Chmury nad Hogwartsem

Być może zauważyliście, że wczoraj po południu na niebie nad naszą uczelnią pojawiły się magiczne, wyjątkowo spektakularne, krwawe wręcz chmury, widoczne zresztą z różnych miejsc w całym Krakowie. Takie jak na poniższych ujęciach zrobionych przeze mnie i moich studentów.

To bardzo pospolite zjawisko w okolicach każdej szkoły magii, skutek uboczny wyjątkowo silnych czarów. Wyjaśnienie jest proste i widać je na tym zdjęciu. Studenci pierwszego roku zajmowali się zaklęciami z całek. To musiało mieć skutki uboczne.

Magia w windzie

W środy rano to pierwsza kobieta, z którą rozmawiam. Otwierając się radośnie, wita mnie słowami „Drzwi kabiny otwierają się”. Naciskam delikatnie dwa guziki na panelu sterującym umieszczonym na jej chłodnej, metalicznej ścianie, i wiezie mnie do pracy. Ma dość bogaty repertuar tekstów:
– Drzwi kabiny zamykają się.
– Winda rusza do góry.
– Piętro drugie.
– Drzwi kabiny otwierają się.
– Winda rusza w dół.
Czasami wydaje mi się, że jest trochę zbyt gadatliwa. Bywa, że przez ładnych kilka minut nie mogę się otrząsnąć i zapomnieć o tych wszystkich komunikatach. Dudnią mi w tyle głowy i ciężko się przez nie skoncentrować. Winda rusza do góry. Winda przebija dach i odlatuje do nieba. Winda spada. Drzwi kabiny nie otworzą się. Sufit windy spada na głowy pasażerów.
Winda była współfinansowana przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Bez wątpienia jest potrzebna i niezaprzeczalnie wolę jeździć nią, niż starymi windami, których cały rząd czeka na nas przy samych schodach. Ale do tej windy mam bliżej – i z pokoju, w którym trzymam swoje rzeczy, i z sali, w której mam większość zajęć…
Poza tym to jest winda magiczna. Szanuję jej inteligencję i nigdy w życiu nie nazwałbym jej sztuczną. Ponieważ z nią rozmawiam, obdarza mnie zaufaniem i bywa, że zdradza mi jakiś sekret. Już dwukrotnie, zatrzymując się na szóstym piętrze, wyrzuciła z siebie komunikat: „Poziom minus dwa” (takiego piętra w ogóle w budynku nie ma). Za każdym razem dzień był wyjątkowy i stało się coś szczególnego. Dlatego zawsze słucham jej z uwagą i z niecierpliwością czekam na kolejny znak.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Gdy jechałem na pierwsze zajęcia z pierwszym rokiem informatyki stosowanej w tym roku, winda – po raz trzeci, odkąd nią jeżdżę – powiedziała: „Poziom minus dwa”. Mam nadzieję, że to dobra wróżba na naszą współpracę z nowym pierwszym rokiem. Z tej okazji odgrzewam.

Rekordy z B2+

Ten wpis to odświeżany kotlet z 2019 roku. Jest o ostatnim roku, z jakim miałem zajęcia przed pandemią, stacjonarnie. Z niektórymi z nich spotkaliśmy się potem na studiach drugiego stopnia, już online. W tym semestrze będą bronić prace magisterskie. Jeden z tych studentów, tak mi się wydaje, jest dzisiaj moim przyjacielem. Czas płynie bezlitośnie szybko.

Z pierwszym rokiem informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej pobiliśmy wiele rekordów. Z żadnym rokiem dotychczas nie nurkowaliśmy na przykład dotąd podczas zajęć z angielskiego lub tuż po nich, a tymczasem dzisiaj Arek, Bartek, Krzysztof i Szymon z pierwszego roku nie tylko wskoczyli do Zalewu Nowohuckiego, ale również wprawili resztę roku w osłupienie, wyławiając z tegoż Zalewu prawdziwe… małże. W dodatku jakże okazałe.

