Dlatego, z przyczyn praktycznych, dla wygody turystów sentymentalnych, odwiedzających ziemie swoich przodków i szukających korzeni, dla historyków i dokumentalistów, uważałem zawsze za uzasadnione stosowanie podwójnego nazewnictwa.
Nie dziwi mnie też wszelkiego rodzaju dwujęzyczna informacja w strefie przygranicznej, bo przecież potrzeba matką wynalazków, a gdy robiłem kiedyś zakupy w sklepie w Czeskim Cieszynie, wśród klientów przeważali Polacy.
W tym kontekście zastanawiam się, jakiej narodowości są ludzie, dla których potrzeb w moim miejscu pracy zmodyfikowano ostatnio niezwykle ważne tablice informacyjne, dopisując wersję w drugim języku. No cóż, cel uświęca środki – ważne, by w razie pożaru każdy wiedział, którędy uciekać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Karykatura edukacji

Żenujące, skandaliczne, idiotyczne wystąpienia pani minister edukacji w ostatnich dniach i godzinach pokazują, jak dalece potrafi zajść buta i arogancja władzy, gdy nic jej nie hamuje. Pani minister popisuje się dumnie ignorancją zarówno w kwestii znajomości języka polskiego, uparcie obstając przy tym, że zna język polski lepiej niż zastępy specjalistów, którzy tworzyli wszystkie możliwe słowniki tego języka, z zarozumiałą miną obwieszcza także, że pokolenia historyków nie ustaliły niczego i że ich wszystkie wysiłki, by udokumentować jedno proste (a przynajmniej nieszczególnie rozciągnięte w czasie) zdarzenie, spełzły na niczym.
Zdaniem pani minister można było polec w katastrofie smoleńskiej, bo „polec” to czasownik wieloznaczny, który ma wiele synonimów. Pewnie, że tak. Dokładnie tak samo można pewnie zginąć na raka albo umrzeć w wypadku samochodowym.
Zdaniem pani minister, nie wiadomo dokładnie, co się stało w Jedwabnem albo kim byli sprawcy pogromu kieleckiego. Pewnie, prezydent Kaczyński czy prezydent Duda po prostu ulegli propagandzie Bartoszewskiego i Geremka, a w ogóle to przecież to wszystko wina Tuska. Wszystko ulegnie poprawie, gdy patriotyczna histeria zastąpi historię.
Przerażające jest, że polską edukacją kieruje osoba, która jest tak pusta, tak impertynencka i z taką pewnością siebie ignoruje wszystko, co mówią jej specjaliści. Jej zdaniem, powinniśmy się zajmować rewelacjami zawartymi w jej prezentacji na temat pomysłów na reformę edukacji, a nie jakimiś niuansami znaczeń czasowników czy platformerską propagandą historyczną. To prawda, innowacji – zwłaszcza interpunkcyjnych – jest w prezentacji przygotowanej przez panią minister sporo. Nie jestem tylko pewien, czy takiej interpunkcji chcemy uczyć w polskich szkołach, bez względu na to, czy będą to podstawówki i gimnazja, czy szkoły powszechne. Zignorujmy poronione pomysły pani minister na cofanie polskiej edukacji o dekady. Wystarczy sam fakt, że prezentacja jest dobitnym dowodem na to, że ktoś, kto stoi na czele polskiego szkolnictwa, nie zna swoich kompetencji i nie wie, o czym ma prawo decydować.
Zastanawiające są slajdy, w których pani minister zapowiada, że absolwenci powołanych przez nią szkół mundurowych będą mieli fory w postępowaniu kwalifikacyjnym na studia. Przypuszczalnie pani minister nie wie, że jej ministerstwo nie odpowiada za szkoły wyższe i uniwersytety w Polsce, jest bowiem od tego zupełnie inne ministerstwo, a i ono nie ma nic do powiedzenia w tej kwestii, ponieważ uczelnie są autonomiczne i każda uczelnia samodzielnie decyduje o kryteriach naboru studentów.
Równie porażające są slajdy, w których pani minister zdaje się ignorować istnienie systemu bolońskiego i wymyśla sobie studia I stopnia, których absolwenci nie będą mieli prawa kontynuować studiów na II stopniu. Wydaje się też, patrząc na kolejne slajdy, że pani minister nie wie o tym, że studia magisterskie jednolite to w dzisiejszych czasach już rzadkość i występują tylko na kilku bardzo specyficznych kierunkach.
Polską szkołą kieruje ktoś, kto potrafi dzisiaj z całą siłą forsować rozwiązania, przeciwko którym protestował w swoich interpelacjach jeszcze dwa lata temu. Pozoruje się rzekome konsultacje czy badania, wszystko jest robione pod widzimisię kogoś, kto nie ma pojęcia o szkole, bo stracił z nią kontakt jeszcze w ubiegłym stuleciu. Pani minister twierdzi, że jest już teraz popierana przez sto kilkadziesiąt tysięcy nauczycieli szkół powszechnych, które – nawiasem mówiąc – jeszcze nie istnieją. Znakomitym potwierdzeniem tego uwielbienia, jakim stan nauczycielski darzy panią minister, jest nie tylko opinia Związku Nauczycielstwa Polskiego, ale także stanowisko Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadr Kierowniczych Oświaty w sprawie zmian przez nią ogłoszonych. Swoja drogą, jak niecne trzeba mieć zamiary, jak podłym trzeba być, żeby z ogłoszeniem tak fundamentalnych zmian czekać do końca roku szkolnego i ogłosić je w pierwszy poniedziałek wakacji? Ale cóż, do takiej „dobrej zmiany” już przywykliśmy. Dobrej? Dojnej? Sam już nie jestem pewien, jak to się w obecnej nomenklaturze partyjnej nazywa.

