Hiperpoprawność

Ze śmiechu rozbolał mnie brzuch. A śmiech to zdrowie, więc polecam.
Przy okazji, znamienne, że z takim dużym naciskiem robimy ze studentami pierwszy rozdział „File’a” i kładziemy taki nacisk na to, by poprawnie formułowali pytania w różnych czasach, a twórcy tego filmu krótkometrażowego uznali, że infantylne pytanie (What’s virgin mean?) jest na tyle zabawne i zrozumiałe zarazem, że może być tytułem produkcji, chociaż jest niepoprawne.

Co masz zrobić dzisiaj…

Czasami zdarza się każdemu nauczycielowi znaleźć jakiś zeszyt sprzed lat, jakąś klasówkę, która zaginęła i odnalazła się o wiele za późno. Ale kiedyś miałem taki przypadek, który uświadomił mi, jak ważne jest, by oddać wszystko na czas.
Kiedyś, kilka lat temu, przeznaczyłem cały dzień we wszystkich klasach na robienie tego samego. I to był jeden z tych dni, który i ja, i pewnie niejeden uczeń i uczennica, pamiętamy do dzisiaj.
Lekcja była z metodycznego punktu widzenia bez sensu, bo podobno poprawianie błędów jest zawsze bez sensu. Każda błędnie zapisana na tablicy forma ma większe prawdopodobieństwo pozostania w głowie, aniżeli jej poprawna wersja. A jednak tego dnia poświęciłem siedem kolejnych lekcji na to, by zapisać na tablicy pełne błędów wypracowanie, a następnie krok po kroku je poprawiać.
Było to wypracowanie, które parę tygodni wcześniej oddał mi do sprawdzenia uczeń z klasy maturalnej, i którego jakoś w natłoku zajęć mu w ogóle nie oceniłem i nie oddałem. Znalazłem je w czerwcu, już po maturze, i omówiłem je z wszystkimi młodszymi klasami po kolei.
Wypracowanie Andrzeja było na temat ze starej matury sprzed lat, The world is a dangerous place, a wyglądało mniej więcej tak, w tłumaczeniu na polski:

Nasz świat to bardzo niebezpieczne miejsce. Jest pełen pięknych rzeczy, ale jest tu też mnóstwo rzeczy okropnych. Nasze życie jest tak delikatne, a mamy tylko jedno życie, a nie – jak koty – siedem.
Gdy rano wychodzimy z domu nie mamy pewności czy w ogóle wrócimy ze szkoły czy z pracy. Może nas porwać jakiś głupek, który zażąda olbrzymiego okupu.
Jeśli żyjesz i wszystko u Ciebie w porządku to masz naprawdę szczęście. Bo może się trafić tak, że zginiesz, umrzesz, i nikt Ci już nie pomoże. Gdy wyjdziesz na spacer, ktoś może Cię przejechać na ulicy. Zwykle jest to jakiś pijany kierowca, tak pijany, że nie może stanąć prosto na własnych nogach. Na przykład idziesz sobie do pracy i słuchasz w radiu listy przebojów, a tu jakiś głupi facet czy kobieta, którzy są oczywiście pijani, jadą 190 na godzinę i nie zatrzymują się na światłach.
Inne niebezpieczeństwa to między innymi narkotyki i alkohol. Po jednym czy dwóch piwach wydaje nam się, że jesteśmy bogami i możemy zdziałać nie wiadomo co, ale przecież nie potrafimy latać, a śmierć zawsze czyha i jest gotowa, by nas zabrać.
To tylko kilka przykładów na to, dlaczego świat jest tak niebezpiecznym miejscem. Nie zapominajmy też, że jakiś obcy kraj może na nas zrzucić bombę atomową i nas wszystkich pozabijać. A wtedy nie będziemy się musieli martwić zagrożeniami tego świata, bo nie będziemy istnieć. Nie będziemy mieć żadnych problemów i nie będziemy też mieć z niczego satysfakcji.

