Nowohuckie języki i emocje

Poniższe trzy zdjęcia zostały zrobione w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie wzajemnie. Pierwsze pochodzi sprzed kilku lat, jeszcze sprzed pandemii. Gdy je robiłem, nie mieściło mi się w głowie, że nowohucka młodzież drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku może dawać wyraz swoim uczuciom sprayem na murze w języku Cycerona. Pisałem o tym romantycznym i bohaterskim w swojej wytrwałości akcie wandalizmu w tym wpisie.

Kolejne dwa zdjęcia od poprzedniego dzieli kilka lat, ale między nimi dwoma jest tylko kilka tygodni odstępu. Wszystkie trzy zdjęcia zostały zrobione bardzo blisko siebie, z łatwością można znaleźć ławkę czy murek przy Alei Solidarności, czy to po stronie Osiedla Szkolnego, czy Osiedla Stalowego, skąd można jednocześnie ogarnąć wzrokiem wszystkie trzy miejsca.

Pierwsze zdjęcie, w bramie bloku na Szkolnym, gdzie wielbiciel Kruszynki wyznawał jej miłość po łacinie, nie spodziewając się nawet nadciągającej pandemii i próby izolacji, na jaką wystawiona zostanie jej miłość. To już wiemy. A drugie? Drugie to nieco mniej pieczołowity i wykonany w mniej trwały sposób akt wandalizmu w innym języku, ale właściwie tej samej treści, choć dużo bardziej dosłowny. Po przeciwnej stronie ulicy, przy bramie prowadzącej w głąb Osiedla Stalowego. Czy budowniczowie Nowej Huty domyślali się, że dekady później na postawionych przez nich murach i ścianach młodzież będzie sobie wyznawać miłość cyrylicą? I że będzie to młodzież, która uciekła do Krakowa przed bombami zrzucanymi przez braci Moskali? Młodzież, dla której pandemia to norma, a wojna to też żadna abstrakcja.

Kocham Viki napis po ukraińsku

Kilkadziesiąt metrów dalej, w stronę Placu Centralnego, kolejny wandal postanowił dać upust swoim emocjom odręcznymi bazgrołami. Napisał po polsku, przez co potencjalnych odbiorców ma w Nowej Hucie pewnie nieco więcej niż piszący po łacinie i po ukraińsku poprzednicy. Starożytnym Rzymianom nie śniło się, że łacina będzie wyrażać żywe i szczere uczucia do nowohuckiej Kruszynki, budowniczy Nowej Huty nie przypuszczali, że w 2022 roku jakaś Wiki zobaczy publiczne wyzwanie miłości sformułowane po ukraińsku, a dziennikarzom i politykom głównego nurtu dzisiaj nie mieści się w głowie, jak brzydkie rzeczy dzieją się pod kołderką politycznej poprawności, według której Polacy są wzorcem solidarności, gościnności i empatii, i jednomyślnie, bezinteresownie i bez zastanowienia pospieszyli z ratunkiem zakochanemu w Wiki i wszystkim jego rodakom, stare resentymenty odkładając na bok.

Rzeczywistość nas wszystkich wciąż zaskakuje, jak w szalonym kalejdoskopie. Pandemia, wojna, skrajne uczucia smarowane po nowohuckich murach. Wyobraź sobie swoje niedowierzanie, gdyby ktoś rok temu powiedział Ci, że Rosjanie w ciągu jednej doby zbombardują centrum Winnicy, Kramatorska i Dnipra. A potem wyobraź sobie, co musiałoby się stać za rok, by dziś wydawać się równie nieprawdopodobne.

Przed wojną…

Od kilku tygodni trwa wojna. Nic na ten temat nie pisałem, ale co można napisać? Jakie słowa mogą wyrazić to, co czujemy, co myślimy? Jakie słowa mogą skomentować to, co dzieje się tak bezrozumnie, tak bezsensownie?

