Cholerny Owsiak

Ten wpis ukazał się 1 sierpnia 2006 roku. Od tamtej pory – niestety – zupełnie się nie zestarzał.

Jurek Owsiak jest wariatem nieszkodliwym, a nawet i pożytecznym. W styczniu tego roku na ratowanie życia dzieci poszkodowanych w wypadkach i naukę pierwszej pomocy jego Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zebrała prawie dziesięć milionów dolarów. Jurek i jego żona Lidia nie mają pewnie wiele życia poza tą wielką ideą, którą rozkręcili. A Jurek budzi dobro i empatię w młodych ludziach od tak dawna, że w międzyczasie zdążyła powstać i przeminąć III Rzeczpospolita.
Jurek Owsiak, podobnie jak ja zresztą, wstydzi się Polski takiej, jaka nas obecnie otacza. Ale kiedy na Przystanku Woodstock pod wpływem otaczającego go entuzjazmu zmienił zdanie i krzyknął do młodych ludzi „Jestem z was cholernie dumny”, mój ojciec zapewne prychnął z pogardą. I pewnie nie dlatego, a przynajmniej nie tylko dlatego, że nie umie sobie wyobrazić dumy z dziwnie ubranych i uczesanych nastolatków podrygujących w rytm muzyki, której nie rozumie. Powodem pogardy dla Owsiaka bardzo często jest to, jakich używa słów.
Niestety w dobie dość ograniczonych umiejętności w zakresie czytania ze zrozumieniem nie każdy się zastanawia nad tym, jakie treści mu są przekazywane, natomiast dość łatwo jest wychwycić pojedyncze słowa czy slogany i na ich podstawie oceniać wypowiedź, nawet jeśli ocena ta niewiele ma wspólnego z faktyczną treścią wypowiedzi. I tak często jest z wypowiedziami Jurka Owsiaka.
Gdy Jurek mówi „Róbta co chceta” do tego jego powiedzenia dopisywana jest jakaś satanistyczna wizja ludzi, którzy zwabieni tego rodzaju hasłem zaczynają masowo kopulować z kim popadnie, zażywać narkotyki i popijać alkohol. Jakby zło było esencją tego, co chce robić człowiek. Jakby człowiek tylko dlatego robił dobro, że nie wolno mu czynić zła. A gdyby mógł robić, co chce, to zaraz zacząłby kraść, mordować i oddawać się czynom lubieżnym. Bardzo smutna wizja świata i bardzo dziwny zbieg okoliczności, że taką wizję mają przeważnie ludzie wierzący w bardzo miłosiernego i optymistycznego Boga.
Gdy Jurek obwieścił, że jest cholernie dumny z uczestników Przystanku Woodstock, u wielu słuchaczy doszło do kolejnego przekłamania treści tej wypowiedzi, ponieważ wyraz „cholernie” spowodował jakieś zwarcie w ich korze mózgowej i zablokował dostęp do treści tego okrzyku dumy. A treść była przecież taka, że w tym kraju, w którym jest tyle powodów do wstydu, który Owsiaka wkurwia do tego stopnia, że przyznał to otwarcie i tymi dokładnie słowami, jest jednak coś, co napawa go dumą, radością, nadaje sens jego życiu i działaniom.
Język ma to do siebie, że oddaje emocje na rozmaity sposób. Czasem jest to użycie środków stylistycznych, czasem intonacja, a czasem nie da się czegoś oddać nie używając wulgaryzmów. Co ciekawe, wyraz wulgarny potrafi czasem wyrażać emocje skrajnie pozytywne. W moim systemie oceniania istnieją pewne mechanizmy dające dużą autonomię uczniom, którzy są aktywni i wykazują się osiągnięciami na tle klasy. Uczeń, który wielokrotnie wykaże się czymś wysoce ponad przeciętną, dostaje na kilka miesięcy premię w postaci pełnej swobody w decydowaniu o tym czego, kiedy i jak się uczy. Kiedyś gdy sprawdzałem jakąś pracę domową i chłopaki między sobą rozmawiali o tym, czemu Wojtek jej nie zrobił, jeden z uczniów wyjaśnił drugiemu, że Wojtek nie musi, bo jest … przechujem. I tak oto wyraz bardzo wulgarny został przez Tomka użyty w bardzo swoistym – pozytywnym – kontekście. Może tylko w takim wulgarnym wyrazie dało się zamknąć cały podziw, szacunek i zazdrość, jakie w tej sytuacji kłębiły się w Tomku?
Dlatego trochę mi szkoda Owsiaka. We wrogiej mu politycznie atmosferze pada ofiarą ludzi, którzy łapią go za słówka, ale tak naprawdę nie słyszą co mówi.