Początek lekcji był bardzo nudny. Pisałem zdanie po zdaniu na tablicy i poprawialiśmy w nim liczne błędy ortograficzne i językowe. Potem zastanawialiśmy się nad tym, na ile to jest poprawnie skonstruowane wypracowanie, na ile jest zgodne z tematem, gdzie można je było trochę rozwinąć.
I dopiero później mówiłem im, na samym końcu, że to jest wypracowanie Andrzeja. Że oddał mi je przed maturą, żebym mu je sprawdził, a ja tego nie zrobiłem. I że znalazłem je dopiero teraz, tuż przed końcem roku szkolnego w innych klasach, dawno po opuszczeniu nas przez maturzystów i dawno po odejściu Andrzeja. Bo Andrzej zginął w wypadku samochodowym pod Radomiem tuż po maturze.
To w gruncie rzeczy słabe,  pełne stereotypów i infantylizmu wypracowanie, nabierało nagle głębi, gdy okazywało się przesłaniem z zaświatów. Przesłaniem od kogoś, kogo większość z tych uczniów i uczennic znała. Niektórzy byli na jego pogrzebie. Sporo osób, nie tylko dziewczyn, wyszło z tej lekcji płacząc. I prawie wszyscy, którzy przez całą lekcję nic nie robili, przed wyjściem przepisali to wypracowanie do zeszytu. Jeśli nie rozumiesz dlaczego, może warto przeczytać jeszcze raz.

* Ten wpis ukazał się pierwotnie 18 grudnia 2005.

Konkurs papieski

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dwóch lat. Nikt nie wziął udziału w konkursie – może zainteresowanie osobą poprzednika byłego papieża i jego nauczaniem zmalało, a może nagroda była zbyt małej wartości. Ale może ktoś jednak zna odpowiedź i zaspokoi moją ciekawość.

Pomniki Jana Pawła II, ktorymi obrodziła nasza kraina, wprawiają w zakłopotanie z różnych powodów. Czasami są ordynarnie brzydkie i tandetne, czego przykłady łatwo jest znaleźć w internecie. Czasami stopień ich zagęszczenia na danym terenie jest tak duży, że nie wiadomo dokładnie, czy są wyrazem niesmacznego bałwochwalstwa, czy stanowią swoistą karykaturę.
A bywa, że problem jest zupełnie innej natury. Oto napis bez wątpienia piękny, zarówno w wymiarze estetycznym (ładnie dobrane kolory i krój czcionki), jak i w treści przesłania. Zaintrygowany zwłaszcza tym drugim, od dawna próbuję poznać szerszy kontekst i odnaleźć papieską wypowiedź, z której te piękne słowa zostały wyrwane. Niestety, jak dotąd, dotarłem jedynie do koncepcji funkcjonowania Miejskiego Zespołu Szkół Nr 4 w Będzinie, przedstawionej przez startującą w konkursie na dyrektora tej placówki panią mgr Halinę Rybak – Gredkę, która użyła bardzo podobnego zdania jako motta uczniowskiej konstytucji, startując w konkursie na dyrektora tej placówki (przy okazji gratuluję zwycięstwa):
„Do Was należy odpowiedzialność za to, co stanie się kiedyś rzeczywistością.”
Wprawdzie na swojej stronie internetowej obecna Pani Dyrektor przypisuje autorstwo tych słów Janowi Pawłowi II, ale prawie dokładnie te same słowa (właściwie te same, ale w nieco innej kolejności) Centrum Edukacji Obywatelskiej przypisuje anonimowej uczestniczce obrad XVI Sesji Sejmu Dzieci i Młodzieży w 2010 roku:
„Do nas wszystkich należy odpowiedzialność za to, co kiedyś stanie się rzeczywistością”
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przesłanie pozbawione przyimka „z”, choć to tylko jedna litera, ma zupełnie inne, i to o wiele głębsze znaczenie. Wydaje mi się ono o wiele bliższe słowom, które Jan Paweł II zawarł w „Liście do młodych całego świata Parati Semper” z okazji Międzynarodowego Roku Młodzieży w 1985 roku:
Do Was należy odpowiedzialność za to, co kiedyś stanie się teraźniejszością wraz z Wami, a obecnie jest jeszcze przyszłością.
Różnica staje się boleśnie wyraźna przy próbie tłumaczenia na angielski (what happens to reality vs what becomes reality). Tu już nie chodzi o jedną literkę.
Rodzi się pytanie: czy przyimek „z” został omyłkowo wstawiony przez kogoś, komu się wydawało oczywiste, że powinien się tam znajdować, by zdanie było poprawne? Czy zdanie z wyrazem „rzeczywistością” na końcu to skrót myślowy podsumowujący przesłanie z listu papieża do młodych czy też Jan Paweł II faktycznie powiedział gdzieś to samo innymi słowami? Takimi, jakie uznano za stosowne powiesić nad wejściem do szkoły?
Jest dla mnie oczywiste, że świat należy do młodych i to od nich zależy, jakie przybierze kształty w przyszłości. Motto na szkole jest moim zdaniem jak najbardziej stosowne. Tylko czy rzeczywiście Jan Paweł II był autorem tych słów? A jeśli tak, to gdzie można je odnaleźć w szerszym kontekście?
Ponieważ jestem głęboko zainteresowany znalezieniem odpowiedzi na powyższe pytania, zobowiązuję się postawić obiad w szkolnej stołówce każdemu, kto oświeci mnie w tej kwestii.