Najbardziej dumny jestem natomiast ze studentów pierwszego roku informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej, ponieważ przechytrzyli kilka tygodni temu autorów zagadki tygodnia pisma New Scientist. Takie coś dotąd naprawdę nam się nie wydarzyło.

W grupie C2 i w grupie C1 czytamy New Scientist, a także kilka innych źródeł, w tym Wired, Scientific American, PC World Computer, Medium. Rozwiązujemy krzyżówki, omawiamy innowacyjne rozwiązania, oryginalne podejścia do problemów, ciekawe artykuły. O ile jednak C2 nie może się skupić na takich zagadkach, bo mają ciągle milion dygresji, komentarzy i wątpliwości mniej lub bardziej bezpośrednio dotyczących sedna sprawy, i nie udało im się rozwiązać zagadki, która jest przedmiotem niniejszego wpisu, a w grupie C1 udało się wprawdzie dojść do sedna sprawy, ale jednak zabrakło czegoś, by złapać byka za rogi, grupa B2+, najmniej zaawansowana na roku, nie tylko że znalazła odpowiedź na postawione przez magazyn pytanie, ale przechytrzyła autorów zagadki udowadniając im, że się mylą.

Kilka tygodni temu New Scientist postawił przed swoimi czytelnikami następujące wyzwanie. Załóżmy, że jakaś znudzona rzeczywistością, ambitna i pracowita kobietka postanawia napisać książkę w języku angielskim, w której wszystkie liczby całkowite od zera do plus nieskończoności zostaną wypisane w kolejności alfabetycznej. Wiadomo, że zadanie jest niewykonalne, bo liczb wypisać trzeba nieskończenie wiele, ale jednak wiadomo też, że pierwszą liczbą będzie eight.

Gdy pytałem o to studentów w różnych grupach, to eight było dość oczywistą odpowiedzią. Jaka będzie druga liczba, większość grup też wydedukowała. Będzie to eight billion. Pytanie w zagadce postawionej przez magazyn dotyczyło jednak liczby… przedostatniej.

Załóżmy, że naszej autorce znudziło się wypisywanie liczb w kolejności alfabetycznej począwszy od pierwszej, czyli tego nieszczęsnego eight. Wszystko jej ciągle się zaczyna na eight, postanawia zmienić taktykę i iść od końca. Wiadomo, że na końcu jest zero.

Pytanie magazynu brzmi, jaka liczba jest przedostatnia. Dość łatwo jest dojść do wniosku, że odpowiedź musi mieć coś wspólnego z two.

Tydzień po zadaniu tego pytania, New Scientist publikuje poprawną odpowiedź. Jest nią rzekomo two trillion two thousand two hundred and twenty-two. Dla B2+ jest dość oczywiste, że to zła odpowiedź. Ta liczba jest dość blisko końca. Ale ona nie jest przedostatnia. Ona jest trzecia od końca.

Wiecie, jaka jest prawidłowa odpowiedź? Wiecie, jaka liczba jest przedostatnia?

Czarodziej w Czyżynach

Wielokrotnie pisałem, że kampus Politechniki Krakowskiej w Czyżynach to prawdziwa szkoła magii. Można o tym mówić na poważnie, przytaczając liczne przykłady osiągnięć naukowych, projektów, wdrożeń, imprez popularyzujących naukę i technologię wśród przedstawicieli różnych grup wiekowych, można też z przymrużeniem oka pisać o Czyżynach jako o krakowskim portalu do Hogwartsu albo o miejscu przyjaznym dla jednorożców.

Kilka tygodni temu zauważyłem jednak, że nieopodal pokoju, z którego zwykle prowadzę zajęcia, pojawiła się całkiem poważna i oficjalna informacja o tym, że w Czyżynach naprawdę można przyjść na konsultacje do prawdziwego maga. Przy drzwiach jednego z pomieszczeń w tym samym korytarzu zawisła elegancka etykieta, a na niej tytuł, imię i nazwisko naszego czarodzieja.

