Polski przywódca z Londynu

Sadiq Khan, burmistrz Londynu, opublikował dzisiaj kondolencyjnego tweeta w języku polskim. Szkoda, że z takiej okazji, ale tak oto człowiek stojący na czele społeczności będącej domem wspólnym wielu Polaków napisał tweeta sensownego, na poziomie i bez błędów ortograficznych czy interpunkcyjnych. Bardzo mi kogoś takiego w naszej rzeczywistości w kraju brakuje. Tragedia, do której doszło wczoraj w Gdańsku, była przewidywana i wieszczona przez wielu od dawna. Czy zrobiliśmy cokolwiek, by jej zapobiec, czy brnęliśmy ślepo niczym ćmy do lampy, by ziścić najczarniejsze scenariusze? Czy wyciągniemy z tej tragedii jakieś wnioski? Bardzo chciałbym nie wątpić w to, że nam się uda.

Nie głosowałem

Kilka miesięcy temu, wychodząc z podziemnego przystanku tramwajowego w Galerii Krakowskiej w kierunku ulicy Pawiej, zawahałem się, czy iść do wyjścia czy skręcić do apteki. Ten moment wahania sprawił, że wpadłem u szczytu schodów na wicemarszałka Sejmu z ramienia partii o pięknej nazwie, Ryszarda Terleckiego, który najwyraźniej też się zawahał, czy ze swoją olbrzymią walizką schodzić po schodach, czy udać się pasażem na parterze w kierunku dworca. I wtedy nastąpił kolejny moment niepewności, co powinienem zrobić. Uszanowałem prywatność Pana Marszałka i minąłem go bez słowa, ale miałem olbrzymią ochotę pokazać mu palcami gest victorii, gest spopularyzowany między innymi przez Winstona Churchilla, Lecha Wałęsę i Tadeusza Mazowieckiego, polegający na wyprostowaniu palca wskazującego i środkowego przy zwiniętych pozostałych palcach, i powiedzieć mu: „Panie Marszałku, zwyciężymy z Wami, przeczekamy Was, a Pan będzie ze wstydem wspominał, że brał Pan udział w robieniu tego bałaganu, który teraz robicie”. Żałuję, że tego nie zrobiłem.
W ubiegłym miesiącu na Dworcu Centralnym w Warszawie, udając się na pociąg do Krakowa, wpadłem na wychodzącego zza filaru Ryszarda Petru, który wysiadł właśnie na ten sam peron z pociągu z Gdańska. Znowu się zawahałem i nie powiedziałem mu, że jestem mu wdzięczny za wszystko, co robi, nawet jeśli przywidziało mu się naiwnie jakieś światełko w tunelu, i że życzę mu dużo sił i energii, by nie ustawał w swoich wysiłkach. Ale znowu uszanowałem jego prywatność i po ułamku sekundy udałem, że go w ogóle nie rozpoznaję.
4 czerwca 1989 nie głosowałem w wyborach. Mam usprawiedliwienie. Nie byłem dorosły. To były ostatnie wybory, w których nie miałem jeszcze prawa wziąć udziału. Moje zachowanie na Dworcu Głównym w Krakowie i na Dworcu Centralnym w Warszawie jest natomiast niewybaczalne.

