Angielski komputerowy

Tradycyjnie, jak prawie co roku, udostępniamy kolejną odłonę naszej kultowej bazy słownictwa, stworzonej przed laty przez Wojciecha Ciępkę jako baza Supermemo. Baza ze słownictwem komputerowym, internetowym i programistycznym przeszła od tamtej pory prawdziwą metamorfozę, została udostępniona jako kurs na innych niż Supermemo platformach, poprawiona i rozbudowana.

W tym roku wyjątkowy wkład w rozwój bazy włożyły studentki drugiego roku informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, Aleksandra Jarczyk i Aleksandra Ogiela, które dodały polskie tłumaczenia do wszystkich haseł bazy. W ten sposób każde pojęcie jest teraz zdefiniowane po angielsku, ale także przetłumaczone.

Angielsko – angielska baza słownictwa komputerowego z polskimi tłumaczeniami pojęć jest obecnie dostępna w formie:

Komputery i okna

Z cyklu kawałów z brodą dla komputerowców.

Computers are like air conditioners. They work fine until you start opening windows.

Czyli:

Komputery są jak klimatyzacja. Wszystko działa świetnie, dopóki nie zaczniesz otwierać okien.

Po polsku, dowcip ma zupełnie inny sens, o ile w ogóle ma. Po angielsku „okna” to nazwa powszechnie stosowanego systemu operacyjnego, który wielu informatyków (aczkolwiek wcale nie wszyscy i śmiem twierdzić, że wcale nie większość) uważa za przyczynę wszystkich nieszczęść i całe zło tego świata…

Religie świata

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego większość ludzi w tramwaju ze skupionymi minami wpatruje się w ekrany urządzeń mobilnych i mniej lub bardziej delikatnie przesuwa po nich palcami? Okazuje się, że to może mieć podłoże sakralne. Zapewne oddają się modlitwie lub medytacji związanej z jedną z nowych wielkich religii świata.

Sto lat to za mało

Nie tak dawno temu Dropbox dał mi na moment złudną nadzieję, że promocja powiększająca pojemność mojej darmowej usługi ma spore szanse zakończyć się grubo po mojej śmierci. Okazało się jednak, że to błąd, za co mnie wkrótce przeprosili.

Natomiast moja płatna dożywotnia licencja na aplikację mobilempk, w której mogę sobie zawsze wygodnie sprawdzić, czy pora już wyjść na tramwaj, czy jeszcze należy się wstrzymać, wydaje się aż nadto optymistyczna, jeśli chodzi o długość mojego życia. Widocznie tak dobrze (albo źle?) mi życzą…

 

Z każdym rokiem

Gdy żyje się z dnia na dzień, rzeczywistość wydaje się nie zmieniać zanadto gwałtownie. Ale wystarczy pomyśleć, że na zdjęciu powyżej uwieczniono w 1956 roku scenę załadowywania na pokład samolotu dysku twardego o pojemności pięciu megabajtów, a dzisiaj – w 2015 roku – wielu pasażerów przechodzi przez bramki z setkami gigabajtów danych w różnej formie i nie wzbudza to zainteresowania dziennikarzy.
Z każdym rokiem wszystko wokół się zmienia nie do poznania.
Przy okazji polecam Historical Pics – niektóre zdjęcia po latach są naprawdę ciekawe.