Zgodnie z dewizą Niewidocznego Uniwersytetu w Ankh-Morpork, brzmiącą „Nunc id vides, nunc ne vides”, postanowiłem zaczarować nieco imiona i nazwiska gospodarzy pokoju, moich sąsiadów z korytarza. Ale odkąd dostrzegłem tę etykietę i zdałem sobie sprawę, w jak zaszczytnym miejscu pracuję, z przyjemnością odświeżam sobie kolejne powieści Terry’ego Pratchetta o Świecie Dysku. I jestem dumny, że nie wszyscy magowie pochodzą z Niewidocznego Uniwersytetu. Niektórzy są z brytyjskiego Invisible College, a niektórzy z Politechniki Krakowskiej.

Historia i teraźniejszość, czyli elukubracje

Głośno ostatnio o lansowanej przez Ministerstwo Magii książce profesora Roszkowskiego, która wprawdzie podręcznikiem w ogóle nie jest, ale Ministerstwo Magii ją jedną (póki co) poleca szkołom jako podręcznik do nowego przedmiotu w szkołach średnich o pięknej nazwie „historia i teraźniejszość”. Sądząc po treści dzieła profesora, „i” w nazwie przedmiotu to skrót od „indoktrynacja”, a „teraźniejszość” to coś, co profesora absolutnie przeraża, czego nie akceptuje, a akceptowalna dla niego rzeczywistość to ta sprzed co najmniej pół wieku (spora część książki poświęcona jest krytykowaniu zjawisk kulturowych i społecznych, które dla współczesnej młodzieży są wręcz prehistorią).

Do najbardziej słynnych, choć bez wątpienia nie zasługujących na sławę, należy fragment, w którym pan profesor twierdzi, że dzieci „wyhodowanych” nikt nie będzie kochał. Fragment powszechnie odbierany jako fragment o dzieciach z in vitro. Pomijając jednak ideologiczne obsesje autora, książka pełna jest zwykłych błędów rzeczowych. Takich, jak rzekomo aktualna mapa Polski, pokazująca granice sprzed 1951, sprzed umowy o zmianie granic między Polską a Związkiem Radzieckim. Albo pseudointelektualny wywód o thrash metalu, z którego wynika jedynie to, że autor nie sprawdził nawet w słowniku angielsko-polskim, co słowo „thrash” oznacza, ale uważa za stosowne, by się na ten temat wymądrzać.

Szkoda mi trochę profesora Roszkowskiego. Był autorytetem, dla wielu nadal takim jest, a jednocześnie stał się błaznem. Nie za to, że ma takie poglądy, jakie ma, bo to jego sprawa, ale dlatego, że swoim nazwiskiem firmuje próbę sprzedania opinii jako faktów.

W spontanicznym czacie ze mną na uczelnianej platformie student użył dziś słowa „lucubrations”. Musiałem szybko sprawdzić, co to takiego ta „elukubracja” („utwór literacki lub inny tekst pisany z wysiłkiem i bez talentu”). To było wprawdzie o topornej propagandzie rosyjskich trolli w mediach społecznościowych, nie o podręczniku profesora Roszkowskiego, ale pomyślałem sobie, że panu profesorowi brakuje wyraźnie kontaktu ze studentami takimi oczytanymi, mądrymi i inteligentnymi, jak moi. Gdyby pracował na Politechnice Krakowskiej, może miałby lepsze zdanie o teraźniejszości, przyszłości i w ogóle o świecie. I byłby trochę mniej zadufany w sobie, a nieco bardziej otwarty na uczenie się czegoś nowego od młodszych i mądrzejszych od siebie.

Zajęcia z orbity

Nasze ostatnie stacjonarne, tradycyjne (w przeciwieństwie do zdalnych) zajęcia na Wydziale odbyliśmy rok temu, 11 marca. Rano wszystko było jeszcze normalnie, chociaż widmo koronawirusa krążyło już nad Krakowem, a do Szpitala Żeromskiego trafił już „pacjent zero”. Podczas zajęć o 11:00 dotarła do nas wiadomość o godzinach rektorskich i zawieszeniu zajęć, na 14:30 przyszła już tylko garstka studentów, na których czekała wielka siatka pięknych czerwonych jabłek. Zjedliśmy te jabłka – umywszy je uprzednio w ciepłej wodzie – i posiedzieliśmy chwilę przy sześciu ławkach zestawionych razem w jeden wielki stół, co pozwalało zachować dystans społeczny (choć to pojęcie chyba wówczas jeszcze nie funkcjonowało).

