Burzymy Bastylię

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed lat. Przypominam go w związku ze śmiercią Tomka.

Siedzimy z Tomkiem na Placu Bastylii i pijemy bordeaux, a Tomek – beztrosko wyluzowany, ale z pewną siebie miną znawcy – tłumaczy mi i Michałowi, jakie wino się pije do jakiego rodzaju mięsa. Wydaje się zdziwiony tym, że Michał nie rozumie, że nie możemy (Tomek i ja) pić białego wina do dania z wołowiny. Z właściwą sobie pobłażliwą wyrozumiałością traktuje natrętne dziwactwo Michała, który – zamiast wykwintnych dań kuchni francuskiej, jakie sobie zamówiliśmy – wolałby skoczyć na coś „swojskiego” do McDonalda 200 metrów dalej, przy Boulevard Richard Lenoir.

Tomek to wiejski głupek. Przynajmniej za takiego bywał uważany, jako uczeń, i pewnie na zawsze takim pozostanie we wspomnieniach niektórych nauczycieli (o ile oczywiście w ogóle będą go pamiętać). Ale Tomek to mistrz zaskakiwania. Jak wtedy, gdy – wprawiając Przemka w osłupienie – sam zmienił sobie sprzęgło w golfie.

Niektórym wydaje się, że Tomek jest leniwy i niewiele robi, tymczasem prawda jest taka, że Tomek niczego nie robi byle jak. Gdy rzucał palenie, udał się do lekarza, zrobił szczegółowe badania, w tym prześwietlenie płuc, i dokładnie zaplanował kurację. Gdy jego koledzy bawili się na zabawach w wiejskich remizach, Tomek jeździł po kilkadziesiąt kilometrów do odległych klubów, czasami w innym województwie.

Tomek to także człowiek honorowy, szanujący siebie, który nie robi niczego wbrew sobie i ma własną, głęboko przemyślaną i konsekwentnie podtrzymywaną hierarchię wartości. W hierarchii tej mecz Wisły Kraków ma wyższy priorytet niż Pan Tadeusz, Nad Niemnem i inne pierdoły z XIX wieku. I po obiedzie na wiślackim stadionie muszę Tomkowi przyznać rację. Nawet jeśli nieszczególnie interesuję się piłką nożną, gębę miałem szczęśliwą podczas tego obiadu w nie mniejszym stopniu, niż Paweł, gdy zwiedzaliśmy Stadion Narodowy w Warszawie.

Cokolwiek Tomek robi, emanują z niego godność i autorytet większe niż z niejednego pomnika bohaterów narodowych nadętego patosem. Potrafi w spodniach od dresu wejść do sklepu z markowymi ciuchami czy perfumami i zawsze ma rozeznanie w towarach na najwyższych półkach. Nie czytał nigdy Lalki i ma w nosie (albo i w jakiejś innej części ciała) Wokulskiego i Izabelę, za to gdy z przyjaciółmi rozmawiamy o książkach, które są właśnie na szczytach listy bestsellerów dziennika New York Times, włącza się do rozmowy i błyskotliwie żartuje.

Z jednakową nonszalancją i podniesioną głową wraca Tomek z meczu na Orliku, z roboty na koparce albo z grilla w Jaksicach. Gdy wspomnisz o jakimś egzotycznym miejscu albo o jakiejś zabitej dechami wiosce na końcu świata, o której nikt z Twoich znajomych w życiu nie słyszał, Tomek na pewno już tam był, ma tam kogoś znajomego, albo – co najmniej – ktoś z jego znajomych był tam kiedyś.

Tomek nie ma może takiego talentu do języków obcych, jak Robert, ale – gdy coś go nagle intryguje na środku Luwru – podchodzi do tubylców i bez chwili zastanowienia i bez cienia tremy wyjaśnia sobie z nimi wszystko, co wzbudziło jego wątpliwości. Nawet nie patrzy w moim kierunku, żebym mu pomógł się z nimi porozumieć.

W przeciwieństwie do wielu ludzi, Tomek naprawdę potrafi korzystać ze swojego smartfona, skonfigurować sobie i dostosować do swoich potrzeb różne dostępne w nim funkcje, korzysta z komunikatorów, o których większość naszych wspólnych znajomych w ogóle nie słyszała.

