Pozory mylą na Montmartre

Jedenaście lat temu napisałem na tym blogu, że stereotyp Polaków, którzy bronią chrześcijaństwa w Unii Europejskiej, jest zupełnie nieprawdziwy. Nadal tak sądzę. Religijna obrzędowość większości Polaków jest bezrefleksyjna, bezmyślna wręcz, skupiona na gestach, a nie zanurzona w intelektualnie uzasadnionych postawach i emocjach.
W ostatnią niedzielę miałem swego rodzaju déjà vu. Znowu szedłem sobie spacerkiem wokół nawy głównej bazyliki Sacré-Cœur, gdzie – tym razem – ukryliśmy się przed ulewnym deszczem. Zbliżając się do jednej z kaplic w okolicy ołtarza głównego, w której odbywa się stała adoracja Najświętszego Sakramentu, z dala widziałem parę młodych, pochylonych w skupieniu, mężczyznę i kobietę, pogrążonych, jak mi się wydawało, w głębokiej, żarliwej modlitwie. On miał na sobie granatową kurtkę z napisem „Aston Martin Team”, co przyciągnęło mój wzrok. Ona, pochylona wraz z nim, wydawała się być symbolem skupienia i pokory.
Minąłem ołtarz i spojrzałem wstecz na tę parę, która wydawała mi się być uosobieniem modlitewnego skupienia. Okazało się, że przeglądają foty na jego komórce, siedząc (właśnie, siedząc, nie klęcząc, jak mi się wcześniej wydawało) przed najświętszą w tym momencie – według katolickiej nauki – eucharystyczną tajemnicą tego kościoła. Kilka metrów od monstrancji. Jednym słowem zupełnie jak w Polsce. Pełen kościół ludzi, którzy tam są, ale tak naprawdę nie są częścią tego kościoła.

Laudamus

Tysiące muzułmanów we Francji, a także we Włoszech, przyszło dzisiaj na katolickie msze i razem z katolikami modliło się w intencji księdza Hamela, który padł ofiarą czy to szaleńców, czy to radykałów, czy po prostu zwykłych rzezimieszków.
Organizacje muzułmańskie zajęły bardzo ostre stanowisko potępiające zabójców księdza – rzekomych bojowników Państwa „Islamskiego” – do tego stopnia, że niektórzy sprzeciwiają się obrzędowemu pochówkowi morderców, by nie zbezcześcić islamu. Parafie, które dzisiaj ugościły swoich muzułmańskich sąsiadów i razem z nimi się modliły, były świadkami wielu poruszających gestów pojednania i braterstwa. Zakonnice miały gdzieniegdzie paść w ramiona imamów, ludzie trzymali wspólnie transparenty, dzielili się żałobą i razem odnajdowali nadzieję.
W tych wzruszających aktach jedności katolików i muzułmanów było więcej dobra niż w fałszywych gestach wielu oficjeli witających się z Franciszkiem podczas jego wizyty w Polsce, a postawa okazana sobie wzajemnie przez ludzi w tych francuskich i włoskich parafiach była odpowiedzialną i wzorową reakcją tak na papieskie przesłanie Światowych Dni Młodzieży, jak na tę smutną rzeczywistość, z którą przyszło im się – zwłaszcza w diecezji Rouen – zmierzyć.
Taka jest prawda, która powinna być oczywista dla każdego, choć odrobinę kumatego człowieka współczesnego. Czy wołasz Te Deum laudamus (Ciebie Boże wysławiamy), czy Allahu Akbar (الله أكبر), mówisz w gruncie rzeczy dokładnie to samo. Gdy zaczynasz nienawidzić innych ludzi tylko dlatego, że mówią to samo co Ty, ale w innym języku, albo – słowami inwokacji do Konstytucji z 1997 roku – uniwersalne wartości prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna wywodzą z innych od Ciebie źródeł, siejesz w tym świecie zamęt i powodujesz wielką zgryzotę.

francuscymuzulmanie

Nie na miejscu

Odgrzewany kotlet sprzed roku. Po tym, jak „Charlie Hebdo” w rocznicę zamachu opublikował numer z uzbrojonym w kałasznikowa judeochrześcijańskim Bogiem na okładce, z napisem „L’assasin court toujours (Sprawca wciąż na wolności)”, zaskakująca liczba tych, którzy rok temu jednoznacznie bronili magazynu, dzisiaj podziela oburzenie muzułmanów…