Nie swoje dane

Linus Torvalds, twórca Linuxa, padł ostatnio ofiarą dziwnej internetowej praktyki, zgodnie z którą dowolna osoba może nasz adres mailowy czy numer telefonu podać w internecie i podszywać się celowo pod nas albo uchodzić za nas zupełnie nieświadomie (na przykład w rezultacie błędu popełnionego przy wpisywaniu danych).
Wydaje się, że nowe pokolenia internautów mają tak duży problem z korzystaniem w sieci z czegokolwiek poza swoim ulubionym portalem społecznościowym (ktoś powiedział mi ostatnio, że ma wprawdzie mój email, ale nie umiał się ze mną skontaktować, ponieważ nie mam konta na Facebooku), że kolejne serwisy i usługodawcy rezygnują z weryfikowania danych podawanych przez użytkowników i klientów i uznaje je za poprawne na podstawie samej deklaracji. Powoduje to coraz więcej zabawnych sytuacji, przynajmniej w moim przypadku. Też macie takie przygody?
Od wielu lat dostaję powiadomienia o promocjach i wyprzedażach w kawiarniach i perfumeriach w okolicach Zurychu, ponieważ jakaś przemiła obywatelka Szwajcarii uparcie podaje mój adres email we wszystkich programach lojalnościowych (znam nawet imię i nazwisko tej pani, jej numer telefonu komórkowego i dokładny adres).
Na podobnej zasadzie od paru miesięcy dostaję faktury za usługi telekomunikacyjne w Play u pani Anny, z którą nawet kiedyś rozmawiałem, ponieważ trochę mnie zastanowiło, czy nie zdaje sobie ona sprawy z faktu, że wysyłane mailem faktury docierają do kogoś, kto może niekoniecznie powinien znać jej dokładne dane osobowe, numer telefonu, historię połączeń telefonicznych, numery wszystkich jej znajomych itd. Rozmowa była bardzo zabawna, ponieważ pani Anna zrozumiała wprawdzie, że faktury docierają do mnie, ale całkowitą winą obarczyła za to nie operatora, nie siebie samą (w końcu podała operatorowi nie swój adres poczty elektronicznej), ale mnie, ponieważ bezczelnie założyłem sobie skrzynkę o dokładnie takim samym adresie, jak skrzynka jej syna.
Kilka tygodni temu zastanowiła mnie częstotliwość powiadomień docierających do mnie z Instagramu. Okazało się, że jakaś nastolatka z Turcji, mająca również sporo znajomych w Bułgarii i Rumunii, przeedytowała swój profil i użyła mojego adresu mailowego. Próba kontaktu z nią nie przyniosła efektu, więc – w przeciwieństwie do powyżej opisanego przypadku z Playem – nie dodałem bynajmniej filtru usuwającego maile z Instagramu, tylko zresetowałem hasło, zmieniłem zdjęcie profilowe oraz imię i nazwisko użytkownika na Instagramie, a przy okazji ze zdumieniem odnotowałem, jak wielu młodych ludzi robi sobie selfies pokazujące, że regularnie depilują okolice intymne.
Dostaję także powiadomienia SMS-em o operacjach na koncie bankowym, bynajmniej nie swoim. Znam wprawdzie lokalizację bankomatów, sklepów, w których wykonywane są operacje kartami, ale w tym przypadku nie mam pojęcia, kim jest tajemniczy klient banku, który co miesiąc zapewne płaci słono za to, by przychodziły do mnie powiadomienia o jego operacjach i saldzie na koncie. Chyba nie korzysta z bankowości internetowej, a w każdym razie kody jednorazowe na pewno nie są przesyłane SMS-em.
Pewnie, że wszystko to takie głupie sprawy i te konkretne przypadki nie stanowią same w sobie wielkiego zagrożenia. Ale pokazuje to niesamowitą beztroskę, z jaką podajemy się na tacy w sieci. Jak łatwo musi być służbom specjalnym wytropić nas i namierzyć, jak łatwo jest komuś o potencjalnie złych zamiarach wykorzystać to, co udostępniamy, skoro ja sam mógłbym bez żadnego wysiłku obdzwonić wszystkich znajomych pani Anny i wywinąć jej jakiś numer, albo skoro mógłbym się wybrać na darmową kawę ze Szwajcarii na koszt pani M. Wojny między Turcją, Rumunią i Bułgarią pewnie nie dałbym rady rozpętać, ale kilkudziesięciu albo i kilkuset nastolatków z tych krajów też pewnie dałbym radę skłócić. Na szczęście, nie mam w tym żadnego interesu.

