Pokłon przed Królem Popu

Podobnie jak Azrael, dorastałem w cieniu muzyki Michaela Jacksona, ale jakoś tak obok, a lista moich idoli raczej go nie obejmowała, dlatego jeszcze kilka godzin temu zapewniłem Janinę, że nie złożę hołdu na moim blogu zmarłemu królowi muzyki pop. Oglądałem dzisiaj jednak przez około dwie godziny telewizję BBC (trochę rano, trochę wieczorem) i udzieliła mi się chyba w końcu medialna histeria. Około pięciu minut z tych dwóch godzin poświęcone było prognozie pogody, reszta – śmierci Michaela Jacksona i temu, jak przyjęli to przywódcy państw, gwiazdy pop kultury i zwykli szarzy ludzie na wszystkich kontynentach.
Po raz drugi w moim życiu byłem świadkiem rozpłakania się w miejscu publicznym osoby, która dowiedziała się o śmierci kogoś, kogo w ogóle nie miała zaszczytu poznać osobiście, i były to łzy równie rzewne, jak te, które widziałem 2 kwietnia 2005 roku. Ani wówczas, ani dzisiaj nie uwierzyłbym, że to możliwe, gdybym nie widział tego na własne oczy.
Największe przeboje Michaela Jacksona mają dziś mniej więcej tyle lat, co moi uczniowie i studenci. Dla większości moich uczniów z trzeciej mechanika, nie ukrywajmy, zmarły muzyk to synonim wszystkiego, co najgorsze, i jedno wielkie pośmiewisko. Dlatego trochę w telewizyjnych i internetowych wspomnieniach brakowało mi hitów, które mogłyby ich zaskoczyć i pokazać im, jak bardzo jego muzyka i przesłanie mogłyby być im bliskie. Na przykład w poniższym teledysku jest Michael Jackson chyba bardziej nowohucki niż sam Plac Centralny czy Arka Pana.




Rozliczne remiksy, takie jak ten z Tupakiem, które można znaleźć na Youtube.com i innych serwisach tego rodzaju, pokazują, że Michael Jackson był kultową postacią dla niejednej subkultury, z którą moi uczniowie i studenci byliby gotowi się utożsamiać, nawet jeśli pozornie wydaje się on nie mieć z nią nic wspólnego.



Twitter przeżył podobno w ciągu ostatniej doby (tak twierdzi BBC) największe oblężenie w swojej historii w skutek przeciążenia kondolencjami fanów zmarłego piosenkarza, sam się do tego przyczyniłem dzieląc się w jednym z moich twitów piosenką z moich lat szczenięcych. W światowych serwisach informacyjnych BBC czy CNN mówiło się otwarcie o tym, że z dziesiątkami milionów pobrań filmów z przebojami Michaela Jacksona internet po prostu się dzisiaj przytkał. W porównaniu z trzęsieniem ziemi, jakie dziś miało miejsce w globalnej blogosferze i na portalach społecznościowych, po śmierci Jana Pawła II zawiał lekki wietrzyk. W jednym z kultowych blogów poświęconych nauce języka angielskiego posypało się dzisiaj kilka wpisów związanych z nieoczekiwaną śmiercią planującego wielki powrót artysty – niektóre bardziej poważne, inne lekko żartobliwe, chociaż żaden z nich nie tak prowokatorski i niesmaczny, jak wpis na blogu Tomka Łysakowskiego. Całkiem poważnie i z wielkim szacunkiem pochylił się nad Michaelem Jacksonem rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi, profesor Śliwerski, który nazwał piosenkarza w swoim wpisie pedagogiem ulicy, wyjątkowym idolem dla niepoliczalnej liczby dzieci i młodzieży na całym świecie, „niewidzialnym liderem, przewodnikiem sierot, osamotnionych, pozostawionych swojemu losowi, ale wierzących, że dzięki pracy nad sobą będzie można wyrwać się z środowiska ubóstwa czy społecznej niszy i zaimponować innym rozwiniętymi umiejętnościami”. Króla i ikonę muzyki rozrywkowej pięknie pożegnał też na swoim blogu Walpurg.

Mimo wszystko, nie dołączyłbym się może do tej medialnej histerii, gdyby nie sprowokowało mnie do tego doniesienie o postawie pewnego korzystającego z przywilejów nadawcy społecznego polskojęzycznego radia z Torunia. Radio Maryja pożegnało Michaela Jacksona komentarzem na samym końcu swoich wiadomości i nazwało go „modelową postacią masowej kultury pozbawionej wyższej wartości”, a treści, jakie przekazywał w swojej twórczości, uznało za demoralizujące. Boże, widzisz i nie grzmisz, chciałoby się powiedzieć. Daj Boże wszystkim misjonarzom tego świata, by umieli zaszczepić chociaż ułamek tego pragnienia dobra, jakie udawało się w ludziach budzić Jacksonowi.



Słuchając piosenki Jamesa Morrisona (tego współczesnego, nie tego sprzed lat), będącej coverem jednego z największych przebojów Michaela Jacksona, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w krzewieniu wartości król pop ma o wiele większe zasługi, niż jego krytycy z nie wiedzieć czemu uprzywilejowanego radia. A dzięki uniwersalności swojego przesłania, ten wychowany w rodzinie Świadków Jehowy artysta, którego brat jest muzułmaninem, a była żona scjentologiem, dociera dalej niż każdy duchowy przywódca, który może nam przyjść do głowy.