Zalety zdalnego nauczania

Od połowy marca prowadzę zajęcia zdalne w czasie rzeczywistym, w godzinach wynikających z harmonogramu. Wszystko wskazuje na to, że to trudne wyzwanie, przed którym stanęliśmy u zarania pandemii, będzie trwało dłużej niż rok (przymierzamy się już do układania planu zajęć na semestr letni i zakłada on, że lektorat nadal będzie się odbywać przez internet). Zarówno w debacie publicznej, jak w rozmowach prywatnych przeważają głosy krytyczne, kwestionujące jakość i skuteczność zajęć online – czy to z naturalnej skłonności do narzekania, czy to ze związanych z sytuacją stresów, napięć czy wręcz depresji, czy to w oparciu o rzeczywiście negatywne doświadczenia. Niejako dla kontrastu, dla pocieszenia, a może ku refleksji postanowiłem się podzielić kilkoma pozytywnymi spostrzeżeniami. Pewnie, że chciałbym, jak wszyscy, aby ta przeklęta pandemia jak najszybciej się skończyła i żebyśmy wszyscy wrócili na kampus i uczyli w klasie, ale są pewne aspekty uczenia online, których mi będzie brakowało, gdy już wrócimy. Może warto sobie zdać sprawę z tego, że there’s a silver lining even to this pandemic cloud.

Na początek muszę zastrzec, że moje spostrzeżenia są charakterystyczne dla określonej grupy wiekowej – studentów pierwszego i drugiego stopnia studiów – i mogą być zupełnie nietrafne dla innych grup wiekowych. Zdaję sobie sprawę z tego, że przed zupełnie innymi problemami stoją rodzice i nauczyciele dzieci w nauczaniu początkowym, i absolutnie tego nie porównuję, choć także i w ich sytuacji można pewnie znaleźć jakieś dobre strony na osłodę, ku pokrzepieniu. Nie bez znaczenia jest także fakt, że po depresyjnych i spirytystycznych doświadczeniach poprzedniego semestru, gdy część studentów włączała kamery, a część kryła się za awatarem (bywa że nie mającym wiele wspólnego z ich rzeczywistą fizjonomią) czy wręcz za ikoną z inicjałami, wprowadziłem od października bezwzględną zasadę, że na zajęciach wszyscy mamy włączone kamery i sprawne, prawidłowo skonfigurowane mikrofony. Gdyby nie to, część moich pozytywnych doświadczeń nie miałoby miejsca albo straciłoby na wyrazistości. Oto trzy przykłady, które jako pierwsze przyszły mi na głowy, na pozytywne aspekty uczenia przez sieć.

Przede wszystkim praca w parach i grupach, jakże naturalna metoda podczas nauki języka obcego. W klasie robi się hałas i rozgardiasz, ludzie wzajemnie się zakłócają, przekrzykują, podkradają też sobie pomysły. Gdy nawet podejdę do jakiejś grupy, nie zawsze rozumiem wszystko, o czym mówią, bo zakłóca mi to hałas z innych grup. Im bardziej zaawansowana grupa, a tym samym im bardziej ciekawe i autentyczne to, o czym mówią, tym jest gorzej. Online jest zupełnie inaczej. Sam podział na grupy jest łatwiejszy, nie wymaga przemieszczania się po klasie, przesuwania stołów i przestawiania krzeseł, automatycznie można to zrobić w kilka sekund. Następnie każda grupa pracuje sobie oddzielnie, ich rozmowa nie jest zakłócana hałasem z innych grup. Raz zdarzyło mi się na piątym roku wejść do grupy, w której właśnie wszyscy szczerze dzielili się radosną nowiną, że żaden z nich nie ma pojęcia, co było na zajęciach przed angielskim, gdyż każdy tylko wstał, zalogował się, żeby mieć obecność, a następnie poszedł spać (nie włączają tam kamer). Raz też wszedłem, a oni wszyscy o koronawirusie, bo okazało się, że – całkiem przypadkowo – przydzieliłem do czteroosobowej grupy samych chorych i przebywających na kwarantannie. Ale przeważnie rozmawiają na temat, robią to, co mieli robić, a jeśli mieli rozwiązać jakiś problem, to nie odgapiają pomysłów od innych, bo są w tym pokoju czy kanale sami (pewnie, że mogliby to obejść, ale nie zauważyłem, żeby kombinowali);

