Telewizja w średniowieczu

Stasiowi z II klasy zawodówki trzydzieści sekund zajęło odnalezienie sprzeczności w telewizyjnej zapowiedzi na zdjęciu poniżej. Nie musisz się porównywać ze Stasiem, masz już zaznaczone, co jest nie tak.
Komuś zabrakło albo koncentracji i staranności, albo wiedzy. A jeśli wiedzy, to albo z historii, albo z rzymskiego zapisu liczb. Akcja filmu faktycznie dzieje się w średniowieczu.
Ciekawe tylko, ile zarabia ktoś, kto wymyśla i wklepuje te zapowiedzi. I czy zarabia więcej, niż ty, ja albo Stasiu. Pytanie bodajże retoryczne.

Z każdym rokiem

Gdy żyje się z dnia na dzień, rzeczywistość wydaje się nie zmieniać zanadto gwałtownie. Ale wystarczy pomyśleć, że na zdjęciu powyżej uwieczniono w 1956 roku scenę załadowywania na pokład samolotu dysku twardego o pojemności pięciu megabajtów, a dzisiaj – w 2015 roku – wielu pasażerów przechodzi przez bramki z setkami gigabajtów danych w różnej formie i nie wzbudza to zainteresowania dziennikarzy.
Z każdym rokiem wszystko wokół się zmienia nie do poznania.
Przy okazji polecam Historical Pics – niektóre zdjęcia po latach są naprawdę ciekawe.

Szkockie szaleństwo

Zerwałem się o piątej nad ranem, biegiem do telewizora, włączam telewizję informacyjną, żeby sprawdzić, jak tam szkockie referendum niepodległościowe. Wieczorem exit polls nie było, rano część głosów jest już zliczona, chcę sprawdzić, czy Szkocja zostanie w Wielkiej Brytanii, czy z niej wystąpi.
Podekscytowani dziennikarze polskich stacji telewizyjnych biegają po ulicach Londynu i Edynburga i nerwowo komentują, co im ślina na język przyniesie. Jeden nawet przez przejęzyczenie mówi w pewnym momencie, że premier Wielkiej Brytanii jest orędownikiem wyjścia Anglii z Wielkiej Brytanii. Za plecami dziennikarzy mżawka, ciemność, pustka. Z rzadka przejeżdża jakiś pusty autobus, mruga sygnalizacja świetlna.
Wyniki z 60 % komisji wskazują na to, że Szkoci odrzucili niepodległość. Na jednym z kanałów informacyjnych szczęśliwemu dziennikarzowi przy wyjściu z londyńskiego dworca kolejowego udaje się złapać dwóch przechodniów i spytać o ich reakcję. Co sądzą o wynikach szkockiego referendum?
Pierwszy pytany robi dziwną minę, jakby nie wiedział, o co chodzi, a po chwili konsternacji pyta, jakie są te wyniki?
Drugi odpowiada w wymijający sposób, że to nie jego sprawa, że nie wtrąca się w sprawy Szkotów, że to ich decyzja i tylko oni mają w tej sprawie prawo zabierać głos.
Zastanawiam się, kto tu oszalał. Czy ci Londyńczycy, którzy spokojnie idą do pracy robić swoje i głosowanie na północy mało ich obchodzi? Czy może ja, że się zrywam o piątej rano i włączam telewizor, zamiast spokojnie pospać jeszcze godzinę, a potem – po wyjściu z łóżka – iść spokojnie do łazienki, wyprowadzić psa, zrobić sobie kawę, a dopiero potem włączać telewizor? A może te stacje telewizyjne, które wysłały całe ekipy na drugi koniec kontynentu po to, by w ciemnościach zaczepiać zaspanych ludzi i pytać ich o politykę?

Cytat dnia

Mam swoje zdanie, z którym niestety się zgadzam…

Jan Tomaszewski w TVN24 podczas rozmowy o swoim odejściu z klubu parlamentarnego PiS.

Tłumacz gwiazdorzy

„Który z Was zajumał mój dezodorant?” – pyta Joan Collins w polskiej wersji batonów Snickers.
„A kto chciałby Cię wąchać?” – odpowiada kolega z szatni, co ma być tłumaczeniem angielskiego „Who’d wanna smell like you?”.
Oglądałem tę reklamę w różnych wersjach. W oryginale (jak poniżej), w telewizji holenderskiej (z napisami), a nawet po rosyjsku (z jakąś ichniejszą gwiazdą zamiast Joan Collins).
W każdej z tych wersji reklama miała sens. Dan zjada Snickersa, żeby nie gwiazdorzyć, a nikt nie „zajumał” jego dezodorantu, bo nie chciałby pachnieć tak jak on.
Tylko po polsku reklama nie trzyma się kupy. Nikt nie „zajumał” dezodorantu Danowi, bo nikt „nie chciałby go wąchać”. Tłumacz naprawdę dostał jakieś pieniądze za to tłumaczenie? A w ogóle jadł kiedyś Snickersa? Bo jeśli tak, to czemu odpuścił sobie to „get some nuts”?