1972 – część trzecia

Piosenka w moim wieku, teledysk z moich czasów licealnych. Ktoś w 1989 roku uznał za stosowne stworzyć teledysk do kultowego nagrania sprzed lat, tak jak ja na piosenkach takich jak ta, na Bobie Dylanie, The Doors, Pink Floyd i innych uczyłem się angielskiego, jeszcze nieświadom faktu, że będzie to mój chleb powszedni i mój sposób na życie. Jedenaście lat po tym teledysku Madonna nagrywa swój cover, American Pie znowu trafia na listy przebojów.
Tak właśnie powinno być. Nowe przegląda się w starym i uczy się od niego. Jest lepsze, mądrzejsze i głębsze. Stare patrzy pobłażliwie i życzliwie się uśmiecha. Też czegoś się uczy. A nie odwraca się tyłem, obrażone, zamyka się w sobie i porasta chaszczami.

Epitafium

Pamiętam, że – jako licealista – byłem dziwakiem, który słucha muzyki o pokolenie wstecz (nie żebym nie miał innych oznak dziwactwa). Na przykład takie King Crimson. Nie wspominając o Pink Floyd, The Doors, Uriah Heep i innych. To nawet za moich czasów było muzeum.
Teraz bywa, że koledzy z pracy mają mi za złe, że mam jakichś znajomych w kapturach o pokolenie do przodu. Także tych, dla których mój rówieśnik – Eminem – jest już dziadkiem z minionej epoki. Albo że ci znajomi utrzymują ze mną kontakt, chociaż dawno powinni już o mnie zapomnieć, bo przygotowywałem ich do matury cztery czy pięć lat temu.
No cóż. Zawsze interesowała mnie temporalistyka. Ciekawe, że – chociaż przeszukałem pół internetu – nie znalazłem nazwiska autora książki, która była moją biblią lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, i z której słowa „temporalistyka” się nauczyłem, a potem oszałamiałem nim swoich nauczycieli i egzaminatorów. Napisałem jakieś wypracowanie w klasie maturalnej z użyciem tego słowa, za co dostałem ocenę celującą. A potem – to były czasy, gdy maturę oceniało się w szkole – celujący z polskiego za pracę, która była zupełnie nie na temat, gdy tak teraz o tym pomyślę i patrząc na to według dzisiejszych, zobiektywizowanych standardów.
Tej książki pewnie już nigdy nie znajdę, chociaż czytałem ją w liceum kilkakrotnie. Znałem ją prawie na pamięć. Dziś jestem już dziadkiem. Mój wnuk bawi się jak szalony w pokoju, w którym stoją meble z półkami, a jedna z tych półek do złudzenia przypomina półkę, na której spoczywała niegdyś powieść z terminem „temporalistyka” na okładce. Tylko że to już nie jest ten sam pokój, na półkach nie ma już tamtych książek, ani nie sposób ustalić, gdzie wylądowała tamta biblioteczka. Nie pamiętam, jak nazywał się autor tej książki, choć zmienił moje życie bardziej niż Jezus Chrystus czy Mahomet.
Nieważne. Na YouTubie jest nadal King Crimson, ja patrzę nadal na Ziemię z jej orbity i dziwię się, że rozumiem słowa tej piosenki, chociaż wcale nie mają większego sensu niż słowa piosenek, przy których tańczą dzisiaj gimnazjaliści. A dwadzieścia lat temu, nie wiedzieć czemu, wydawała się nieść tak głębokie przesłanie…
Wiktor ma rok i cztery miesiące. W jego mowie występują już rozmaite samogłoski i coraz więcej spółgłosek. Mowa Wiktora jest – tak czy inaczej – mądrzejsza od mojej. Przynajmniej w niektórych przypadkach. Nie mogę się już doczekać, żeby zaczął używać języka polskiego w takim zakresie, bym ja mógł już całkiem zamilknąć. Ale ten dzień przyjdzie, przyjdzie wkrótce, i przyjmę go z pokorą. Tej samej pokory życzę mojemu przyjacielowi, Leszkowi, z okazji narodzin jego syna, Adama.