Totalitaryzm

Podczas spaceru z psem zbliżam się do Kopca Ofiar Totalitaryzmu i z pewnym zainteresowaniem odnotowuję, że obok płyty z nazwiskami osób, ku czci których wzniesiono kopiec, leży jakaś kartka. Podchodzę bliżej. Przez moją głowę szybko przebiegają skojarzenia z wierszami fanów zostawianymi na grobie Haliny Poświatowskiej na częstochowskim Cmentarzu św. Rocha i Sebastiana, które to wiersze czytywałem z zainteresowaniem jako licealista.

Podchodzę bliżej i podnoszę kartkę. Zdumiony, odczytuję z niej setki razy ten sam komunikat, każda linijka ponumerowana: „Nie będę mówił PIER****SZ na lekcji”. O tej rewolucyjne metodzie pedagogicznej ostatnio nawet wspominałem. Taka kartka na Kopcu ku czci Ofiar Totalitaryzmu. No tak. Szkoła, od wieków przysłowiowa forma opresji, synonim totalitaryzmu, broni uczniom wolności słowa.

Ten wpis, wbrew pozorom, ma bardzo dużo wspólnego z bieżącymi wydarzeniami politycznymi, na temat których nie zabieram słowa, bo sobie na to zupełnie nie zasłużyły.

Mundurki czy stroje ludowe?

W ostatnich dniach kilkakrotnie przyszło mi zaparkować w sprawach służbowych przed jednym z nowohuckich techników, a następnie spędzić kilka godzin w budynku szkoły. Wizyty te zainspirowały mnie po raz kolejny do rozważań nad umundurowaniem uczniów, gdyż udało mi się zaobserwować spontaniczną, oddolną modę wśród uczniów na tak zwany strój jednolity.
Na szkolnym parkingu obok mnie parkowali w swoich co najmniej paroletnich, ale odszykowanych beemkach i audicach uczniowie technikum, którzy nie starali się w żaden sposób ukryć z paleniem papierosów i dość swobodnie dobierali słownictwo. W barze na skwerze przed szkołą sprzedaje się szybkie dania w tak niestandardowych rozmiarach, że chyba nieprzypadkowo większość z tych panów miała ramiona zdecydowanie szersze niż moje uda, ramiona nieproporcjonalnie potężne szczególnie w zestawieniu z ich wygolonymi głowami. Gigantyczne zapiekanki, hamburgery i cheeseburgery to jeszcze nic, specjalnością zakładu jest knysz – pokaźny, okrągły chlebek wypełniony mięsem i sałatkami. Ramiona i łydki panów zdobiły misterne tatuaże, a z ich niechcący podsłuchanych rozmów domyśliłem się, że są uczniami technikum mechanicznego (kierunek jakże bliski mojemu sercu) o wszechstronnych zainteresowaniach (samochody, sport, seks i siłownia) i z perspektywami na przyszłość (są rozrywani na rynku pracy, nie tylko w kraju).
Poczułem w gruncie rzeczy sympatię do tych nieznanych mi bliżej panów mechaników, tym bardziej że sam niedawno wypuściłem spod skrzydeł tak zacną klasę Technikum Mechanicznego. Niezwykle sympatyczny widok: grupa rdzennych mieszkańców Nowej Huty w strojach ludowych (dresach) beztrosko się relaksuje przed swoją ukochaną szkołą na kilka dni przed rozdaniem świadectw.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed siedmiu lat, a tu znowu czerwiec i ja dalej siedzę koło budki z knyszami.