Wyobraź sobie, że przychodzisz na pierwsze zajęcia w semestrze letnim ze studentami, z którymi od paru tygodni się nie widziałeś, i świat zmienił się przez te parę tygodni nie do poznania. W styczniu martwiliśmy się, jakie będą proporcje między zajęciami zdalnymi a stacjonarnymi w nauczaniu hybrydowym, a na pierwszych zajęciach w semestrze letnim nagle całkiem serio rozmawiamy o śmierci, o zabijaniu, o rzeczach, których w styczniu, przed sesją, w ogóle się nie spodziewaliśmy.

Wyobraź sobie, że przychodzisz na zajęcia i jeden z Twoich studentów łączy się na nie z Ukrainy. Pytasz go, czy jest bezpieczny, czy czegoś potrzebuje, kiedy wraca do Krakowa. A on Ci mówi, że nie wraca, że przyszedł się pożegnać, bo idzie na wojnę. Co można powiedzieć w takiej sytuacji?

Wyobraź sobie, że Twój student z Charkowa przychodzi na zajęcia i wiesz, że jego dom został zrównany z ziemią, a jego rodzina zabita. Wiesz to od innych studentów, bo on sam zachowuje się tak, że trudno się domyślić, że cokolwiek się stało. Wszyscy inni płaczą albo są sparaliżowani.

Wyobraź sobie, że jesteś wychowawcą klasy maturalnej w technikum w dużym mieście na wschodzie Polski i że nagle czterech Ukraińców z Twojej klasy znika bez pożegnania, bo pojechali do domu bić się na wojnie. Kilka tygodni temu zastanawialiście się, czy można zrobić studniówkę w czasie pandemii, dziś kilka osób z klasy wyjechało na wojnę i nie ma z nimi kontaktu.

W kilku grupach zwróciliśmy uwagę na to, że zaczęliśmy używać frazy „before the war” („przed wojną”) w zupełnie innym znaczeniu, niż jeszcze kilka tygodni temu. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Do niedawna „przed wojną” oznaczało dwudziestolecie międzywojenne sprzed stu lat, dziś jest to dla nas synonimiczne z powiedzeniem „w styczniu” czy „w ubiegłym roku”.

Ale równie zdumiewające jest, jak niewiele się zmieniło przez te sto lat. Wojna sprawia, że nabiera się dystansu do wydarzeń zarówno bieżących, jak i przeszłych. Zauważyłem, że całkowicie przedefiniowały się moje relacje z ludźmi – bliskimi i dalszymi. Rozmawiamy zupełnie innym językiem i o innych rzeczach. Ale zupełnie inaczej patrzę też teraz na ulotne i fragmentaryczne pozostałości po rodzinie i krewnych, których już z nami nie ma, ale którzy żyli podczas poprzedniej wojny. Zaczynam coraz bardziej rozumieć, dlaczego nie mówili nam o swoich doświadczeniach, dlaczego pewnych rzeczy nie dali nam rady przekazać, choć dziś pewnie by nam się przydały.

Moja Babcia ze strony Mamy, Marta, spędziła część wojny w Warszawie. Widziała Niemca, który wziął żydowskie dziecko za nóżki i roztrzaskał mu głowę o mur. Uciekała pieszo z Warszawy do Częstochowy po Powstaniu z gromadką dzieci, po drodze pomogli jej (podwózką lub dokarmianiem) Niemcy, ale żaden Polak. Miała takie doświadczenia, pamiętała takie rzeczy, a jednak największą traumą z poprzedniej wojny dla mojej Babci pozostało wyzwolenie Częstochowy przez Rosjan w styczniu 1945 roku. Babcia nigdy nie powiedziała, jakim cudem jej koszula nocna została założona przez żonę rosyjskiego oficera podczas zwycięskiej defilady, mogę się tylko domyślać.

Mój Dziadek ze strony Ojca, Piotr, był w Granatowej Policji. Nie wiem, na ile pomagał w eksterminacji częstochowskich Żydów, na ile uczestniczył w rabowaniu i przejmowaniu ich majątku. To był w naszej rodzinie temat tabu i właściwie chyba bym nawet o tym nie wiedział, gdyby nie to, że mój Ojciec, Rajmund, miał po wojnie pod górkę i z uwagi na historię Dziadka nigdy nie mógł awansować w wojsku i pozostał na zawsze szeregowcem.