Kiedy nocuję z Tomkiem w Krośnie, okazuje się, że jest jedyną osobą na świecie, której – o dziwo – nawet Jacek nie przegada. Przed Tomkiem, jak przed mało kim innym, nie boję się nie mieć żadnych tajemnic. Jest wyrozumiały i delikatny, a zaskoczyć Tomka to naprawdę nie lada wyzwanie. Mnie się to dotąd nigdy nie udało.

Gdy myślisz o Tomku, że to wiejski głupek, tkwisz w mentalnym więzieniu po uszy. Jeśli nie znasz Tomka lub nie masz o nim zdania, powiedzmy sobie prawdę: i tak na pewno cierpisz na jakieś urojenia i żyjesz w świecie pełnym złudzeń i mylnych opinii.
Wstań, zburz swoją Bastylię, zrób sobie rewolucję i w Nowym Roku zacznij życie na wolności. Niech ktoś szeroko otworzy ci drzwi, okna i oczy, tak jak Tomek za każdym razem mi otwiera. Bo Tomek może nauczyć wiele. Nie masz nawet pojęcia, jak wiele.


Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku (niniejszy wpis);
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze;
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Duma z Michała

Ten wpis to odświeżany kotlet, mój sylwestrowy wpis o Michale sprzed sześciu lat. Przypominam go w związku ze śmiercią Tomka.

Zuzanna, pies dziesięcioletni, przyzwyczajony do jeżdżenia samochodami osobowymi i traktująca to jako coś całkowicie naturalnego, jest wywożona przez Michała na kilka dni do Jaksic. Tym razem dużym samochodem bagażowym, do którego wsiada tylko dzięki naszej bardzo wydatnej pomocy (bo ma lat dziesięć i zostało jej już lat tylko cztery, chociaż tego jeszcze wtedy nie wiemy). Patrzę, jak odjeżdżają z Michałem spod bloku, a ona siedzi spokojnie dwa metry nad ziemią, czyli jakieś cztery razy wyżej, niż zwykle, i spogląda z miną królowej Elżbiety II na oddalające się trawniki, drzewa i osiedle, jakby był to widok, do którego jest całkowicie przyzwyczajona.

Zazdroszczę jej, bo ja nigdy nie jechałem tak dużym samochodem, nigdy nie siedziałem tak wysoko nad powierzchnią jezdni. Ale jestem z niej przede wszystkim dumny, także gdy dowiaduję się od Michała, że – po zajechaniu na miejsce – samodzielnie zeskoczyła na jaksicką ziemię po otwarciu drzwi.

Kilka lat później siedzimy z Tomkiem i Michałem i rozmawiamy o tym, co słychać. Michał opowiada o tym, co mu udało się osiągnąć samodzielnie i w sposób zupełnie dla mnie nieprzewidywalny. Skoczył z bardzo wysoka, spadł na cztery łapy, nikt mu w tym nie pomógł. Gratuluję mu i mówię mu, że jestem z niego dumny. Pytam, czy mam prawo być dumny. Michał patrzy mi w oczy (co rzadko robi, bo podobno – tak mówi Tomek – mnie się boi) i mówi, że tak, że mam prawo być z niego dumny. To jeden z najpiękniejszych momentów mojego życia. Czuję się tak, jak pewnie czuła się Zuzanna, siedząc wysoko nad ziemią w dostawczym Mercedesie Michała.

W Nowym Roku bądźcie wszyscy chociaż raz z czegoś, a najlepiej z kogoś dumni, nawet jeśli powód do dumy może wydawać się komuś śmieszny. Ważne, by ktoś Wam dostarczył powodu do dumy, i by to była duma w Waszym odczuciu uzasadniona. I by ktoś Wam pozwolił być z siebie dumnym…

Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale (niniejszy wpis);
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze;
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Pozory mylą na Montmartre