Polska, Polska ponad wszystko

Polityk jednej z parii popularnych wśród wielu moich znajomych popełnił ostatnio gafę wobec płci tak zwanej pięknej, po czym tłumaczył się z tej nieszczęsnej twitterowej wpadki w iście patriotyczny sposób, a mianowicie twierdząc, że cytował jedynie klasykę polskiej muzyki rozrywkowej, zespół Big Cyc.
Warto wiedzieć, zanim się coś nazwie polskim, że tak naprawdę wszystko przychodzi z zachodu, a wiele rdzennie polskich rzeczy jest po prostu niemieckie.

Cała moja młodość, spędzona w cieniu kultowego hitu zespołu Kobranocka, legnie w gruzach, dopóki nie przyznam, że wszystko, co wydawało mi się na wskroś swojskie i polskie, nie przyszło zza Odry. Die Toten Hosen wymyślili wszystko to, co wspominam z moich najbardziej szalonych lat, także to, co wydawało mi się rdzennie polskie.

Na szczęście, młodość tych o dwadzieścia lat młodszych, fanów zespołu Ich Troje, też legnie w gruzach, dopóki nie ukłonią się głęboko przed Niemcami.

Paskudni, pozbawieni taktu Niemcy, przyjeżdżają potem nawet do nas, do uświęconego polskimi relikwiami Krakowa, do klubu studenckiego na naszym miasteczku akademickim, na które przez działki i lotnisko maszerują moi studenci, i robią sobie jaja z naszego najświętszego patriotyzmu, włączając w jego bezczeszczenie polskich artystów, pewnie niczego nieświadomych.

A czasami, wredne i podstępne niemieckie małpy, dla niepoznaki śpiewają po angielsku. Nie ma to jak XIX wiek. Miejmy nadzieję, że w najbliższych wyborach zwyciężą wreszcie partie, które w tym XIX wieku utknęły na dobre. Zrobią porządek z tymi ohydnymi Niemcami. Te wszystkie złe siły pchnęły nas za daleko do przodu. Trzeba by cofnąć zegar. Najlepiej do lat trzydziestych XX wieku.

Ten wpis ze szczególnymi pozdrowieniami dla Sandry i Alberta, z zaproszeniem na grilla. I nikomu nie wolno się z tego śmiać. A moim ulubionym artystą niemieckim jest w rzeczywistości Westernagen.

Na wolności

Po powrocie z Zuzanną z koncertu Manaamu, na którym – z jakiegoś powodu – spotkaliśmy niejaką Olgę J., odetchnąłem z ulgą.
Od kilku dni całymi godzinami słucham w mediach o tym, jak to żoliborska prokuratura postawiła Oldze J. zarzut posiadania 2,83 grama marihuany i jak to sprawa trafi do sądu, gdzie Oldze J. grozi do trzech lat więzienia.
W dodatku od wczoraj słyszę co chwila o tym, jak to na wniosek znanego, atrakcyjnego emeryta z jedynie słusznej partii, policja przeszukała gościa wychodzącego ze stacji telewizyjnej po programie, ponieważ przypiął sobie do klapy 0,2 grama nieznanej substancji.
Zastanawiałem się, czy miałbym z kim zamienić kilka ciepłych słów podczas kolejnego wieczornego spaceru z Zuzanną, gdyby policja zatrzymała wszystkie osoby posiadające 3 gramy marihuany albo 0,2 grama nieznanej substancji. Myślę, że wyglądałbym jak Will Smith ze swoim owczarkiem niemieckim na pustych ulicach Nowego Jorku w scenach z filmu „I Am Legend”.
Olga J. pojawiła się na koncercie Manaamu, tysiące ludzi po koncercie, na którym wcześniej wystąpiła Sylwia Grzeszczak, wypiło spokojnie piwo siedząc na ławkach na skwerach między blokami, ja przeszedłem przez dwa osiedla z psem bez kagańca, i wszyscy jesteśmy nadal na wolności. Może jest jeszcze jakaś nadzieja, że filmy katastroficzne pozostaną w sferze fantazji.