Kilka dni temu w jednej z krakowskich księgarni na półkach wyłożony został francuski tygodnik satyryczny „Charlie Hebdo”. Tłumy chętnych na niego raczej się nie rzuciły. Z całą sympatią dla Francji, Paryża i wolności słowa, język znad Sekwany nie jest powszechnie znany w Polsce, a cena jednego egzemplarza czasopisma – około 40 złotych – jest lekko wygórowana.
Poza tym łatwo się jest może solidaryzować przeciwko „islamskim terrorystom” i rzucać slogany o obronie chrześcijańskich wartości przed „dzikimi hordami ze wschodu”. Ale dla „Charlie Hebdo” nie ma żadnych świętości i nie jestem pewien, czy czasopismo, które na Boże Narodzenie umieściło na okładce Matkę Boską w ginekologicznym rozkroku, może się spodziewać dużych zysków nad Wisłą. Nawet jeśli największy Empik w mieście nie sąsiaduje już z Kościołem Mariackim.
Dużo bardziej gustowna satyra, w której obiektem kpin była religia i związane z nią osoby lub przedmioty kultu, musiała się już w Polsce zmagać z obowiązującym nadal Artykułem 196 Kodeksu Karnego. Dlatego w postawie niektórych Polaków stających w obronie ofiar w redakcji „Charlie Hebdo” nietrudno się doszukać nutki hipokryzji. Jeśli chodzi o naśmiewanie się z islamu i proroka Mahometa, bronią wolności słowa i są za nią gotowi umierać, ale papież (zwłaszcza ten jeden) albo dogmaty ich własnego kościoła nie podlegają krytyce.

Obrońcy nas pogrążą

Stojąc w zadumie nad kwiatami i zniczami przed Konsulatem Generalnym Republiki Francuskiej w Krakowie nie sposób oprzeć się uczuciu smutku. Smutku spowodowanego nie tylko śmiercią tylu niewinnych, przypadkowych ofiar w zamachach terrorystycznych w Paryżu w piątek, ale – może nawet bardziej – smutku wynikającego z poczucia bezradności wobec nierozumnych reakcji, nienawiści i ksenofobii, które – teraz już ze zwielokrotnioną siłą – dają o sobie znać. A to dopiero początek.
Broniąc rzekomo naszej kultury i cywilizacji przed islamizacją i terroryzmem, kolejni – mający mniej lub bardziej szczere intencje – maluczcy i możni tego świata, zgodnym chórem prawią coraz większe głupoty.
Oto na ulicach Limanowej, na domach tamtejszych Romów, pojawiły się nacjonalistyczne symbole i wyartykułowane dosłownie groźby zapowiadające ich zagładę. Internauci na portalach społecznościowych i forach internetowych wychwalają wygonienie ich z Polski do kraju, w którym obowiązuje ich religia i ich zwyczaje. W innych, nie zawsze odległych zakątkach internetu, Polacy wiwatują na cześć oprawców, którzy skatowali pochodzącego z Syrii lekarza pracującego w Poznaniu. Zachęcają do tego, by inni poszli ich śladami i pozbyli się obcych. Wydaje się, że zanim jeszcze mroczna przepowiednia Leszka Balcerowicza zdążyła się na dobre rozejść po sieci, już się sprawdziła. Tragedia w Paryżu – dzieło terrorystów, jest w Polsce wykorzystywana przeciw uchodźcom – ofiarom terroryzmu. Ba, jest wykorzystywana przeciwko wszelkim obcym, także tym, którzy są w Polsce od dawna i zapuścili korzenie głęboko w polską ziemię.
Złudna wiara w to, że wszystkiemu winni są mityczni obcy, na których wystarczy zrzucić winę, niczym na Żydów, którzy mieli podpalić gmach Reichstagu, jest psychologicznie chwytliwa, uspokajająca i ma moc jednoczenia wokół wspólnego celu. Niestety, nie jest lekiem na całe zło, a może nawet przysłania rzeczywiste problemy skupiając się na jednym, wyrwanym z kontekstu aspekcie. Jakże łatwo jest w takiej sytuacji rzucać hasłami o zamknięciu granic, o likwidacji strefy Schengen, o odwołaniu mistrzostw świata w piłce nożnej w 2016 roku albo o deptaniu innych wartości, o które z trudem walczyliśmy od dziesiątków lat, które niełatwo było nakreślić, a co dopiero wcielić w życie, i z których powinniśmy być dumni. Te łatwe, proste i w gruncie rzeczy idiotyczne slogany rzucane są bez chwili refleksji nad tym, że tak naprawdę rezygnując z naszych osiągnięć i naszego sposobu życia ustępujemy terrorystom i dajemy im sobie narzucić ich wizję świata.
Zazwyczaj rezolutny, co przyznaję mimo fundamentalnej między nami różnicy poglądów w wielu sprawach, Krzysztof Bosak apeluje, by Francja, otrząsnąwszy się z żałoby, porzuciła sztandarową laickość i sięgnęła do polskich wzorców kopiując od nas Artykuł 196 Kodeksu Karnego. Jak wprowadzenie artykułu o obrazie uczuć religijnych, o którym wielokrotnie pisałem i który uważam za hańbę polskiego prawodawstwa, miałoby poprawić sytuację we Francji, nie pojmuję. To przecież w zasadzie pierwszy krok do wprowadzenia kalifatu. O to chyba walczą terroryści, czyżby działacz polskiego ruchu narodowego utożsamiał się z ich postulatami?