Rosyjski agent wywiadu

Dowiedziałem się ostatnio, że – skoro pozwoliłem sobie na komentarz na Twitterze, w którym dałem wyraz mojej wierze w to, że Ukraina nie jest wcale taka jednomyślna i jednorodna, a jej obywatele nie marzą wszyscy zgodnie jedynie o tym, by wstąpić do Unii Europejskiej – jestem rosyjskim agentem. Całkiem poważnie dziennikarz dużej stacji informacyjnej w kilkuminutowym mini – reportażu opowiadał o tym, jak to Rosja uderzyła w Polskę i wojna – wprawdzie jedynie cybernetyczna – już trwa. Najęci przez rosyjski wywiad i sowicie opłacani z pieniędzy Putina agenci sieją zamęt w polskim internecie i piszą dwuznaczne, sceptyczne wobec ukraińskiej jedności, a nawet mniej lub bardziej otwarcie prorosyjskie komentarze.
Pobiegłem czym prędzej do kurtki po portfel sprawdzić, czy nie przybyło w nim jakichś srebrników albo rubli, ale nawet złotówek nie znalazłem w nim zbyt wiele.
Następnie pogrążyłem się w głębokiej zadumie nad tym, jak to możliwe, że politycy, którzy w niewybrednych słowach odsądzają od czci i wiary Unię Europejską, a polską przynależność do Unii określają w kraju mianem okupacji, mogą jednocześnie wymachiwać szabelkami na placach Kijowa i entuzjastycznie otwierać unijne ramiona przed zgromadzonymi tam tłumami ludzi.
Gdy kilka dni później dowiedziałem się z polskich mediów, że poważna firma przeprowadziła badania opinii publicznej w Polsce, według których tylko 38 % obywateli naszego kraju jest gotowych oddać życie za ojczyznę w obliczu zbliżającej się wojny, a następnie usłyszałem, jak poważni – zdawałoby się – posłowie, senatorzy i europosłowie oskarżają obecną władzę, że ponosi odpowiedzialność za to, iż w rezultacie błędnie prowadzonej polityki oświatowej i patriotycznej tak niewielu z nas pragnie czym szybciej zginąć, postanowiłem nie przyłączać się do tego szaleństwa i milczeć.
To, co dzieje się na Ukrainie, to poważna sprawa. Ale to, jak ta sprawa jest przedstawiana i jak się o niej dyskutuje, to zwykły cyrk.

Rzeczywistość wielowymiarowa

Kilka tygodni temu, zbliżając się do budynku, w którym miałem mieć cztery godziny zajęć, zobaczyłem czarne kłęby dymu wydobywające się z uchylonego okna na piątym piętrze. Zaskakujące było to, że grupy studentów wchodziły spokojnie do budynku i poruszały się po nim, nikt nie zwracał szczególnej uwagi na pożar, chyba nikt go w ogóle nie zauważał. Upewniwszy się, że ochrona budynku szuka już kluczy do pokoju, w którym się pali, poszedłem pod naszą salę i ze zdumieniem odnotowałem, że moi panowie sądzą, że żartuję, gdy mówię im o pożarze, i że odbierają moją propozycję wyjścia na zewnątrz jako sugestię, by tego dnia w ogóle darować sobie zajęcia, nawiasem mówiąc jedne z ostatnich w semestrze.
Wczoraj, gdy pojechałem na uczelnię oddać oceniony egzamin, był upał, żar lał się z nieba, nic nie zapowiadało gwałtownej burzy. Ale kilka godzin później stacje telewizyjne i portale internetowe pokazywały Kraków strzaskany gradem, nieprzejezdne drogi zamienione w rzeki i powyrywane z korzeniami drzewa.
Bez żadnych utrudnień pokonałem wczoraj kilkadziesiąt kilometrów drogą krajową numer jeden. Nie było żadnych korków, przewężeń, wyprzedziło mnie kilkadziesiąt szalonych TIR-ów, jadących z prędkością dwukrotnie większą niż dozwolona. Z niedowierzaniem patrzyłem więc na popołudniowe relacje telewizyjne z krajowej jedynki, na której ponoć tego dnia w ramach protestu kierowcy samochodów ciężarowych poruszali się z prędkością 20 kilometrów na godzinę, całkowicie blokując prawy pas drogi. Zatroskani znajomi pytali się, jak udało mi się dojechać, ile godzin jechałem, nie dowierzali, gdy mówiłem, że zupełnie normalnie.
Wygląda na to, że tkwimy w głębokiej schizofrenii pomiędzy rzeczywistością namacalną a tą kreowaną przez media. Nie zauważamy niebezpieczeństwa, jeśli media nas nie zaalarmują, nawet jeśli gęste, czarne kłęby dymu unoszą się nad wejściem do budynku, do którego wchodzimy.
Na forach internetowych roi się od apokaliptycznych wizji osób przerażonych ilością kataklizmów dotykających współczesny świat. Warto jednak wziąć na to pewną poprawkę – rzeczywistość jest widać bardzo wielowymiarowa, bo przecież trudno zaprzeczyć autentyczności nawałnicy, która przeszła wczoraj nad Krakowem parę godzin po moim wyjeździe z miasta. Nowoczesne media pomagają nam postrzegać tę mnogość wymiarów i pokazują nam rzeczy, których bez ich pomocy nie moglibyśmy zauważyć. Gdybym zdał się na własne zmysły i doświadczenia, Kraków wczoraj cieszył się piękną pogodą i nie doszło do żadnego kataklizmu. Jeśli ktoś zda się wyłącznie na relacje medialne, nie zauważy słonecznej pogody za oknem. Albo wejdzie do płonącego budynku.
Żyjemy w czasach, które stwarzają nam niewyobrażalne możliwości percepcji. Potrzeba tej odrobiny wysiłku, by nie zamknąć się w jednowymiarowym postrzeganiu rzeczywistości.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat.