Gdy we wrześniu zajrzałem przez oszklone drzwi sali A209 i zobaczyłem, że te nieszczęsne ławki nadal stoją połączone tak, jak je zostawiliśmy 11 marca, zrobiło mi się bardzo smutno. Zrozumiałem, jak nieubłaganie wszystko się zatrzymało i jak naiwny byłem na przełomie czerwca i lipca, gdy wydawało mi się, że te niespełna cztery miesiące pracy zdalnej w semestrze letnim to rozdział zamknięty i że nie będzie już kontynuacji. Tymczasem nie dość, że w październiku zasiedliśmy znowu przed ekranami komputerów zamiast przed tablicą, to teraz planujemy już kolejny semestr letni i założenie jest takie, że nadal będziemy pracować zdalnie. Moi studenci z piątego roku, którzy studia drugiego stopnia zaczęli na dwa tygodnie przed lockdownem, do końca studiów magisterskich będą się uczyli przez internet. 11 marca, gdy będziemy obchodzić rocznicę zawieszenia zajęć stacjonarnych, przypuszczalnie daleko jeszcze będzie do powrotu do stanu sprzed pandemii, o ile kiedykolwiek to jeszcze nastąpi.

Pod koniec poprzedniego semestru z ulgą kończyłem te zdalne zajęcia i pocieszałem się, że nie było najgorzej. Zaczęliśmy się od razu z większością grup spotykać synchronicznie, na początku na Skype, potem na Google Meet, a potem już – i do tej pory nieprzerwanie – na Microsoft Teams, gdy władze uczelni wyposażyły nas w to narzędzie. Dwie grupy były trochę oporne, ale po grupowej wideorozmowie na Snapchat’cie w jakiś poniedziałkowy poranek przekonali się i od tamtej pory przeszli transformację nie do poznania – z istot pragnących tylko rozwiązywać quizy na Moodlu w prawdziwe gwiazdy ekranu, które przed kamerą i mikrofonem czują się zupełnie naturalnie, by nie powiedzieć, że aż nadto swobodnie.

Pamiętam, że miałem wtedy ochotę w czerwcu podzielić się na blogu kilkoma tapetami, których w poprzednim semestrze używałem często jako tła podczas naszych spotkań. Wydawało mi się, że to będzie dobry sposób na pożegnanie się z nauką zdalną, która – wbrew mojemu naiwnemu optymizmowi – zdecydowała się jednak z nami pozostać na dłużej. Od tamtej pory nieustannie doskonalimy wszyscy nasz warsztat (tak nauczyciele akademiccy, jak i studenci), developerzy rozwijają narzędzia (np. Microsoft Teams wzorem Zooma wprowadził wreszcie ostatnio tzw. breakout roomy, choć dzięki pomysłowości koleżanek od jakiegoś czasu stosowaliśmy już pewne prowizoryczne obejście, które umożliwiało nam i tak dzielenie grup na podzespoły). W miarę tych postępów zaczynamy dostrzegać pozytywne aspekty uczenia online, a nawet dochodzimy do wniosku, że pewne rzeczy zawsze należy już załatwiać przez internet.

Od jakiegoś czasu zachęcam moich kolegów i koleżanki, nie tylko na uczelni, do korzystania podczas zajęć ze studentami i uczniami z kamer. Moim zdaniem nie tylko ułatwia to komunikację, ale przede wszystkim sprawia, że doświadczenie nauki przez internet staje się odrobinę bliższe temu, co znamy z klasy. Ta pogłębiona forma kontaktu wydaje mi się także stanowić swego rodzaju remedium na apatię i depresję, na którą wielu z nas narzeka. Z niektórymi kontrargumentami nie sposób dyskutować, bo jeśli na przykład nauczyciel twierdzi, że rozumie uczniów, którzy nie chcą włączać kamer, bo są brzydcy i pryszczaci, to po pandemii powinien im konsekwentnie pozwolić siedzieć w klasie z workami na głowach, a ich kompetencje społeczne zdaniem takiego nauczyciela niewarte są zapewne tego, by im poświęcać uwagę.