Nie oceniam Dziadka. Poczytałem trochę i rozumiem, że to nie były łatwe decyzje i że nie sposób nam mówić, co byśmy zrobili na ich miejscu albo co oni powinni byli zrobić. Mój Tata, który był nastoletnim szczylem, dobrze żył z Niemcami stacjonującymi w klasztorze ojców jezuitów tuż za płotem. Malował im kaloryfery w kinie, dzięki czemu mógł obejrzeć pierwszy w życiu film i to za darmo. Uciekający w styczniu 1945 Niemiec zostawił Tacie narty, na których jeszcze ja uczyłem się kilka dekad później jeździć. Któregoś dnia wróciłem ze szkoły i Tata kazał mi spalić te narty. Nie rozumiałem wtedy, czemu, czułem się pokrzywdzony, oszukany. Dzisiaj już chyba rozumiem. W dniach tuż przed tym niepojętym wówczas dla mnie nakazem zniszczenia nart ćwiczyłem jazdę na nartach tuż za oknem wujka Władka, starszego Brata mojego Ojca. Wujek Władek, który był dorosłym mężczyzną podczas wojny, był zesłany na roboty w głąb Rzeszy. Mój Tata i jego starsze rodzeństwo mieli zupełnie inne doświadczenia z hitlerowcami podczas wojny, a im więcej czytam o Granatowej Policji, tym więcej z tego rozumiem, a przynajmniej się domyślam.

Czuję potworną bezsilność. Czuję, że – podobnie jak moi rodzice i dziadkowie – nie mamy większego wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Jesteśmy trybikami w bezrozumnej machinie. Cokolwiek zrobimy, cokolwiek powiemy, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. To, że w ostatnim tygodniu zajęć w semestrze zimowym nie spodziewaliśmy się w ogóle, jak świat się zmieni i o czym będziemy rozmawiać na pierwszych zajęciach w semestrze letnim, zniechęca mnie do prognozowania przyszłości. Trudno się zdobyć na najmniejsze nawet oznaki optymizmu.

Zbrodnia i gafa

Przesada i patos prowadzą czasem do powstania figur retorycznych pozornie atrakcyjnych, inspirujących, przyciągających uwagę i pobudzających wyobraźnię, ale bywa – i tak się niestety stało podczas państwowych obchodów rocznicy zamordowania polskich oficerów w Katyniu – że po prostu głupich. Zazgrzytałem zębami i z niedowierzaniem – aczkolwiek bezskutecznie – próbowałem przetrzeć oczy i przetkać uszy, gdy usłyszałem z ust polskiego prezydenta, że XX wiek nie zna drugiej takiej zbrodni, jak zbrodnia katyńska.
Nikt nie chwali pomysłodawców ani wykonawców tej zbrodni, nikt nie lekceważy cierpienia ofiar i ich rodzin. Ale odrobina dystansu pozwala z bólem stwierdzić, że historia XX wieku byłaby bez porównania szczęśliwsza, gdyby to krwawe stulecie nie przyniosło żadnej tragedii większej niż ta, której rocznicę świętowano. Nikomu, kto posiada elementarną wiedzę historyczną i zachowuje minimalną trzeźwość umysłu, nie trzeba przypominać o wojnach, rzeziach i aktach ludobójstwa, jakie w XX wieku nie ominęły żadnego zamieszkanego kontynentu i od których nie była wolna żadna dekada.
Jeśli komuś wydaje się, że można w imię doraźnych korzyści politycznych albo dla ubarwienia swych przemówień wybierać te okropieństwa i ustawiać je na podium, prowadzić jakiś ranking horrorów, to faktycznie zakłamuje historię i nakręca niezdrową spiralę nienawiści prowadzącą od kłamliwej propagandy w kierunku, w którym coraz trudniej będzie sobie wyobrazić wiek XXI jako lepszy od XX.
Dlatego słusznie telewizja rosyjska krytykuje tą wypowiedź i określa ją jako skandaliczną. Trudno natomiast zrozumieć histerię w polskich mediach, oburzonych krytyką polskiej głowy państwa przez rosyjskie media. Rosjanie w swych doniesieniach zachowują wyraźny dystans, z pobłażliwością i przekąsem podsumowując retoryczną gafę i nietakt prezydenta, przypominają mu też ironicznie inne zbrodnie minionego stulecia. Polskie media oburzają się na Rosjan tak, jakby strzelali w nas rakietami, a nie krytykowali pozbawione wrażliwości i wierności dla historii gadulstwo podczas przemówienia.