Hogwarts w Czyżynach

Prosta na pozór bryła Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej potrafi czasami zadziwić, gdy popatrzeć na nią, zwłaszcza inaczej niż zwykle, pod nietypowym kątem. Pisałem kiedyś o pożarze tego budynku, którego nikt z wchodzących do środka nie zauważał.
Poniższe zdjęcie zrobiłem już jakiś czas temu, telefonem komórkowym. O dziwo, jest ono kolorowe, a aparat – nawet jeśli w zwykłej komórce – całkiem nieźle oddał barwę budynku i nieba tamtego wieczoru. Pamiętam, że poczułem się wtedy jak w scenie rozpoczynającej pierwszą część sagi o Harrym Potterze, gdy Dumbledore gasi latarnie na Privet Drive, profesor McGonnagall pod postacią kocicy zostaje przez niego zdemaskowana, a Rubeus Hagrid na czarodziejskim motorze przywozi małego Harry’ego pod opiekę mugolskich krewnych, Vernona i Petunii Dursley’ów.
Kraków potrafi być bardzo magiczny, nawet w miejscach, po których w ogóle byśmy się tego nie spodziewali.

Mistrzostwo świata w tłumaczeniu

Tak zwana „telewizja polskojęzyczna” tępiona przez media prawdziwie polskie, popołudniowy serial.
Serial jest amerykański, polski lektor nie zagłusza całkowicie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, można co nieco usłyszeć.
Dziewczyna bierze na rękę niemowlę i pyta jego rodziców:
– What’s his name?
Lektor w polskojęzycznej telewizji tłumaczy:
– Jak go ochrzcicie?
Widocznie ta telewizja nie jest jednak taka całkiem wroga…

Propagowanie faszyzmu

W nagonce medialnej na prokuraturę białostocką, która niedawno umorzyła postępowanie w sprawie znaków swastyki namalowanych, a następnie zamalowanych w jakimś miejscu publicznym, nie myślę brać udziału. W gruncie rzeczy sprawy nie znam, więc trudno się wypowiadać, a tłumaczenie prokuratorów opublikowane w liście otwartym, gdzie podkreślają, że – aby kogoś ukarać – trzeba jednoznacznie wykazać, że eksponowanie symbolu miało na celu propagowanie związanej z nim ideologii, wydaje się logiczne.
Nie bronię ani narodowców, ani wandali, ani prokuratora z Białegostoku, dla którego swastyka jest azjatyckim symbolem szczęścia, ale słuchając kilkakrotnie dyskusji na ten temat w telewizji i widząc w tle obrazki podobne do poniższego, zastanawiałem się, na ile właściwie media dorosły do tego, by być naszą „czwartą władzą”, czy nie są czasem jeszcze na etapie wczesnego jaskiniowca, który nie rozumie jeszcze przekazu w malowidłach na skale. Bo w jaki sposób propaguje faszyzm swastyka powieszona na szubienicy, to ja naprawdę nie wiem.

Pozostaje nam mieć nadzieję, że w szybko rozwijającym się świecie, inspirowane wysokim poziomem merytorycznym BBC, Al Jazeery i innych profesjonalnych stacji, także polskie koncerny medialne szybko przejdą przez etap sztuki jaskiniowej, pisma obrazkowego, a z czasem może nauczą się pisać, czytać i używać poprawnej polszczyzny.