Oblicza islamu

Pierwszy tydzień ramadanu, rue Marx Dormoy, w pobliżu stacji metra La Chapelle, gdzieś w okolicach zmierzchu. Dzielnica, delikatnie mówiąc, wielokulturowa. Wychodzę z zatłoczonego baru z kebabem i sałatkami, w którym ustawia się coraz dłuższa kolejka klientów, idę za róg i czekam, aż Robert z Gosią dokonają wyboru i zrobią zakupy na wynos.
Staję za winklem, obok dwudziestoparoletniej dziewczyny, która spokojnym wzrokiem omiata ulicę i przechodniów. Siedzi we wnęce nieużywanych drzwi wejściowych do kamienicy, na rozłożonych tekturowych pudłach starannie ułożyła poduszki i czysty, błękitny śpiwór, do którego cała się wsunęła i wydaje się gotowa do snu.
Z baru, w którym Robert i Gosia nadal wybierają rodzaje mięsa, sosów i innych dodatków, wychodzi inna młoda dziewczyna z kilkoma papierowymi torbami jedzenia. Rozgląda się, podchodzi do dziewczyny w śpiworze i oferuje jej poczęstunek. Bezdomna w pierwszej chwili odmawia, mówi, że nie jest głodna, ale w końcu pokazuje na niebo i mówi, że między wysokimi kamienicami słońca wprawdzie już nie widać, ale nie jest pewna, czy zaszło. Przez chwilę, w bardzo przystępnych słowach, mieszczących się zupełnie w moim zasobie słów francuskich, rozmawiają o astronomii, dochodzą do wniosku, że jest już po zachodzie słońca, ale postanawiają wspólnie jeszcze kwadrans zaczekać, a potem razem spożyć symboliczny iftar.
Dziewczyny zaczynają rozmawiać ciepło, spokojnie, naturalnie, jakby znały się od lat i były najlepszymi przyjaciółkami. Bezdomna w żaden sposób nie wydaje się w tej rozmowie słabszą niż ta, która właśnie ofiarowała jej jałmużnę. Traktują się wzajemnie z szacunkiem i serdecznością.
Atmosfera jest tak cudowna, tak wyjątkowa, że wypadałoby życzyć podobnej wszystkim, którzy szukają duchowej inspiracji w Łagiewnikach czy na Jasnej Górze w czasie postu. Gdy pół godziny później obżeramy się kebabami na Rue Pajol i popijam mojego kebaba Guinnessem, czuję wyrzuty sumienia.
Po kilku miesiącach wojownicy Państwa Islamskiego wrzucają do sieci nagranie z brutalnej egzekucji kolejnej ofiary. Zastanawia mnie, co jest islamskiego w tej organizacji terrorystycznej, od której odcinają się muzułmanie z całego świata, a w szeregach której walczą ekstremiści z Wielkiej Brytanii, Francji, Ameryki, Polski, a nawet z … Chin. Nie chce się wierzyć, że gość obcinający głowy dziennikarzom i wolontariuszom czyta ten sam Koran, świętuje ten sam ramadan i spełnia obowiązek jałmużny tak samo, jak tamte dziewczyny z Paryża.