Ze zdziwieniem natomiast spotykam się z argumentami o tym, że nie każdy chce pokazywać wnętrze swojego domu, bo niektórzy mieszkają skromnie, może nawet biednie, a w skrajnych przypadkach możliwe nawet, że się wstydzą swoich warunków mieszkaniowych. Jakkolwiek trudno nie przyznać racji, że takie przypadki są możliwe, to nauczyciel formułujący takie argumenty sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, że prawie każda platforma używana obecnie do komunikacji zdalnej i do uczenia online obsługuje co najmniej funkcję rozmycia tła, dzięki której widzimy wyraźnie jedynie osobę siedzącą przed kamerą, a jej otoczenie i to, co się za nią znajduje, jest nieostre i nie do rozpoznania. Najpopularniejsze platformy (wszystkie, które wymieniłem dotąd w tym wpisie) obsługują także możliwość ustawienia spersonalizowanego tła, które całkowicie zastąpi obraz z kamery, a wszystko to bez żadnego specjalistycznego sprzętu w rodzaju greenscreena czy oświetlenia. Ostatnio na przykład chodzę na zajęcia z takiej oto ekskluzywnie urządzonej celi w Alcatraz:

bunkier

Dzięki tej funkcji zdarzyło mi się już wielokrotnie uczyć i z chatki Hobbita, i z wszystkich common roomów Hogwartsu, z klasy profesora Snape’a, z pokładu statku Enterprise ze Star Treka, z pokładu ISS (Międzynarodowej Stacji Kosmicznej). W czerwcu poszedłem na angielski z obecnym drugim rokiem informatyki stosowanej z tapetą przedstawiającą wnętrze sklepu Olivandra z różdżkami na ulicy Pokątnej i pod koniec zajęć wielu studentów też ustawiło sobie podobne tapety, czyli poniekąd wszyscy byliśmy w tym sklepie. Tyle, że każdy miał inne zdjęcie, jakbyśmy siedzieli naprawdę w różnych zakątkach sklepu. Cudowna iluzja, że naprawdę jesteśmy razem, chociaż przez internet. Funkcja spersonalizowanego tła nie działa rzeczywiście przeważnie na urządzeniach mobilnych czy w przeglądarce internetowej, ale rozmycie tła jest już w tej chwili powszechnie dostępne. W Google Meet do niedawna trzeba było używać wtyczek, w tej chwili funkcja działa już na każdym systemie operacyjnym, ale tylko w przeglądarce Google Chrome.

enterprise-d-bridge-wallpaper-700x459

Z moich doświadczeń wynika, że większość studentów nie krępuje się zupełnie warunkami mieszkaniowymi ani porządkiem lub jego brakiem w pokoju, z którego łączą się na zajęcia (chyba zresztą o tym napiszę w oddzielnym wpisie). Jeśli wrzucają spersonalizowane tapety, to robią to raczej dla beki, na przykład gdy tapeta przedstawia wnętrze Pantografu (kawiarenki w tramwaju stojącym na terenie naszego Wydziału) albo jakiegoś innego miejsca na uczelni. Bywa, że dają wyraz swoim przekonaniom politycznym lub obyczajowym (zwłaszcza w dobie Strajku Kobiet stało się to dość częste, a władze uczelni poinstruowały nas nawet, by ignorować tego rodzaju demonstracje poglądów, dopóki nie stoją one w sprzeczności z obowiązującym prawem) albo dają upust zainteresowaniom (np. tapety z grafiką z gier komputerowych, wnętrza salonów samochodowych albo z Gry o Tron).