Jedenaście lat temu napisałem na tym blogu, że stereotyp Polaków, którzy bronią chrześcijaństwa w Unii Europejskiej, jest zupełnie nieprawdziwy. Nadal tak sądzę. Religijna obrzędowość większości Polaków jest bezrefleksyjna, bezmyślna wręcz, skupiona na gestach, a nie zanurzona w intelektualnie uzasadnionych postawach i emocjach.
W ostatnią niedzielę miałem swego rodzaju déjà vu. Znowu szedłem sobie spacerkiem wokół nawy głównej bazyliki Sacré-Cœur, gdzie – tym razem – ukryliśmy się przed ulewnym deszczem. Zbliżając się do jednej z kaplic w okolicy ołtarza głównego, w której odbywa się stała adoracja Najświętszego Sakramentu, z dala widziałem parę młodych, pochylonych w skupieniu, mężczyznę i kobietę, pogrążonych, jak mi się wydawało, w głębokiej, żarliwej modlitwie. On miał na sobie granatową kurtkę z napisem „Aston Martin Team”, co przyciągnęło mój wzrok. Ona, pochylona wraz z nim, wydawała się być symbolem skupienia i pokory.
Minąłem ołtarz i spojrzałem wstecz na tę parę, która wydawała mi się być uosobieniem modlitewnego skupienia. Okazało się, że przeglądają foty na jego komórce, siedząc (właśnie, siedząc, nie klęcząc, jak mi się wcześniej wydawało) przed najświętszą w tym momencie – według katolickiej nauki – eucharystyczną tajemnicą tego kościoła. Kilka metrów od monstrancji. Jednym słowem zupełnie jak w Polsce. Pełen kościół ludzi, którzy tam są, ale tak naprawdę nie są częścią tego kościoła.

Nie na miejscu

Odgrzewany kotlet sprzed roku. Po tym, jak „Charlie Hebdo” w rocznicę zamachu opublikował numer z uzbrojonym w kałasznikowa judeochrześcijańskim Bogiem na okładce, z napisem „L’assasin court toujours (Sprawca wciąż na wolności)”, zaskakująca liczba tych, którzy rok temu jednoznacznie bronili magazynu, dzisiaj podziela oburzenie muzułmanów…

Kilka dni temu w jednej z krakowskich księgarni na półkach wyłożony został francuski tygodnik satyryczny „Charlie Hebdo”. Tłumy chętnych na niego raczej się nie rzuciły. Z całą sympatią dla Francji, Paryża i wolności słowa, język znad Sekwany nie jest powszechnie znany w Polsce, a cena jednego egzemplarza czasopisma – około 40 złotych – jest lekko wygórowana.
Poza tym łatwo się jest może solidaryzować przeciwko „islamskim terrorystom” i rzucać slogany o obronie chrześcijańskich wartości przed „dzikimi hordami ze wschodu”. Ale dla „Charlie Hebdo” nie ma żadnych świętości i nie jestem pewien, czy czasopismo, które na Boże Narodzenie umieściło na okładce Matkę Boską w ginekologicznym rozkroku, może się spodziewać dużych zysków nad Wisłą. Nawet jeśli największy Empik w mieście nie sąsiaduje już z Kościołem Mariackim.
Dużo bardziej gustowna satyra, w której obiektem kpin była religia i związane z nią osoby lub przedmioty kultu, musiała się już w Polsce zmagać z obowiązującym nadal Artykułem 196 Kodeksu Karnego. Dlatego w postawie niektórych Polaków stających w obronie ofiar w redakcji „Charlie Hebdo” nietrudno się doszukać nutki hipokryzji. Jeśli chodzi o naśmiewanie się z islamu i proroka Mahometa, bronią wolności słowa i są za nią gotowi umierać, ale papież (zwłaszcza ten jeden) albo dogmaty ich własnego kościoła nie podlegają krytyce.