zdjęcie zrobione następnego dnia rano przy stacji metra La Chapelle

Po drugiej stronie lustra

Po wyjechaniu z Eurotunelu Janina czuje się nieswojo, bo autobus porusza się w ruchu lewostronnym. Niby się wie, ale co innego być na to przygotowanym, a co innego odczuć to na własnej skórze, będąc przyzwyczajonym do ruchu prawostronnego.
Uspokajam Janinę, że widocznie dlatego autobus jedzie lewym pasem, że znalazł się po drugiej stronie lustra, w krainie czarów. Jacek tłumaczy, że został „przez widnokrąg zdarzeń wciągnięty przez czarną dziurę, w której siła grawitacyjna zdąża asymptotycznie do nieskończoności”. Ta brzmiąca dość ponuro interpretacja ma też wyjaśniać, dlaczego wszystkich ostatnio ciągnie do Anglii.
Warto jednak uświadomić sobie, że po lewej stronie drogi jeździ jedna czwarta świata, nie tylko byłe kolonie brytyjskie, a w dodatku – z racjonalnego i historycznego punktu widzenia – jest to rozwiązanie logiczne i uzasadnione. Śmiem twierdzić, że gdyby prawo naturalne kierowało ruchem drogowym, wszyscy jeździlibyśmy lewą stroną drogi. Tak ponoć też uważał papież Bonifacy w 1300 roku.
Ustalono, że w Starożytnym Rzymie wojska poruszały się lewą stroną drogi. W rządzącym się brutalnymi prawami społeczeństwie feudalnym podróżowanie po lewej stronie było kwestią rozsądku – praworęczny podróżny mijając się z obcym na odludziu niejednokrotnie zaciskał dłoń na rękojeści noża i oczywiste było, że ręka z nożem powinna być pomiędzy nim samym a potencjalnie niebezpiecznym współużytkownikiem drogi. W turniejach rycerskich walczący konno rycerze z kopiami pod prawym ramieniem mijali się w naturalny sposób tak, że każdy z nich miał przeciwnika po swojej prawej stronie.
Powszechny ruch prawostronny w całej Europie pojawił się zdaniem niektórych historyków w zasadzie tylko dlatego, że Napoleon był mańkutem i jego armie musiały maszerować prawą stroną, jeśli miał on trzymać szablę po odpowiedniej stronie, zgodnie z zasadą średniowiecznych turniejów rycerskich. Ruch prawostronny był też wyrazem rewolucyjnego odwracania zastanego porządku i wraz z napoleońskimi podbojami upowszechnił się w całej Europie. Podział Europy na lewostronną i prawostronną w zasadach ruchu drogowego przez ponad sto lat odzwierciedlał podziały polityczne i militarne czasów Napoleona.
Mniej złośliwi historycy twierdzą, że ruch lewostronny w Anglii utrzymał się dzięki jej prowincjonalizmowi i ubóstwu. W osiemnastowiecznej Francji do powozów zaprzęgano często większą ilość koni ustawianych w pary i aby kierować takim zaprzęgiem, siadało się na koniu po lewej stronie, żeby – trzymając w prawej ręce bicz – panować nad pozostałymi zwierzętami w zaprzęgu. Naturalne było, iż siedząc po lewej stronie lepiej było się mijać jadąc prawą stroną drogi, zapewniało to bowiem lepszą widoczność i zapobiegało zderzeniom i otarciom. W Anglii nie używano tak dużych zaprzęgów i woźnica siedział na specjalnym krześle zamontowanym u szczytu powozu. Co więcej, siedział zwykle po prawej stronie, by nie okładać razami przewożonego ładunku, gdy zamachiwał się do uderzenia konia, praktyka mijania się na drodze nie wymusiła więc zmiany naturalnego zwyczaju jazdy lewą stroną drogi.
W Ameryce, stany południowe i kanadyjski Quebec zostały skolonizowane przez Francję, Nowy Amsterdam (czyli Nowy Jork) przez Holendrów, Ameryka Południowa i środkowa zostały w dużej części opanowane przez Hiszpanów (Portugalczycy do lat dwudziestych XX wieku jeździli lewą stroną drogi), Brytyjczycy stanowili więc mniejszość w kształtowaniu modelu ruchu ulicznego. Ruch prawostronny był też swoistą manifestacją niepodległości i uniezależnienia się Stanów Zjednoczonych od Imperium, jego przyjęcie miało więc uzasadnienie w dużym stopniu psychologiczne i patriotyczne. Z kolei historia motoryzacji przez długi czas była tak jednoznacznie związana z amerykańskim rynkiem samochodowym, że większość krajów świata podjęła decyzję o ruchu prawostronnym z konieczności – Amerykanie produkowali wyłącznie samochody z kierownicą po lewej stronie (oczywiście nie od razu: kierownicę wynaleziono w roku 1898, wcześniejsze samochody miały mechanizm sterujący umieszczony centralnie, podobnie jak w powozie czy karocy, a siedzenie kierowcy po lewej stronie samochodu pojawiło się w Fordzie T w roku 1908).
Ujednolicenie zasad ruchu drogowego wydaje się przedsięwzięciem tak wielkim, że wręcz niemożliwym do wykonania, jednak stosunkowo niedawno, bo w roku 1967, zmieniono ruch lewostronny na prawostronny w Szwecji. Co więcej, w okresie przejściowym, gdy wszyscy powoli przyzwyczajali się do jeżdżenia po prawej stronie drogi, odnotowano znaczący spadek w ilości wypadków, co tłumaczono zwiększoną koncentracją i uwagą kierowców.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed sześciu lat.