Druga sprawa – frekwencja. Nie wiem, jakie Wy macie doświadczenia, ale moi studenci po prostu chodzą na te zajęcia bardziej sumiennie, niż chodziliby, gdyby one były na Wydziale. Wiosną zwróciłem uwagę studentce, że nie wypada leżeć w łóżku na angielskim, na co się dowiedziałem, że ma gorączkę 38.5 i leży w łóżku, bo jest chora. Gdy jej powiedziałem, że nie musi w takim razie przecież być na angielskim, zaparła się, że jak najbardziej musi, bo jej się bardzo nudzi, a poza tym chciała się z nami zobaczyć. Od tamtej pory nie zwracam już nikomu uwagi na leżenie w łóżku na angielskim (co zresztą rzadko się zdarza). W ubiegłym tygodniu spytałem się studenta chorego na COVID-19, czy naprawdę chce pisać klasówkę w tej sytuacji, na co natychmiast padło zapewnienie, że da radę i że w ogóle już się dobrze czuje. Kilka dni temu dostałem maila od studentki z pytaniem, czy może następnego dnia o 12:00 wyłączyć na chwilę kamerę, bo ma teleporadę u lekarza. Oczywiście odpisałem jej, że nie musi w ogóle przychodzić w tej sytuacji na zajęcia, albo może z nich zwyczajnie wyjść wcześniej, ale przecież Ci wszyscy ludzie w normalnych warunkach, poza pandemią, w ogóle by nie przyszli na angielski. Leżeliby chorzy w domu albo byliby u lekarza. W ubiegłym roku na drugim stopniu pod koniec każdy już sobie wykorzystywał te swoje przysługujące mu nieobecności, więc bywało, że wiatr hulał po sali między mną i nielicznymi gośćmi, którzy mieli jeszcze coś do załatwienia. I w sumie się nawet im nie dziwię ani nie mam żalu, bo skoro np. Kamil musiał półtorej godziny jechać autem na moje poranne zajęcia, po czym wracał do domu, to piątek był dla niego dniem straconym z punktu widzenia pracy. W tym roku na drugim stopniu jest kilka osób, które chodzą na zajęcia i ze swoją grupą, i z grupą równoległą, która chodzi z nimi na zmianę. Większość z nich pracuje zdalnie, elastycznie regulują swój czas pracy, więc jeśli ktoś ma ochotę, przychodzi na angielski w obu grupach. Tak nigdy nie było, gdy zajęcia odbywały się na kampusie.

I wreszcie kontakt. Paradoksalnie, ja mam z moimi studentami lepszy kontakt na zajęciach przez internet. Tutaj każdy siedzi w pierwszej ławce. Dosłownie każdy. W klasie niektórzy są schowani za filarem, siedzą w ciemnym rogu. Nie wiem, co robią, gdy się odwrócę tyłem do nich. Przez internet widzę każdy gest, uśmiech, złość, skrzywienie twarzy. Pracuję na dwóch ekranach i na jednym z nich zawsze ich widzę, a z drugiego korzystam, jeśli coś razem piszemy albo jeśli coś sobie udostępniamy. Nie chodzi o to, żebym ich jakoś pilnował i terroryzował. Jak widzę, że któryś z nich odebrał telefon, zdjął słuchawki i rozmawia z dziewczyną czy współlokatorem, albo wyszedł na moment (te sytuacje zdarzają się, ale nie tak często, by utrudniało to pracę), nie próbuję mu zadawać pytania, bo wiem, że mnie w tym momencie nie słyszy. Dzięki temu nie mamy znanego z memów wywoływania duchów na naszych lekcjach. Widzę, kto łączy się z komputera, a kto ze smartfonu, więc nie proszę o niektóre rzeczy tych drugich, bo wiem, że im trudniej. Wiele rzeczy komunikujemy sobie bez włączania mikrofonu, takich organizacyjnych. Np. jak czekam, żeby wszyscy otworzyli książkę tam, gdzie trzeba, to pytam, czy już każdy ma, a oni kiwają albo kręcą głowami. W niektórych grupach spodobało im się to może infantylne trochę podnoszenie ręki przy pomocy myszy, jak się coś chce. 🙂

Są pewne rzeczy, na które nie ma co narzekać. W każdej sytuacji są pozytywy i to nauczanie zdalne, na które przeważnie utyskujemy, też takie ma. Ale fakt, oby się jak najszybciej skończyło. Mógłbym jeszcze wymienić kilka innych rzeczy, które przyszły mi do głowy, ale poprzestanę na tych zupełnie moim zdaniem bezdyskusyjnych i niezaprzeczalnych (choć rozumiem, że nie w każdej grupie wiekowej tak to wygląda i że każdy ma tu trochę inne doświadczenia).

Hiperpoprawność

Ze śmiechu rozbolał mnie brzuch. A śmiech to zdrowie, więc polecam.
Przy okazji, znamienne, że z takim dużym naciskiem robimy ze studentami pierwszy rozdział „File’a” i kładziemy taki nacisk na to, by poprawnie formułowali pytania w różnych czasach, a twórcy tego filmu krótkometrażowego uznali, że infantylne pytanie (What’s virgin mean?) jest na tyle zabawne i zrozumiałe zarazem, że może być tytułem produkcji, chociaż jest niepoprawne.