Powiązać i zakneblować

Nauczyciele ze szkoły podstawowej w pewnym małopolskim miasteczku zainspirowali mnie do starań o większą dyscyplinę na moich lekcjach i przypomnieli mi sceny z filmu „The Wall” zespołu Pink Floyd, w których to grzecznym szeregiem pokorne dzieci wpadają do maszynki do mielenia mięsa ilustrującej ich szkolną edukację. Nie myślałem, że w drugiej dekadzie XXI wieku polscy nauczyciele są jeszcze tak pomysłowi i stosują tak nowatorskie metody… Hm, właśnie, czego to są metody? Kształcenia? Wychowania? Jakie cele osiąga w ten sposób nauczyciel, którego intencji nie ogarnia mój marny talent pedagogiczny?
Otóż uczeń, który – bez podniesienia ręki i niepytany – udziela poprawnej odpowiedzi na pytanie zadane przez nauczyciela – dostaje do wykonania żmudne zadanie zapisania całej kartki w zeszycie przepisywanym linijka po linijce zdaniem „Nie będę przeszkadzał nauczycielowi w lekcji”.
Z kolei, reagując dowcipnie i błyskotliwie na obelgi rzucane przez nauczyciela pod adresem klasy, dostaje do przepisania zdanie „Będę się zwracał do nauczyciela w odpowiedni sposób”.
Metoda wydaje mi się genialna. Uczniowie tej szkoły podstawowej muszą się nudzić na lekcjach dużo mniej, niż ich starsi koledzy, którzy mają lekcje ze mną. Mają przynajmniej co robić i ćwiczą sobie charakter. Nie tylko pisma.
Dzieci powinno się w ogóle przywiązać do krzeseł i zakneblować. Najlepiej też podać im jakiś środek otumaniający, a samemu zostać przez cały dzień w pokoju nauczycielskim i wypełniać dziennik. Nie można przecież pozwolić, by głupie bachory przeszkadzały ciału pedagogicznemu w jego podniosłej misji i odpowiedzialnej pracy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Podaj łapę