Ricky Martin – android?

Jeden z moich kolegów z czasów licealnych, zdeklarowany heteryk, dziś wzorowy mąż i ojciec, oznajmił kiedyś przy trunku, ku olbrzymiemu zdumieniu innych biesiadników, że gdyby mu do łóżka trafił Ricky Martin, to pewnie by go nie wyrzucił. Od wczoraj wszystkie media trąbią o tym, że latynoski gwiazdor obwieścił na swoim oficjalnym blogu, że jest szczęśliwym gejem i jest z tego dumny, więc zdaje się, że romans między nim a Tomkiem stał się odrobinę bardziej prawdopodobny.
Zajrzałem właśnie przy popołudniowej kawce na internetową witrynę piosenkarza i odkryłem jeszcze większą sensację. Wygląda na to, że Ricky Martin nie jest wcale człowiekiem! Tak wynikałoby z treści komunikatu na stronie. To dopiero wiadomość! Nie dość, że gej, to jeszcze android!

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Literal video versions

Za sprawą Dawida – wyjątkowego człowieka – najmłodziej wyglądającego ojca na świecie, w dodatku ojca własnej siostry, wpadłem na bardzo ciekawe zjawisko w sieci, a ściślej na portalu YouTube. Zapaleńcy nagrywają mianowicie nowe wersje starych przebojów, w których oryginalny tekst piosenek podmieniają na tekst opisujący – bywa, że bardzo szyderczo – to, co dzieje się na teledysku.
Wszystko zaczęło się od Last Christmas, ale moja dalsza fascynacja tymi „dosłownymi wersjami” chyba chwilę jeszcze potrwa, bo sukbsrybowałem właśnie listę odtwarzania, na której jest już 88 takich filmów. Co ciekawe, mam wrażenie, że to dobry sposób nauki angielskiego na święta i ferie zimowe – bezstresowo, podświadomie i ze świątecznym „jajem”.
Jeden z finalistów ostatniego konkursu zaproponował, żebyśmy nagrali wspólnie w większej grupie We Are The World, tak właśnie dla jaj, dla potomności. Oglądając tak przerobione teledyski z lat osiemdziesiątych nie sposób się nie zgodzić z chętnym do śpiewania z nami Łukaszem, który uznał, że ten tytuł będzie „a little gay”. Mamy też jednak parę innych pomysłów i jeśli ktoś ma ochotę pośpiewać i nagrać z nami, niech napisze. Wierzę głęboko, że Mateusz z Magdą do nas dołączą.
Jeśli nawet będziemy na naszym filmie bardzo śmieszni, to i tak będziemy w doborowym towarzystwie, wystarczy popatrzeć na Bonnie Tyler w Total Eclipse of the Heart. Najlepszy jest ten fragment, gdy piosenkarka szuka klucza do toalety.


Pokłon przed Królem Popu

Podobnie jak Azrael, dorastałem w cieniu muzyki Michaela Jacksona, ale jakoś tak obok, a lista moich idoli raczej go nie obejmowała, dlatego jeszcze kilka godzin temu zapewniłem Janinę, że nie złożę hołdu na moim blogu zmarłemu królowi muzyki pop. Oglądałem dzisiaj jednak przez około dwie godziny telewizję BBC (trochę rano, trochę wieczorem) i udzieliła mi się chyba w końcu medialna histeria. Około pięciu minut z tych dwóch godzin poświęcone było prognozie pogody, reszta – śmierci Michaela Jacksona i temu, jak przyjęli to przywódcy państw, gwiazdy pop kultury i zwykli szarzy ludzie na wszystkich kontynentach.
Po raz drugi w moim życiu byłem świadkiem rozpłakania się w miejscu publicznym osoby, która dowiedziała się o śmierci kogoś, kogo w ogóle nie miała zaszczytu poznać osobiście, i były to łzy równie rzewne, jak te, które widziałem 2 kwietnia 2005 roku. Ani wówczas, ani dzisiaj nie uwierzyłbym, że to możliwe, gdybym nie widział tego na własne oczy.
Największe przeboje Michaela Jacksona mają dziś mniej więcej tyle lat, co moi uczniowie i studenci. Dla większości moich uczniów z trzeciej mechanika, nie ukrywajmy, zmarły muzyk to synonim wszystkiego, co najgorsze, i jedno wielkie pośmiewisko. Dlatego trochę w telewizyjnych i internetowych wspomnieniach brakowało mi hitów, które mogłyby ich zaskoczyć i pokazać im, jak bardzo jego muzyka i przesłanie mogłyby być im bliskie. Na przykład w poniższym teledysku jest Michael Jackson chyba bardziej nowohucki niż sam Plac Centralny czy Arka Pana.