Prorok

Od jakiegoś czasu, ilekroć poszedłem do pobliskiego sklepu, ze stoickim spokojem zapewniałem kibicującego przed telewizorem właściciela, Pana Dzidka, że siatkarze wygrają.
Wczoraj kręcił nosem, że tym razem mi się nie sprawdzi, już przy meczu z Rosjanami był bardzo sceptyczny.
A tu proszę, Polacy zostali mistrzami świata. A ja wyszedłem na proroka. Przynajmniej przed Dzidkiem.
Muszę się jakoś uzbroić w optymizm i spokój we wszystkich sprawach, nie tylko w siatkówce, w której do ekspertów przecież nie należę. Skoro proroctwa siatkarskie tak mi się udały, to może w innych kwestiach też czeka mnie błogie uczucie szczęśliwości i świetlana przyszłość…

Bez wniosków z historii

Kto czyta dzisiaj Mein Kampf Adolfa Hitlera? Wbrew pozorom, nie tylko historycy, łatwo się o tym przekonać oglądając komentarze pod tą pozycją w internetowych księgarniach. Bynajmniej, nie jest to książka podlegająca jednoznacznej ocenie, a zdania o niej wśród internautów, klientów i czytelników są bardzo rozbieżne. Nie wszystkich Mein Kampf przeraża, budzi u nich ohydę i spotyka się z bezwzględnym potępieniem.

Jezus i Hitler. Można ich obu kochać, albo obu nienawidzić. Co ważne, trzeba sobie zdać sprawę, że nieśli ze sobą to samo przesłanie i spotkał ich obu ten sam los.

Taki komentarz pod kontrowersyjnym tytułem autorstwa jednego z monstrów historii wypatrzył autor artykułu w The Awl i wydaje się, że trzeba się liczyć z tym, że osób, do których skrajne, nie tylko hitlerowskie poglądy docierają i przemawiają, nigdy w społeczeństwie nie zabraknie.

Mam dopiero 17 lat, a już przeczytałem tę książkę od dechy do dechy dwukrotnie. […] Społeczeństwo współczesne powinno się otworzyć na tę książkę. Świat byłby o wiele lepszym miejscem.

Gdy niedawno z rąk tak zwanego Państwa Islamskiego zginął amerykański dziennikarz James Foley, media mainstreamowe na Zachodzie zatrzęsły się z oburzenia. Tymczasem mało się mówi o tym, co tak naprawdę powiedział James Foley przed swoją egzekucją (skądinąd niepojęte jest dla mnie, że z takim opanowaniem i przekonująco mówił dokładnie to, czego oczekiwali od niego jego zabójcy, mając jednocześnie świadomość, że i tak nie ocali to jego życia). Nie ma też prawdziwej refleksji nad tym, dlaczego w Syrii i Iraku po stronie Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu walczą setki przybyszy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajów kultury zachodniej.
Jak pokazuje Max Fisher, sympatie dla Kalifatu w krajach Unii Europejskiej są zaskakująco wysokie. Co jeszcze ciekawsze, Kalifat zdaje się budzić większą sympatię u Francuzów, niż u Palestyńczyków.
Dzisiaj, gdy w wyborczych sondażach w Polsce pną się w górę politycy, którym wydaje się, że w polskim interesie narodowym jest uderzenie szarżą na Kreml i zagrożenie szabelkami Putinowi, wydaje się, że faktycznie – jak to powiedział niedawno z trybuny sejmowej premier – naczytali się za dużo romantycznych powieści. Ale to nie zmienia faktu, że mogą namieszać, a dzisiejsza awantura w Sejmie zdaje się być tego prognozą. Jedni mogą bezkarnie chodzić i pieprzyć farmazony o tym, jak to rzekomo najwyżsi urzędnicy państwowi uknuli spisek, by zamordować prezydenta Kaczyńskiego, a innym nie wolno nawet wpaść na pomysł powołania oficjalnej komisji śledczej do zbadania tego, czy ci pierwsi dochowali wszystkich procedur i zachowali wszystkie środki ostrożności demontując polski wywiad. Liczne karykatury i szkaradzieństwa na postumentach polskich miast, miasteczek i wsi stoją sobie spokojnie, bo oddają cześć oficjalnemu obiektowi kultu, a tęcza na Placu Zbawiciela cyklicznie płonie i trzeba wydawać krocie na jej ochronę i odbudowę.
Obawiam się, jednym słowem, że Pan Opticum ma rację. Wszyscy – według jego obliczeń – mamy przejebane.