Oblicza islamu

Pierwszy tydzień ramadanu, rue Marx Dormoy, w pobliżu stacji metra La Chapelle, gdzieś w okolicach zmierzchu. Dzielnica, delikatnie mówiąc, wielokulturowa. Wychodzę z zatłoczonego baru z kebabem i sałatkami, w którym ustawia się coraz dłuższa kolejka klientów, idę za róg i czekam, aż Robert z Gosią dokonają wyboru i zrobią zakupy na wynos.
Staję za winklem, obok dwudziestoparoletniej dziewczyny, która spokojnym wzrokiem omiata ulicę i przechodniów. Siedzi we wnęce nieużywanych drzwi wejściowych do kamienicy, na rozłożonych tekturowych pudłach starannie ułożyła poduszki i czysty, błękitny śpiwór, do którego cała się wsunęła i wydaje się gotowa do snu.
Z baru, w którym Robert i Gosia nadal wybierają rodzaje mięsa, sosów i innych dodatków, wychodzi inna młoda dziewczyna z kilkoma papierowymi torbami jedzenia. Rozgląda się, podchodzi do dziewczyny w śpiworze i oferuje jej poczęstunek. Bezdomna w pierwszej chwili odmawia, mówi, że nie jest głodna, ale w końcu pokazuje na niebo i mówi, że między wysokimi kamienicami słońca wprawdzie już nie widać, ale nie jest pewna, czy zaszło. Przez chwilę, w bardzo przystępnych słowach, mieszczących się zupełnie w moim zasobie słów francuskich, rozmawiają o astronomii, dochodzą do wniosku, że jest już po zachodzie słońca, ale postanawiają wspólnie jeszcze kwadrans zaczekać, a potem razem spożyć symboliczny iftar.
Dziewczyny zaczynają rozmawiać ciepło, spokojnie, naturalnie, jakby znały się od lat i były najlepszymi przyjaciółkami. Bezdomna w żaden sposób nie wydaje się w tej rozmowie słabszą niż ta, która właśnie ofiarowała jej jałmużnę. Traktują się wzajemnie z szacunkiem i serdecznością.
Atmosfera jest tak cudowna, tak wyjątkowa, że wypadałoby życzyć podobnej wszystkim, którzy szukają duchowej inspiracji w Łagiewnikach czy na Jasnej Górze w czasie postu. Gdy pół godziny później obżeramy się kebabami na Rue Pajol i popijam mojego kebaba Guinnessem, czuję wyrzuty sumienia.
Po kilku miesiącach wojownicy Państwa Islamskiego wrzucają do sieci nagranie z brutalnej egzekucji kolejnej ofiary. Zastanawia mnie, co jest islamskiego w tej organizacji terrorystycznej, od której odcinają się muzułmanie z całego świata, a w szeregach której walczą ekstremiści z Wielkiej Brytanii, Francji, Ameryki, Polski, a nawet z … Chin. Nie chce się wierzyć, że gość obcinający głowy dziennikarzom i wolontariuszom czyta ten sam Koran, świętuje ten sam ramadan i spełnia obowiązek jałmużny tak samo, jak tamte dziewczyny z Paryża.


zdjęcie zrobione następnego dnia rano przy stacji metra La Chapelle

Podwójne standardy

Nieopodal merostwa Paryża i Luwru, wśród ekskluzywnych hoteli i drogich sklepów, na reprezentacyjnej rue de Rivoli, patrzymy ze zdziwieniem, jak grupa policjantów ładuje na pakę zaparkowane skutery. No i jak ma być porządek na świecie, jak policja francuska kradnie pojazdy w centrum Paryża i wywozi je w sobie tylko znanym kierunku?
To wszystko przez te podwójne standardy, wypaczoną moralność, przez którą tak trudno nam czasami rozpoznać, co prawdziwe, a co fałszywe, co dobre, a co złe.
Na szczęście mamy profesora Chazana. Ten nie ma wątpliwości. Dla niego wszystko jest czarno – białe. W świecie jego wartości łatwiej żyć. Nie wymaga to wielkiego wysiłku intelektualnego.

Religijność Polaków

Gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej dało się słyszeć głosy, że dzięki nam duchowość Europy odżyje, chrześcijańskie korzenie Europy miały dzięki nam puścić młode pędy i zakwitnąć.
Tak się czasami zastanawiam, skąd takie dziwne przekonanie. Co ma wspólnego masowość polskiego uczestnictwa w nabożeństwach i ludowa religijność, wręcz ekshibicjonizm obrzędowy, z głęboko przeżywaną duchowością i – tą prawdziwą – wiarą?
Znam mnóstwo dobrych ludzi, zarówno tych wierzących jak i tych niewierzących, tych praktykujących i tych nie chodzących do kościoła. Co ciekawe, większość z tych niewierzących regularnie uczęszcza do kościoła, a z kolei prawie wszyscy ci, którzy do kościoła nie chodzą, uważają się za osoby wierzące.
Ja sam znam jedno miejsce, które robi na mnie piorunujące wrażenie jeśli chodzi o głębokie przeżywanie mszy w katolickim kościele. To laicka Francja. Nigdzie indziej nie widziałem w kościele katolickim ludzi tak żarliwie się modlących, tak pochłoniętych modlitwą, jak tam. Nigdzie indziej nie widziałem, by ludzie masowo płakali podczas podniesienia. Garstka rozmodlonych ludzi w paryskim kościele wypełnionym tłumami zupełnie niepobożnych turystów, pilnowanym przez arabskiego lub hinduskiego imigranta, więcej ma w sobie wiary niż cały tłum beczących i bezmyślnie mamroczących pod nosem różaniec wiernych w największych polskich bazylikach.
Jeśli już ktoś od kogoś miałby się uczyć religijności i chrześcijaństwa, to naprawdę nie katolicy francuscy od polskich.
Warto mieć w sobie odrobinę pokory i nie próbować uczyć mądrzejszych od siebie.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Stary rok w nowym roku