Krzyżowanie teatru

Dominikanin, ojciec Tomasz Dostatni, widział spektakl „Golgota Picnic” i nie czuje się zgorszony. Przypomina „Apocalypsis cum Figuris” w reżyserii Jerzego Grotowskiego, który w latach siedemdziesiątych spotkał się z krytyką władz kościelnych, w tym z kategorycznymi słowami prymasa Wyszyńskiego podczas kazania na Wawelu, a po dwudziestu latach, w 1998 roku, w Rzymie, to samo przedstawienie otrzymało od kościelnego jury, z kardynałem Glempem jako przewodniczącym komitetu honorowego, międzynarodową nagrodę artystyczną Fra Angelico.
Podobne kontrowersje budziła od początku rock opera „Jesus Christ Superstar”. Nie dość, że w oryginalnej obsadzie rolę Jezusa powierzono wokaliście Deep Purple, Ianowi Gillanowi (a w Polsce Markowi Piekarczykowi z TSA), a obecnie w jednej z polskich telewizji można obejrzeć przedstawienie z gwiazdami takimi, jak Ben Forster, Melanie C i Tim Minchin („wojujący” ateista), to jeszcze Judasz i Maria Magdalena są w tej operze postaciami pozytywnymi. Dzisiaj, czterdzieści kilka lat po światowej premierze, polscy księża i biskupi nie protestują przeciwko emisji spektaklu z londyńskiej O2 Arena, a większość z nich pewnie nie widzi w nim nic niestosownego.
Sztukę Rodrigo Garcíi można kupić na Amazonie. Wyczytałem na Wikipedii, że intencją argentyńskiego dramaturga była krytyka społeczeństwa konsumenckiego i wyrażenie żalu nad losem ludzkości i jej odejściem od nauczania Jezusa. „Golgota Picnic” bez przeszkód pokazywana była w Madrycie przez kilka miesięcy, natomiast w Tuluzie i w Paryżu spektakle budziły kontrowersje i połączone były z demonstracjami przeciwników (i kontrdemonstracjami obrońców wolności słowa).
W Polsce katoliccy fundamentaliści skutecznie zastraszyli organizatorów poznańskiego festiwalu na Malcie i kameralne, przeznaczone dla niespełna dwustu widzów przestawienie, nie odbędzie się. Jeśli ktoś chce posłuchać „Siedmiu ostatnich słów Chrystusa na krzyżu” Józefa Haydna, to może. Ale nie podczas przestawienia „Golgota picnic”, podczas którego wykonuje je nagi pianista. To tu tak naprawdę stało się w ubiegłym tygodniu coś niebezpiecznego dla wolności słowa w Polsce, nie w redakcji jednego z tygodników.
Na zdjęciu powyżej katolicy protestujący przeciw „Golgocie” w Tuluzie w 2011 roku. Pozwolono im sobie poprotestować, a kto chciał, na spektakl poszedł i obejrzał. Inaczej niż w Poznaniu.