Rozliczne remiksy, takie jak ten z Tupakiem, które można znaleźć na Youtube.com i innych serwisach tego rodzaju, pokazują, że Michael Jackson był kultową postacią dla niejednej subkultury, z którą moi uczniowie i studenci byliby gotowi się utożsamiać, nawet jeśli pozornie wydaje się on nie mieć z nią nic wspólnego.



Twitter przeżył podobno w ciągu ostatniej doby (tak twierdzi BBC) największe oblężenie w swojej historii w skutek przeciążenia kondolencjami fanów zmarłego piosenkarza, sam się do tego przyczyniłem dzieląc się w jednym z moich twitów piosenką z moich lat szczenięcych. W światowych serwisach informacyjnych BBC czy CNN mówiło się otwarcie o tym, że z dziesiątkami milionów pobrań filmów z przebojami Michaela Jacksona internet po prostu się dzisiaj przytkał. W porównaniu z trzęsieniem ziemi, jakie dziś miało miejsce w globalnej blogosferze i na portalach społecznościowych, po śmierci Jana Pawła II zawiał lekki wietrzyk. W jednym z kultowych blogów poświęconych nauce języka angielskiego posypało się dzisiaj kilka wpisów związanych z nieoczekiwaną śmiercią planującego wielki powrót artysty – niektóre bardziej poważne, inne lekko żartobliwe, chociaż żaden z nich nie tak prowokatorski i niesmaczny, jak wpis na blogu Tomka Łysakowskiego. Całkiem poważnie i z wielkim szacunkiem pochylił się nad Michaelem Jacksonem rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi, profesor Śliwerski, który nazwał piosenkarza w swoim wpisie pedagogiem ulicy, wyjątkowym idolem dla niepoliczalnej liczby dzieci i młodzieży na całym świecie, „niewidzialnym liderem, przewodnikiem sierot, osamotnionych, pozostawionych swojemu losowi, ale wierzących, że dzięki pracy nad sobą będzie można wyrwać się z środowiska ubóstwa czy społecznej niszy i zaimponować innym rozwiniętymi umiejętnościami”. Króla i ikonę muzyki rozrywkowej pięknie pożegnał też na swoim blogu Walpurg.

Mimo wszystko, nie dołączyłbym się może do tej medialnej histerii, gdyby nie sprowokowało mnie do tego doniesienie o postawie pewnego korzystającego z przywilejów nadawcy społecznego polskojęzycznego radia z Torunia. Radio Maryja pożegnało Michaela Jacksona komentarzem na samym końcu swoich wiadomości i nazwało go „modelową postacią masowej kultury pozbawionej wyższej wartości”, a treści, jakie przekazywał w swojej twórczości, uznało za demoralizujące. Boże, widzisz i nie grzmisz, chciałoby się powiedzieć. Daj Boże wszystkim misjonarzom tego świata, by umieli zaszczepić chociaż ułamek tego pragnienia dobra, jakie udawało się w ludziach budzić Jacksonowi.



Słuchając piosenki Jamesa Morrisona (tego współczesnego, nie tego sprzed lat), będącej coverem jednego z największych przebojów Michaela Jacksona, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w krzewieniu wartości król pop ma o wiele większe zasługi, niż jego krytycy z nie wiedzieć czemu uprzywilejowanego radia. A dzięki uniwersalności swojego przesłania, ten wychowany w rodzinie Świadków Jehowy artysta, którego brat jest muzułmaninem, a była żona scjentologiem, dociera dalej niż każdy duchowy przywódca, który może nam przyjść do głowy.