Stan wojenny

Patrzę na hocki – klocki, z których zamki na piasku za środki publiczne próbuje budować Antoni Macierewicz, i zastanawiam się, ile jeszcze naszych wspólnych pieniędzy jedynie słuszna partia wyda na promowanie pseudonauki i jawnej propagandy, nim wszystkim to się znudzi. W ostatnich tygodniach, od aneksji Krymu przez Rosję, z niedowierzaniem słucham, jak odżywają stare, wyciągnięte z szafy trupy, i jak sprawa Ukrainy wschodniej zaczyna być przez poważnych polityków łączona ze sprawą katastrofy smoleńskiej. Jedni straszą dzieci dłuższymi wakacjami, odwołując się dość jednoznacznie do września 1939, inni wiążą śmierć prezydenta Kaczyńskiego z planowanym już wówczas przez Rosję zagarnięciem Krymu, a jeszcze inni domyślają się, że rozbiór Ukrainy został zaplanowany przez Tuska i Putina podczas spaceru po sopockim molo.
Profesjonalizm takich wypowiedzi parlamentarzystów, rządu i mediów, jest porównywalny z tym widocznym na gazetce szkolnej w jednej z rzeszowskich szkół średnich. Można tam przeczytać, że w 1981 roku „powstał” stan wojenny. Tyle, że skutki błędnie sformułowanego równoważnika zdania w szkolnej gazetce są niewspółmiernie mniej groźne, niż potencjalne efekty działania nieobliczalnych polityków, którym marzy się, żeby wojna, jeśli będzie, była prawdziwa.

P.S. Tak, tak, w 1945 odbyły się „konfederacje” w Jałcie i w Poczdamie.

Rosyjski agent wywiadu

Dowiedziałem się ostatnio, że – skoro pozwoliłem sobie na komentarz na Twitterze, w którym dałem wyraz mojej wierze w to, że Ukraina nie jest wcale taka jednomyślna i jednorodna, a jej obywatele nie marzą wszyscy zgodnie jedynie o tym, by wstąpić do Unii Europejskiej – jestem rosyjskim agentem. Całkiem poważnie dziennikarz dużej stacji informacyjnej w kilkuminutowym mini – reportażu opowiadał o tym, jak to Rosja uderzyła w Polskę i wojna – wprawdzie jedynie cybernetyczna – już trwa. Najęci przez rosyjski wywiad i sowicie opłacani z pieniędzy Putina agenci sieją zamęt w polskim internecie i piszą dwuznaczne, sceptyczne wobec ukraińskiej jedności, a nawet mniej lub bardziej otwarcie prorosyjskie komentarze.
Pobiegłem czym prędzej do kurtki po portfel sprawdzić, czy nie przybyło w nim jakichś srebrników albo rubli, ale nawet złotówek nie znalazłem w nim zbyt wiele.
Następnie pogrążyłem się w głębokiej zadumie nad tym, jak to możliwe, że politycy, którzy w niewybrednych słowach odsądzają od czci i wiary Unię Europejską, a polską przynależność do Unii określają w kraju mianem okupacji, mogą jednocześnie wymachiwać szabelkami na placach Kijowa i entuzjastycznie otwierać unijne ramiona przed zgromadzonymi tam tłumami ludzi.
Gdy kilka dni później dowiedziałem się z polskich mediów, że poważna firma przeprowadziła badania opinii publicznej w Polsce, według których tylko 38 % obywateli naszego kraju jest gotowych oddać życie za ojczyznę w obliczu zbliżającej się wojny, a następnie usłyszałem, jak poważni – zdawałoby się – posłowie, senatorzy i europosłowie oskarżają obecną władzę, że ponosi odpowiedzialność za to, iż w rezultacie błędnie prowadzonej polityki oświatowej i patriotycznej tak niewielu z nas pragnie czym szybciej zginąć, postanowiłem nie przyłączać się do tego szaleństwa i milczeć.
To, co dzieje się na Ukrainie, to poważna sprawa. Ale to, jak ta sprawa jest przedstawiana i jak się o niej dyskutuje, to zwykły cyrk.