hobbyton

Natomiast moja ulubiona tapeta poniżej, udałem się z nią w tle kiedyś na egzamin doktorski nawet. W telewizji wszyscy teraz się pokazują na tle swoich biblioteczek, żeby pokazać, ile mają książek. No to ja też, nie będę gorszy.

release_1_room_of_requirement__1_

Jednorożce w Czyżynach

Pisałem wielokrotnie (ostatnio tutaj), że Wydział Mechaniczny Politechniki Krakowskiej to krakowska szkoła magii i alma mater małopolskich naśladowców Harry’ego Pottera i Draco Malfoya. Wystarczy przespacerować się po kampusie z otwartymi oczami i widać to na każdym kroku. Jest wejście do komnaty tajemnic w budynku G, jest magiczny tramwaj „Pantograf” przy budynku D, jest magiczna nowa aula w budynku C i portal do CERN-u w budynku B.

Ale budynek A, czyli główny (po staremu „V”), nie jest wcale gorszy. Od kilku miesięcy stacjonarne zajęcia zawieszone, więc chodzę tam podlewać kwiaty w naszym pokoju od czasu do czasu. Od paru tygodni zupełnie niepotrzebnie, bo zdają podlewać się same, chodzę więc tylko się upewnić, czy nie schną. Gdy zbliżam się do budynku, z okna pokoju samorządu studenckiego wita mnie magiczna istota, tęczowy jednorożec. Patrzę na niego z szacunkiem, bo przecież krew jednorożca zapewnia życie każdemu, kto ją wypije, nawet jeśli będzie o cal od śmierci, aczkolwiek za straszliwą cenę. Zabicie jednorożca jest bowiem potworną zbrodnią, a kto zabije coś tak niewinnego i bezbronnego, zostanie na zawsze przeklęty i będzie wiódł nędzne pół-życie, nie życie nawet. Dlatego zawsze grzecznie pozdrawiam czyżyńskiego jednorożca na powitanie i wchodzę do budynku bez żadnych złych zamiarów.

Untitled Untitled

Hogwarts, Czyżyny, Politechnika, Kraków

Młodsi studenci są jacyś tacy niedoinformowani i nie rozumieją, że jak studiujesz informatykę stosowaną na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, to studiujesz w Hogwarts i jesteś nie tylko że Harrym Potterem, ale po prostu takim małym bogiem. To od Ciebie zależy, jak potoczy się historia ludzkości, bo nasza rzeczywistość to tak naprawdę tylko gra online. A zaprogramować da się wszystko.

Starsi studenci, gdy wchodzili na piętro w instytucie M-7, rozumieli, że za tymi magicznymi drzwiami kryje się inna rzeczywistość. Nie rozumiem, czemu ci młodsi potrzebują, by zwrócić im uwagę na to, że z tymi drzwiami jest coś nie tak.

A tymczasem za tymi drzwiami kryje się Hogwarts. A może przejście do Narnii. I wszystko jest możliwe. Na czwartym, najdalej piątym roku, jest to dla Was wszystkich oczywiste.

O wektorach

Po wielogodzinnej uczcie intelektualnej, w której ze zdumieniem słuchałem między innymi tego, jak młodsi ode mnie o ćwierć wieku informatycy rozmawiają o Dantem i jego „Boskiej komedii”, kilku najbardziej wytrwałych wyszło na poranny tramwaj i pokłócili się. Jeden z nich, Kamil, pisze do mnie: „Oni pojechali tramwajem w zły zwrot!!!”.

Komunikat wprawił mnie w chwilowe zdumienie, ale za moment nastąpił podziw i intelektualny zachwyt. No tak. Tramwaj linii 52, bez względu na to, czy jedzie na Osiedle Piastów, czy na Czerwone Maki, kierunek ma jeden. Jak wektor. Natomiast zwroty są zupełnie różne.

To był przykład tego rodzaju języka, jakiego informatycy używają bez przerwy. Oni są do bólu precyzyjni. Potocznie może się mówi, że tramwaj jedzie w kierunku takim czy innym. Ale tramwaj po obu stronach ulicy, na obu przystankach, jedzie w tym samym kierunku. Najwyżej zwrot dany skład ma inny. Elementarne pojęcia z dziedziny matematyki i fizyki.