Kiedyś byłem na jakimś szkolnym meczu siatkówki. Siedziałem razem z kolegą nauczycielem na końcu całego rzędu kibicujących uczniów. W pewnym momencie przyszła do nas się dosiąść grupa świeżych kibiców w postaci kilku kolejnych uczniów. Chłopcy, przeciskając się między rzędami, witali się po kolei z wszystkimi swoimi kolegami, by wreszcie w końcu wylądować z ręką wyciągniętą do mnie, pewnie bez większego zastanowienia się i raczej z rozpędu. Wymieniłem z każdym z nich krótki uścisk dłoni i nie byłoby w tym chyba nic szczególnego, gdyby nie to, że każdy z nich wyciągał następnie rękę do mojego kolegi nauczyciela, tymczasem jego reakcja z przyczyn zupełnie dla mnie niezrozumiałych była całkowicie odmienna od mojej.
Kolega nie podał ręki żadnemu z tych chłopców, za to każdemu z nich powiedział jakimś dziwnym, zawierającym nutkę pretensji tonem, „Dzień dobry”.
W ten sposób z raczej oklepanego i ogólnie przyjętego gestu, do którego w zasadzie żaden z nas nie przywiązywał większej wagi, kolega zrobił coś ważnego, wymagającego rozwagi, a co najzabawniejsze, kontrowersyjnego. Reakcja chłopców, których dłonie trafiły w próżnię, była mieszanką konsternacji i rozbawienia.
Zastanawiałem się potem trochę nad tym, który z nas popełnił błąd. Ja – bo spoufaliłem się z grupą uczniów podając im dłoń i nie podkreślając przez to dystansu, jaki dzieli mnie od nich i od ich kolegów, a moich uczniów, siedzących ze mną na ławce? A może Andrzej – wyolbrzymiając ten gest i jego znaczenie?
Niektórzy z moich uczniów w technikum – i nie ma tu znaczenia ich średnia ocen – mają w zwyczaju witać się ze mną podaniem dłoni. Szczególnie dotyczy to przypadku, gdy zbierają się w pracowni przed pierwszą lekcją. Ja coś tam sobie szykuję, odpalam sprzęt, a oni się schodzą jeden po drugim i witają ze sobą, a część z nich także ze mną. Nie wiem, może niektórzy z nich robią to w przekonaniu, że to mi się podoba i żeby mi się podlizać. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że raczej robią to właśnie tak bezrefleksyjnie i z rozpędu. Witają się z całą grupą kolegów, to i ze mną. W sumie może i głupio by było mnie ominąć.
Ja prawdę mówiąc nie zwracam specjalnie uwagi na to, który z nich jak się ze mną wita. Gdybym miał teraz wymienić tych, którzy mi podają rękę, albo tych, którzy mi nie podają ręki, nie umiałbym. Nie pamiętam. Bywa, że to podawanie ręki mi przeszkadza trochę, bo na przykład akurat coś uzupełniam w dzienniku albo poprawiam jakieś prace pisemne, a tu ktoś do mnie wyciąga rękę i muszę sobie przerwać. Ale nigdy by mi chyba nie przyszło do głowy, że odmawiając komuś podania mu ręki mogę sobie podreperować swój wizerunek czy podkreślić swój autorytet.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Lot nad kukułczym gniazdem

Dzisiaj na kółku filmowym w internacie oglądaliśmy „Lot nad kukułczym gniazdem”. Tak się trochę nabijaliśmy, że ten dom wariatów, w którym rozgrywa się akcja, to zupełnie jak my i nasza szkoła.
Scena, gdy siostra Ratched przekonuje kolejnych pacjentów, by rozpoczęli sesję terapii i wypowiedzieli się na jakiś temat, to żywcem lekcja angielskiego, na której nauczyciel przekonuje uczniów, by się odezwali, a oni wykręcają się jak mogą. Scena, gdy McMurphy uczy Wodza rzucać do kosza to żywcem lekcja wychowania fizycznego zimą w kilka klas jednocześnie na jednej sali gimnastycznej. Scena, gdy siostra Ratched strofuje pacjentów do złudzenia przypomina spotkanie Pani Kierownik internatu z Piotrem P. w ubiegłym tygodniu. A ten wariat, który nic nie mówi, tylko cały czas tańczy, to zupełnie jak ja.
Film się kończy, Wódz dusi McMurphy’iego, wyrywa umywalkę i przy jej pomocy wybija okno i ucieka w dal. Michał cały film się nabijał, ale teraz wyciera łzę w kacie oka.
Tak samo Wy wszyscy, panie i panowie, uczniowie i uczennice, pewnego dnia – mniej lub bardziej spektakularnie – wybijecie okna albo po prostu otworzycie drzwi i pójdziecie w szeroki świat z tej szkoły. A ja tu zostanę i muszę się bardzo mocno pilnować, by nie stać się niewolnikiem rutyny, jak siostra Ratched. Nie chciałbym, żeby przeze mnie pochlastał się jakiś Billy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Nie ma już internatu, nie ma kółka filmowego, Piotr jest dobrym ojcem, a Pani Kierownik jest na emeryturze.