Pussy Riot

Z pewnym zdziwieniem usłyszałem dzisiaj, jak z ekranu telewizora ustawionego na kanale publicystycznym pada kilkakrotnie słowo „cipki”. Z drugiej strony trzeba by być obłudnym, by protestować przeciwko sformułowaniu „zbuntowane cipki” wypowiadanemu przez dziennikarza i komentatorów, skoro nie widzi się niczego złego w tym, że co chwilę mówią to samo po angielsku, a na pasku na dole ekranu przesuwa się „Pussy Riot”.
Ze stosunkowo niewielkim zainteresowaniem obserwowałem dotąd sprawę członkiń feministycznej grupy punkrockowej, które zostały dzisiaj skazane przez rosyjski sąd na dwa lata łagrów za to, że 21 lutego w moskiewskim Soborze Chrystusa Zbawiciela, najważniejszej świątyni prawosławnej Rosji, wykonały swoją – jak to określają – modlitwę punkową, utwór „Bogurodzico, przegoń Putina”. Była to w ich zamyśle forma protestu przeciwko poparciu Władimira Putina przez cerkiew w tegorocznych wyborach.
Nie chcę wchodzić w dyskusję o tym, czy wyrok jest słuszny, czy dopuszczono się profanacji świątyni czy też ograniczana jest wolność słowa i artystycznej ekspresji. Nie interesuje mnie też ocena poziomu artystycznego występu.
Sięgnąłem jednak do źródła i obejrzałem przedmiotowy film, o ktory rozpętała się cała burza (w lutym performance Pussy Riot zakończył się interwencją ochrony i wyprowadzeniem feministek z cerkwii, skandal wybuchł później, po umieszczeniu filmu w internecie). I wtedy dopiero się zdziwiłem. Okazuje się, co zdaje się umykać uwadze naszych komentatorów, że występ ten miał wprawdzie bez wątpienia charakter antyputinowski, atakował cerkiew za powiązania z władzą, ale można polemizować, czy rani on uczucia religijne, czy ich broni. Zawiera wszak inwokację do Bogurodzicy i przedkłada wiarę w Boga nad przywiązanie do wartości materialnych.
Uważna lektura słów tej punkowej modlitwy pokazuje wyraźnie, jak nieostre jest pojęcie obrazy uczuć religijnych i jak kontrowersyjne jest w związku z tym funkcjonowanie w polskim prawie trudnego w interpretacji artykułu 196 kodeksu karnego. Nie zapominajmy bowiem, zwłaszcza protestując dzisiaj pod ambasadami i konsulatami Rosji w Polsce, że problem Pussy Riot nie jest tak naprawdę problemem rosyjskim, i że podobne sprawy toczyły się przed sądami w naszym kraju, między innymi przeciwko Dorocie Nieznalskiej, Adamowi Darskiemu i Dorocie Rabczewskiej.