Polityka historyczna

Gdy usłyszałem, że Prezydent i Narodowa Rada Rozwoju będą się zajmować polityką historyczną, poczułem niesmak i niepokój, a samo zestawienie rozwoju z historią zabrzmiało mi w uchu jak najobrzydliwszy zgrzyt i dysonans logiczny. Co to bowiem właściwie znaczy „polityka historyczna” i jak się ma do rozwoju? Równie dobrze szatniarki z kina mogłyby decydować o ustalaniu norm dla mieszanek paliwowych sprzedawanych na rynku, a fizycy jądrowi mogliby zostać zwołani w celu aranżacji wnętrz opery. Z tą drobną różnicą, że normy paliwowe i urządzenie wnętrza opery są do czegoś potrzebne.
Niewiele wody upłynęło w Wiśle i już mniej więcej wiadomo, na czym ta polityka historyczna polega. Jedyny żyjący polski noblista okazał się nagle zdrajcą narodowym, a na okładce książki pewnego pisarza, który nigdy Nobla nie dostał, pokazały się obwoluty informujące, że autor był noblistą. Komu smutni panowie zakładali teczki, ten jest fałszywą szują i gnidą, a sami smutni panowie, którzy pracowali w totalitarnych służbach, okazują się bohaterami, którzy walczyli z systemem rozsadzając go od środka.
Kilka dni temu, podczas odwiedzin w pewnej szkole podstawowej, w której akurat tego dnia była patriotyczna akademia, byłem świadkiem wielu wzruszających scen. Odświętnie ubrane dzieci biegały po szkole z koszami pełnymi patriotycznych symboli, nauczycielom kręciły się łzy w oczach. Szkoła zorganizowała obchody ku czci bohaterów, którzy mają na koncie czyny nie tylko szlachetne, ale i gwałty, a tego samego dnia wiele osób w całej Polsce uczestniczyło w akcji stu osiemdziesięciu siedmiu świeczek zapalanych ku czci stu osiemdziesięciu siedmiu bezbronnych dzieci (w tym noworodków) wymordowanych z zimną krwią przez tych bohaterów.
Niejednokrotnie uczestniczyłem w uroczystościach o charakterze religijnym, w których nazwisko Tadeusza Kościuszki padało raz za razem, jakby fakt, że miał za życia bardzo radykalne jak na swoje czasy poglądy antykościelne, był zupełnie bez znaczenia. Dwa wieki później jego antyklerykalizm i agnostycyzm nie przeszkadzają nikomu, by o nim wspominać co chwilę z ołtarza, mieszając po polsku patriotyzm z katolicyzmem.
W niedzielę mieszkańcy północno-wschodniej Polski wybrali na swojego senatora Amerykankę, która słabo mówi po polsku, bo jest córką wielkiego Polaka i postaci bezwzględnie historycznej. Będzie dla nas przykładem patriotyzmu i będzie zasiadać w „izbie refleksji” zastanawiając się nad tym, czemu nie nauczyła języka polskiego własnego syna, a w internecie długo będzie krążyć mem z jej spotkania wyborczego, na którym ogłosiła zebranym, że Katowice są w samym sercu Podlasia.
No i wróćmy do punktu wyjścia. Co to jest polityka historyczna i czemu służy? Temu, byśmy historię postrzegali nie taką, jak się ona zapisała na swoich kartach, w dokumentach i innych reliktach przeszłości, lecz by była taka, jak ją nam na nowo napiszą politycy, narciarze rekreacyjni i wyczynowi oraz powołani przez nich specjaliści od botaniki, dendrologii i innych ważnych nauk? Temu, by wizerunek postaci historycznych można było kreować na nowo za każdym razem, gdy potrzeba chwili dyktuje komuś taki kaprys, tak jak przy zmianie koloru tapety, bo się nam opatrzył lub nie pasuje do nowych mebli?
Zaiste, ktoś tu chyba deprecjonuje historię jako naukę.

Iluzja istnienia

Prezydent Lech Wałęsa popełniał już różne gafy i lapsusy językowe, ale od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że zachowuje się dostojniej, rozważniej, a jego wypowiedzi świadczą o tym, że jest mężem opatrznościowym polskiej polityki. Aż tu nagle przedwczoraj dowiedziałem się z wywiadu z Wałęsą w TVN24, że mnie nie ma.
Nie spotkałem się z komentarzami na ten temat, bo gwoździem wywiadu był wniosek byłego prezydenta, iż kluczem do tragedii lotniczej w Smoleńsku była rozmowa telefoniczna między braćmi Kaczyńskimi. I to na tej śmiało postawionej, aczkolwiek – co sam Wałęsa przyznaje – nie popartej żadnymi dowodami tezie, skupiła się uwaga mediów.
Tymczasem w tym samym wywiadzie Lech Wałęsa sformułował twierdzenie, iż ludzie zasadniczo dzielą się na tych, którzy wierzą w Boga i własność prywatną, oraz na pozostałych, czyli tych, którzy nie wierzą w Boga i są zwolennikami własności państwowej.
Przez chwilę doznałem mistycznego olśnienia, niemalże nirwany, uzmysłowiwszy sobie, że ja i bardzo wielu moich znajomych w świetle wałęsowskiej definicji po prostu nie istniejemy. Olśnienie geniuszem Wałęsy trwało jednak tylko ułamek sekundy, po krótkiej refleksji dokonany przez niego podział wydał mi się zwyczajnie głupi. Stanowi on chyba odzwierciedlenie stereotypowego przeciwstawienia sobie katolicyzmu i komunizmu, w dużym stopniu historycznego, ale nie opisującego całej rzeczywistości w sposób wyczerpujący. To podział w gruncie rzeczy nielogiczny i płytki. Równie dobrze mógłby Wałęsa powiedzieć, że ludzie dzielą się na błękitnookich blondynów i brunetów o piwnych oczach.