Zła krew

Spróbowałem sobie wyobrazić siedemset litrów krwi, ale gdy zacząłem szacować rozmiary kontenera, w którym by się taka ilość krwi zmieściła, odechciało mi się używać wyobraźni.
Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji do spraw jednego z kanałów ideologizowania szkoły, napisała ostatnio w dzienniku, którego nazwy celowo nie wymienię, że obawia się o bezpieczeństwo polskich chorych. Źródłem jej troski jest właśnie siedemset litrów krwi oddane przez uczestników Przystanku Woodstock, ponieważ – jak uważa pani Wujkowska – polskie banki krwi powinny czerpać jedynie z krwi „środowisk, które nigdy nie zawiodły i które w sposób trzeźwy podejmują decyzję o oddaniu krwi”. Pani doktor zakłada, że na Przystanku „profanuje się wartość krwi”, a atmosfera jest przesączona „promilami, łoskotem satanistycznej muzyki i przekleństw”. Obawia się, że uczestnicy tej imprezy mogą doprowadzić do zakażenia polskich chorych wirusami zapalenia wątroby i HIV, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska „okienka serologicznego”, a akcja krwiodawstwa w takim miejscu jest „dwuznaczna”.
Pani Wujkowska przypomina mi trochę mojego wujka Władka, brata mojego ojca. Gdy byłem dzieckiem, razem z moim kuzynem Darkiem przyglądaliśmy się, jak wujek Władek w wielkim pośpiechu grodzi swój plac na zboczu Jasnej Góry, by zdążyć przed przybyciem sierpniowych pielgrzymek. Miał dość tego, że obozujący na tak zwanych okopach hippisi dewastują mu ogród, kradną warzywa, owoce i drób, zostawiają po sobie góry śmieci, strzykawek i prezerwatyw. Nocami palili mu na placu ogniska, tańczyli, śpiewali.
Byliśmy z Darkiem dziećmi i nasza pomoc nie ułatwiała chyba wujkowi pracy, w każdym razie ostatnie słupki pod ogrodzenie pomagali wujkowi wkopać i wmurować pierwsi przybyli na Jasną Górę pielgrzymi – ci sami, od których właśnie się odgradzał. Razem z nimi naciągał też na tych słupkach siatkę, a potem zaprosił ich na obiad.
Życzyłbym pani Wujkowskiej, żeby nigdy ona sama ani nikt z jej bliskich nie musieli korzystać z krwi zebranej na młodzieżowym festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Jej obawy warto jednak uspokoić przypominając, że akcję organizował Polski Czerwony Krzyż, wykorzystano profesjonalne krwiobusy i namioty, w których dochowano wszystkich normalnych procedur. Sanepid, który kilkakrotnie kontrolował przebieg akcji, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Hanna Wujkowska ma za złe przystankowiczom, że kreują się na patriotów i udają szlachetność, honor i wspaniałomyślność. Krwi zebranej od nich z niezrozumiałych dla mnie przyczyn przeciwstawia Wujkowska krew młodych Polaków przelaną w Powstaniu Warszawskim.
Ciekawe, czy Hanna Wujkowska wie, że jej zdaniem wulgarne i bezmyślne hasło Jurka Owsiaka to tylko echo słów świętego Augustyna, o czym przypomniał po raz kolejny arcybiskup metropolita lubelski, Józef Życiński. To święty Augustyn jako pierwszy miał powiadać „Kochaj i rób co chcesz”.
Gratuluję też pani Wujkowskiej pewności siebie w interpretowaniu Starego Testamentu. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że Izajasz miał na myśli Przystanek Woodstock pisząc: „To lud, co Mnie pobudzał do gniewu bez ustanku, a bezczelnie (Iz 65, 3)„. Skąd pani Wujkowska wie, że nie chodziło o felietonistów piszących do tej samej gazety, co ona? Albo może chodziło o buntowników z zamierzchłych czasów, o lud, który składał ofiary w gajach, palił kadzidło na cegłach i jadał wieprzowe mięso (Iz 65, 1-4)?
W tym domku mieszkał przed laty Wujek Władek.