Tupolew na złom

Należę do osób, które z wyjątkowym uznaniem przyjmują fakt, że władze Warszawy w nocy doprowadziły do porządku Krakowskie Przedmieście po wczorajszej manifestacji. Wprawdzie rzadko mi się zdarza spacerować przed Pałacem Prezydenckim, ale – jako że jednak tam bywam – za posprzątanie porzuconych tam zniczy i innych oznak pamięci jestem właściwie wdzięczny. Krzyże niech stoją w kościołach, znicze niech płoną na cmentarzach, a deptaki niech służą do spacerowania.
Mamy wolność słowa i demonstracji, więc każdy ma prawo manifestować, co mu się żywnie podoba i gdzie tylko zapragnie, chociaż niektóre wczorajsze wystąpienia uczestników pochodu balansowały chyba na granicy, jeśli nie prawa, to na pewno dobrego smaku. Widziałem tylko migawki, ale tłum skandujący „Jedna Polska katolicka” i obrzucający inwektywami operatorów telewizji innych niż ich ulubiona, jakoś nie przypadł mi do gustu. Swoją drogą, nazywanie dwudziestoparoletnich pracowników rozmaitych stacji „czerwonymi kurwami” było dla mnie niepojęte. Podobnie jak śpiewanie „Sto lat” i radosne wiwatowanie na cześć „Antoniego” i „Jarosława” podczas marszu żałobnego, mającego uczcić pamięć dziewięćdziesięciu sześciu ofiar w drugą rocznicę katastrofy lotniczej, w której zginęli.
Ale skoro jest wolność, niech sobie demonstrują. A służby porządkowe niech po ich demonstracji posprzątają. Od tego są.
Z jednym się zgadzam z demonstrantami. Wrak samolotu, który rozbił się dwa lata temu pod Smoleńskiem, nie powinien być przetrzymywany przez Rosjan pod jakimś prowizorycznym zadaszeniem. Należy go, moim zdaniem, jak najszybciej pociąć i zezłomować, z pożytkiem dla środowiska naturalnego.

Wpis rocznicowy

Przeczytałem o bardzo ciekawym epizodzie, a w gruncie rzeczy bohaterskim wyczynie i akcie honoru, z życia urodzonego w podsmoleńskiej wiosce Jurija Gagarina, który dokładnie 50 lat temu nad ranem wyruszył z kosmodromu o magicznej nazwie Bajkonur w swój orbitalny lot dokoła Ziemi.
Kilka lat po tym, jak Gagarin stał się bohaterem Związku Radzieckiego, w trakcie lądowania w stepie w pobliżu Orenburga zginął jego przyjaciel, pułkownik Władimir Komarow. Zginął, bo świeżo upieczony przywódca Związku Radzieckiego, Leonid Breżniew, chciał koniecznie uczcić okrągłą, pięćdziesiątą rocznicę rewolucji październikowej, i móc się pochwalić nowym sukcesem programu kosmicznego podczas pochodu pierwszomajowego tegoż roku.
Gagarin, który był wtedy dowódcą oddziału i dublerem Komarowa, próbował nie dopuścić do testowania pełnego usterek statku, w przeglądzie technicznym wraz z grupą kolegów i inżynierów wykryli ponad dwieście takich usterek i spisali je w obszernym protokole. Następnie próbował nie dopuścić do odpalenia „Sojuza” stosując rozmaite sztuczki, włącznie z domaganiem się skafandra, który w pierwotnych planach nie był dla Komarowa przewidziany.
Statek z przyjacielem Gagarina okazał się wystrzeloną w przestrzeń trumną. Od samego początku lotu nic nie działało, kosmonauta był świadom tego, że nie wyląduje, a dzięki łączności telefonicznej z Ziemią udało mu się jeszcze pożegnać z żoną i usłyszeć od premiera Aleksieja Kosygina, że jest bohaterem narodowym. Eksplozja rakiet hamujących podczas lądowania spowodowała pożar, który strawił doszczętnie kabinę i ciało kosmonauty.
Po tej tragedii Jurij Gagarin zażądał spotkania z Breżniewem i chlusnął mu w twarz podanym na przywitanie kieliszkiem wódki. Odtąd Gagarin nie był już zapraszany na trybunę mauzoleum na placu Czerwonym i – pod pretekstem troski o jego bezpieczeństwo – wycofano go z programu lotów kosmicznych.
Jurija Gagarina pokolenia lotników (i nie tylko) podziwiały za jego lot w kosmos. Tymczasem okazuje się, że był to człowiek wielki, który nie zawahał się wylać kieliszka wódki w twarz przywódcy światowego mocarstwa.
Zaskoczyło mnie jeszcze jedno. Ten odważny, niebanalny człowiek, miał 157 cm wzrostu.