Nie masz pojęcia, o co chodzi? Nie próbuj nawet iść i uczyć angielskiego młodych inżynierów. Polegniesz. Pozostań na planecie Dantego, chociaż ona tym informatykom też nie jest obca…

Pensja czarodzieja

Krzysztof mówi, że jakby z jego klasą mi się układało, to miałbym za dobrze i nie wiedziałbym, za co mi płacą. Muszę gdzieś mieć jakiś sajgon, żeby mi nie było za błogo.
Faktycznie, w niektórych klasach jest mi wprost za dobrze. W ostatnim dniu nauki przed feriami, w przeddzień studniówki, na jednej z lekcji w drugiej mechanika powiedziałem panom, żeby usiedli z jednej strony sali, bo z drugiej moja koleżanka anglistka robiła korektę ważnego dokumentu, więc wypadało zapewnić jej odpowiednie warunki. Całą lekcję udało mi się poprowadzić szeptem i nie stanęła temu na przeszkodzie ani praca w grupach, ani konfrontowanie wyników tej pracy pomiędzy grupami… Właściwie to aż nie chce się wierzyć, że można całą lekcję mówić tak cicho, a jednocześnie mieć uczniów tak aktywnych, tak bardzo zaangażowanych. Przez całą lekcję żaden z nas nie odezwał się na głos, a gdy jeden z obecnych w klasie uczniów z całkiem innej grupy odrobinę nam przeszkadzał, zrobiliśmy palcami „pstryk” i jednogłośnie stwierdziliśmy, że zniknął, a efekt naszych czarów był tak dźwiękoszczelny, że wydawało się, iż Adam naprawdę rozpłynął się w powietrzu.
Tego samego dnia na siódmej lekcji, a więc ostatniej lekcji przed feriami, gdy większość moich koleżanek siedziała sobie spokojnie w pokoju nauczycielskim, gdyż ich klasy dawno już uciekły ze szkoły, trzecia mechanika ochoczo zrobiła na ocenę ćwiczenia w rozdziale powtórzeniowym i pozwoliła sobie bez żadnych protestów wpisać oceny do dziennika.
Klasa Krzysztofa jest rzeczywiście całkiem inna. Odkąd się poznaliśmy pięć miesięcy temu, nie udało nam się jeszcze rozpocząć owocnej współpracy. W ostatnim tygodniu przed feriami darowałem im klasówkę, do której nie udało im się przygotować, ale mimo to mają do mnie żal o to, że nie odpuściłem im całkiem wszystkiego, z czym klasy młodsze od nich uporały się dawno. Wszelkie metody aktywizacji uczniów są skazane na porażkę, ponieważ prawie żaden z nich nie jest zainteresowany tym, by cokolwiek robić, a ci nieliczni, którzy może i rokowaliby jakieś szanse, w minionym semestrze mieli wielotygodniowe (nawet dwumiesięczne) przerwy w chodzeniu do szkoły. Gdy nadludzkim wysiłkiem próbowałem skoncentrować swoją uwagę na uczniu wyjątkowo mało zainteresowanym nauką, przerwał rozmowę ze mną i zaczął pisać SMS-a.
No cóż, nie wszędzie manna pada z nieba i musi być też taka klasa, jak klasa Krzysztofa. Ale myli się Krzysztof sądząc, że z takich klas wychodzi się sfrustrowanym i pozbawionym nadziei. Myli się sądząc, że to gorzki kawałek chleba i twardy orzech do zgryzienia. To właśnie takie klasy są szczególnie inspirujące, a jeśli uda się z nimi coś osiągnąć, to satysfakcja z tego jest co najmniej taka sama jak w klasach, w których nauczyciel ma moc czarodzieja, a wszyscy rzucają zaklęcia rymujące się z jego zaklęciami i machają swoimi różdżkami w rytm jego słów.