Kosmici w Sejmie

Wrzutka za wrzutką, afera goni aferę, ucichła sprawa posłanki Zwiercan, która zagłosowała za nieobecnego na sali posła Morawieckiego, do czego nie miała prawa, nawet jeśli wiedziała, jaką podjął decyzję i jak miał zamiar zadysponować swoim głosem.
Tymczasem w zgiełku dotyczącym tego, czy należy w tej sprawie wszcząć śledztwo czy nie, albo czy posłanka Zwiercan ma ponieść odpowiedzialność za swój czyn, i – ewentualnie – jaką, opinii publicznej umknęło coś zupełnie innego. Otóż po tylu latach podejrzeń, że Ziemia nie tylko jest odwiedzana przez obcych, ale że obcy w rzeczywistości sprawują kontrolę nad planetą, piastują urzędy i pełnią ważne funkcje w instytucjach, nie zwróciliśmy uwagi na to, że po aferze z feralnym czwartkowym głosowaniem media podały nam na telerzu dowód na to, że w Polskim Sejmie naprawdę zasiadają kosmici. Z łatwością można sprawdzić w dostępnych nadal w internecie relacjach, że posłanka głosowała „na cztery ręce”. Tak powiedziano lub napisano między innymi w Fakcie, TVN24, Wirtualnej Polsce, Wyborczej, a nawet na portalu wPolityce.
Wydało się. Posłanka Małgorzata Zwiercan ma cztery ręce (a może nawet więcej, w każdym razie czterech użyła do głosowania). Pokażcie mi człowieka, który ma cztery ręce. Widzicie? Obcy są wśród nas.

Jest nadzieja

Jest siła w narodzie i jest nadzieja na przyszłość. Młodzież studencka – co można poznać nie tylko po naklejkach w windach – ma coraz bardziej patriotyczne nastroje. Nie brak im także gotowości do gestów altruistycznych, co rusz a to dają sobie upuścić krwi w szlachetnym geście, a to – jak w ostatnich dniach – rejestrują się jako dawcy szpiku. Trudno takie akcje przeoczyć, bo cały wydział obwieszony jest wtedy ogłoszeniami i strzałkami kierującymi do punktu altruistycznego wykazywania się.

DSC_0005

Jak jednak widać na poniższym przykładzie, szlachetnej braci studenckiej nie brak także innych cech. Są ekologiczni i nie marnują papieru – poniższy znak ze strzałką może się nie udał do końca, ale nie został zmarnowany. Poza tym tak świetnie posługują się angielskim, że pomyłkę łatwiej im było wyjaśnić w tym języku, niż po polsku. Swoją drogą jakby to było po polsku? Oj tam oj tam?

DSC_0004

Kwadrat nieprostokątny

Od kilku godzin czytam książkę i zastanawiam się, czy zasługuje na to, by doczytać ją do końca, czy to jednak tani badziew.
I oto, eureka:

Kliknęłam wskaźnikiem myszy na róg kwadratu i przekształciłam go w prostokąt.

To zdanie przybliżyło mnie w istotnym stopniu do podjęcia decyzji o tym, czy przeczytam pozostałe kilkaset stron… Ten skrót myślowy chyba mnie jednak przerasta.
Kilka stron dalej, gdy „Chick strzyknął palcami”, zajrzałem do Słownika Języka Polskiego.
Kolejne kilka stron dalej poczułem się nieswojo, gdy przeczytałem zdanie: „Było mi się niedobrze z nerwów”.
Było mi się w ogóle nie zabierać za czytanie tej książki…