Windows – już się nie boję…

Odpowiedziałem na twit Richarda Dawkinsa, po angielsku. Zaintrygował mnie link proponujący mi przetłumaczenie na polski tego, co sam napisałem, więc – z ciekawości – sprawdziłem.

Nie jestem pewien, że jest to dziedziczne. Chcieliby mieć odziedziczył go od moich rodziców i nie 🙂

Tak powiada sprzężony z Twitterem (a także, z tego co wiem, z Facebookiem) microsoftowy Bing. Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć, co ja właściwie takiego napisałem, ponieważ polskie tłumaczenie maszyną Microsoftu wprawiło mnie w osłupienie.
Potem spróbowałem z Google:

Nie jestem pewien, że to dziedziczne. Ja bym odziedziczył go od moich rodziców, a ja nie 🙂

Odetchnąłem ze spokojem. Jeszcze przez jakiś czas będzie praca dla ludzi znających obce języki. Ale – z drugiej strony – zastanowiłem się nad moją odwieczną, stereotypową niechęcią do Microsoftu, jako do monopolisty i złodzieja mojej prywatności. Chyba jednak nie mam racji. Chyba bardziej powinienem się jednak bać swojego telefonu z Androidem niż Windowsa na laptopie. Sztuczna inteligencja z Microsoftu jest po prostu nieudolna. W dodatku bezpodstawnie zadufana w sobie – gdy kiedyś trafiłem na ich stronę pomocy w poszukiwaniu jakiegoś problemu sprzętowego, strona została mi – bez wyraźnego życzenia z mojej strony – przetłumaczona automatycznie na polski. Nie mogąc zrozumieć ani słowa, próbowałem znaleźć jakiś przycisk czy link wyłączający tłumaczenie, by zobaczyć stronę w oryginale. Niestety, nie udało mi się…

Autodestrukcja

Nie dość, że po kolejnych aktualizacjach wiadomości ze skrzynki pocztowej na Yahoo! nie wyświetlają się w aplikacji na Androida (do czego zresztą z rozbrajającą szczerością twórcy aplikacji przyznają się na stronie z jej opisem w Google Play), a linki nawigacyjne pozwalające korzystać z poczty częściowo nie działają w interfejsie webowym na przeglądarkach Chrome, Opera i Firefox, to jeszcze od jakiegoś czasu jednym z najczęstszych maili w mojej skrzynce jest poniższy spam, ewidentnie próbujący wyłudzić ode mnie informacje. Dziwne, że sztandarowa usługa kultowej firmy w ramach udoskonaleń staje się coraz gorsza, a jej filtry przeciwspamowe nie radzą sobie z wiadomościami podszywającymi się pod ich własny serwer.

Obserwując rozwój internetu od połowy lat dziewięćdziesiątych nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Yahoo! było pionierem na bardzo wielu frontach, pomysłodawcą i prekursorem wielu usług i serwisów, ale z czasem ustępowało konkurencji i dawało się jej pokonać w swoich własnych, przez siebie wykreowanych dyscyplinach.

Wpatrzeni w ekrany

Panowie z technikum informatycznego siedzą przez kilka minut na ławce na korytarzu, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dwaj z nich wstukują coś na klawiaturze leżących im na kolanach netbooków, jeden stoi z boku, przy oknie, i przesuwa – zamyślony – palcem po ekranie tabletu. Większość, wpatrzona intensywnie w smartfony, okazuje od czasu do czasu uczucia rozbawienia, zaskoczenia, złości, zmieniając wyraz twarzy i robiąc rozmaite grymasy.
Nagle, po kilku minutach, jeden z nich wymachuje ramionami i sprawia wrażenie zniecierpliwionego. Pokazuje swój smartfon sąsiadowi, a ten zerka na niego na moment, kiwa głową i znowu odwraca wzrok do swojego netbooka. Wygląda na to, że chłopaki świetnie się rozumieją i są w stałym kontakcie, chociaż – patrząc na nich z boku – przypominają grupę obcych ludzi jadących tramwajem. Scena zupełnie jak z poniższego filmiku.