Religijność Polaków

Gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej dało się słyszeć głosy, że dzięki nam duchowość Europy odżyje, chrześcijańskie korzenie Europy miały dzięki nam puścić młode pędy i zakwitnąć.
Tak się czasami zastanawiam, skąd takie dziwne przekonanie. Co ma wspólnego masowość polskiego uczestnictwa w nabożeństwach i ludowa religijność, wręcz ekshibicjonizm obrzędowy, z głęboko przeżywaną duchowością i – tą prawdziwą – wiarą?
Znam mnóstwo dobrych ludzi, zarówno tych wierzących jak i tych niewierzących, tych praktykujących i tych nie chodzących do kościoła. Co ciekawe, większość z tych niewierzących regularnie uczęszcza do kościoła, a z kolei prawie wszyscy ci, którzy do kościoła nie chodzą, uważają się za osoby wierzące.
Ja sam znam jedno miejsce, które robi na mnie piorunujące wrażenie jeśli chodzi o głębokie przeżywanie mszy w katolickim kościele. To laicka Francja. Nigdzie indziej nie widziałem w kościele katolickim ludzi tak żarliwie się modlących, tak pochłoniętych modlitwą, jak tam. Nigdzie indziej nie widziałem, by ludzie masowo płakali podczas podniesienia. Garstka rozmodlonych ludzi w paryskim kościele wypełnionym tłumami zupełnie niepobożnych turystów, pilnowanym przez arabskiego lub hinduskiego imigranta, więcej ma w sobie wiary niż cały tłum beczących i bezmyślnie mamroczących pod nosem różaniec wiernych w największych polskich bazylikach.
Jeśli już ktoś od kogoś miałby się uczyć religijności i chrześcijaństwa, to naprawdę nie katolicy francuscy od polskich.
Warto mieć w sobie odrobinę pokory i nie próbować uczyć mądrzejszych od siebie.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Urodziny

Powinienem dzisiaj być zupełnie gdzie indziej, niż jestem. Wyszło nie tak, jak należy. Przepraszam.
Ale, jak mówi Małgosia, przyjedziecie i nadrobimy. Bardzo Wam dziękuję za to, że niektóre role się odwróciły w tym roku. I chociaż z naszej wspólnej imprezy zrobiły się trzy – w Andegawenii, Bawarii i Małopolsce (jaka ta Europa malutka, kto by to pomyślał), to jesteśmy dużo bardziej razem niż rok temu. W życiu już tak jest, nie jest łatwo. Wyboje są.
Przy okazji, najlepszego dla Margoli. Jej urodziny też dzisiaj są. Ciekawe, czy jeszcze tu zagląda.

Francuzi zwiedzają

Grupa młodzieży z Francji odwiedza z trójką opiekunów zespół składający się z podstawówki i gimnazjum. Podczas zwiedzania budynku z uznaniem, ale bez emocji, odnotowują niewątpliwe osiągnięcia szkoły w pracach remontowych i adaptacyjnych, wyposażaniu pracowni w pomoce dydaktyczne, często przy wydatnej pomocy środków unijnych.
Żywe zainteresowanie budzi jednak coś zupełnie innego – obok godła i krzyża w każdej pracowni wiszą zdjęcia Jana Pawła II, a w niektórych pracowniach uczniowie stworzyli okolicznościowe wystawki, kąciki pamięci ku czci papieża. Nauczyciele z Francji najpierw są trochę zaskoczeni, bo z rozmowy podczas powitania z dyrektorem zrozumieli, że to szkoła publiczna, ale – z sympatią i nieskrywanym entuzjazmem – fotografują ekspozycję papieską w jednej z klas. W ich szkole, chociaż katolicka, chyba by się czegoś takiego nie dało zrobić w klasie. Są pełni uznania dla polskiej wolności słowa i swobody manifestowania przywiązania do polskiego papieża.
Przejeżdżamy pod znajdujący się w pobliżu drewniany kościółek z XVII wieku. Francuska młodzież z tej – było nie było – katolickiej szkoły rozgląda się po wnętrzu z obojętnym wyrazem twarzy. Stoją z rękami w kieszeniach, żując gumę, tyłem do ołtarza. W grupkach dyskutują o wieczornej imprezie. Od jednego z ich nauczycieli dowiaduję się później, że rodzice wybrali dla nich szkołę katolicką, bo słynie ona z większej dyscypliny. Raz w tygodniu mają możliwość korzystania z posługi kapłańskiej na terenie szkoły, ale korzysta z tego około 5% uczniów. Zachwycona kościółkiem jest jedna z opiekunek – nauczycielka historii. Nigdy dotąd nie była w drewnianym kościele. Trochę nie całkiem rozumie, dlaczego w jednym z ołtarzy znajduje się obraz przedstawiający Jana Pawła II. Przecież w kilkusetletnim kościele musiało być w tym ołtarzu do niedawna coś innego.
Po kilku dniach czytam, co nasi goście z Francji piszą na Facebooku pod zdjęciami z pobytu u nas. Są zachwyceni, niczego nie żałują, ale największe wrażenie zrobiły na nich rzeczy, których wcale byśmy się nie spodziewali.