Google, jak to Google, przeraża mnie.
W okolicy świąt przesłał mi życzenia w postaci animacji zrobionej z fotografii zarchiwizowanych w moim telefonie komórkowym. Dobór tych fotografii, dokonany wszak przez jakieś komputerowe algorytmy, okazał się tak trafny, że faktycznie stanowi idealne streszczenie minionego roku. A w tytułowym slajdzie tej prezentacji jest zdjęcie ze sceny, która będzie opisana we wpisie sylwestrowym za dwanaście miesięcy.

Wskazówki dla turystów

Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych waha się w kwestii rekomendacji dla turystów wyjeżdżających do Egiptu. Trwająca tam kontrrewolucja i związane z nią zamieszki sprawiają, że ten popularny cel wyjazdów stał się potencjalnie niebezpieczny dla zwiedzających i osób postronnych. Część klientów biur podróży, opłaciwszy koszt urlopu w Egipcie wiele miesięcy temu i nie chcąc stracić całości czy nawet części poniesionej opłaty, decyduje się na wyjazd i planuje dolecieć do celu podróży wyczarterowanym samolotem, a potem smażyć się na plaży w zamkniętym kurorcie i nie ruszać się z niego nawet na wycieczkę do podnóża piramid.
Podobnie jak Jacek i Janina, jestem raczej domatorem, ale lubię udać się w podróż i zobaczyć miejsca, w których dotąd nie byłem. Nigdy jednak nie pociągały mnie wycieczki i wczasy zorganizowane, zwiedzanie z przewodnikiem, gdzie wszyscy razem na rozkaz skręcają to w jedną to w drugą stronę i – przynajmniej teoretycznie – słuchają tych samych popisów przeważnie pozornej erystyki (wystarczy czasem zadać pytanie z prośbą o uzasadnienie jakiejś opinii czy sądu i nagle okazuje się, że przewodnik wcale nie zna języka).
Kiedy podróżuję, najbardziej lubię uchodzić za tubylca. Samotnie maszerując po ulicach Brukseli, Warszawy, Gdańska czy Paryża, albo czytając książkę w tamtejszym parku czy przy fontannie na skwerze, fajnie jest być zapytanym o drogę przez jakiegoś turystę i udzielić mu wskazówek. A jeszcze większą satysfakcję czerpię wtedy, gdy uda mi się bez problemu pokazać drogę. To chyba wątpliwy zaszczyt dla filologa anglisty, ale jednak sprawiło mi olbrzymią przyjemność, gdy kilkakrotnie zdarzyło mi się gdzieś nad Sekwaną czy na Polach Elizejskich być pochwalonym przez Amerykanina czy Brytyjczyka, że – jak na Francuza – nieźle mówię po angielsku. W takich sytuacjach czuję się dumny i ważny jak polski MSZ udzielający wskazówek turystom.
Gdy jadę w jakieś nowe miejsce, lubię być tam naprawdę. Zamknięte enklawy dla obcokrajowców w najmniejszym stopniu nie wydają mi się warte zainteresowania. Nie wybieram się do Egiptu, ale – gdybym tam pojechał tego lata – wolałbym być na placu El-Tahrir i w jego okolicach, nie zważając na niebezpieczeństwo, niż wylegiwać się nad lazurową taflą sztucznego basenu, pociągając przez słomkę drinka, którego równie dobrze mogę kupić w krakowskim pubie, a którego przeciętny Egipcjanin mieszkający koło meczetu Al-Fath w centrum Kairu nigdy w życiu nie weźmie do ust.