Lajtowie Piąci w Lesie

W związku z zakończeniem naszej współpracy z klasą III B Lajtowie Piątej Generacji odwiedzili dzisiaj Czarodziejski Las i zrobiliśmy sobie zdjęcie na tym samym drzewie, na którym siadały wcześniejsze pokolenia Arystotelesów.
Aż strach pomyśleć, że niektórzy z nich zalecieli tak daleko, a ja dalej chodzę do tego samego drzewa i na pożegnanie fotografuję się z kolejnymi odlatującymi ptaszkami.

Bilety do następnej klasy

Od lat w grupach, które tylko rok dzieli od matury, rozdaję bilety do ostatniej klasy. Stało się to już pewną tradycją, a jak wielką, uświadomiłem sobie dzisiaj, gdy zobaczyłem panów z trzeciej mechanika w marynarkach, koszulach i pod krawatem. W tym roku po raz pierwszy miałem też przyjemność poprowadzić tę wyjątkową lekcję w dwóch trzecich klasach technikum w całości po angielsku, odpowiadając na zadawane mi w tym języku pytania i z uznaniem odnotowując błyskotliwe reakcje ze strony Krystiana, Marcina, Łukasza i kilku innych uczniów.
Postanowiłem, wzruszony poniekąd rangą, do jakiej tegoroczni trzecioklasiści podnieśli tę happeningową ceremonię, przypomnieć wpis, który umieściłem na blogu po rozdaniu biletów w maju 2006, gdy oni byli jeszcze w podstawówce.

W ostatnich tygodniach pożegnałem się z maturzystami i zostały mi tylko cztery grupy panów, którzy matury zdawać będą za rok. Pozwoliłem sobie z każdą tych grup na spacer po szkole w ramach lekcji języka angielskiego. To była jedna z trudniejszych lekcji w tym roku szkolnym i nie wszyscy ją zrozumieli.
Na przepastnych korytarzach naszej szkoły wiszą tablice z fotografiami absolwentów, na które zwykle nikt specjalnie nie zwraca uwagi. Pokazałem im wszystkie klasy, które dotąd uczyłem, a oni znaleźli nawet ze zdziwieniem paru swoich znajomych na tych fotografiach.
Uczę od 10 lat, a jednak jest na tych tablicach wiele ciekawostek. Jest jedna dziewczyna, która obecnie jest żonatym mężczyzną. Jest jeden drągal, który obecnie ma obywatelstwo amerykańskie i mieszka w Nowym Jorku, jest kilkadziesiąt osób, które mieszka w tej chwili i pracuje w Anglii, Irlandii, Hiszpanii. Jest parę osób, które już nie żyją, zmarły lub zginęły, w tym jedna tuż przed maturą, a jedna tuż po maturze.
Po tym spacerze po szkole wróciliśmy do klasy i powiedziałem moim panom, że większość z nich też trafi w przyszłym roku na te ściany i niewiele po nich poza tym w tej szkole zostanie. I że życie to ulica w jednym kierunku, na której się nie zawraca. Że każdy, kto pójdzie do maturalnej klasy, już nie wróci.
Następnie sporej części z nich wręczyłem bilet w jedną stronę do czwartej klasy technikum. Kazałem go nie zgubić, bo w maturalnej klasie może być jakiś kanar, który będzie sprawdzał bilety. Na biletach napisałem po angielsku „one way ticket” i jak mimo to któryś z nich nie pamięta dalej, jak się nazywa bilet po angielsku, to w tej czwartej klasie go chyba uduszę.
Bilety, jak wiadomo, najlepiej rezerwować jak najwcześniej. Im później się je dostaje, tym więcej za nie trzeba zapłacić. Naszykowałem te bilety dla wszystkich, ale nie wszyscy je jeszcze odebrali. Na początku niektórzy zostawali po lekcjach, żeby zdobyć ten bilet, dzisiaj dziewięciu panów z różnych grup przyszło po bilet po południu. Niestety, nadal mam siedem biletów, a kilka musiałem potargać.
Miałem na początku i nadal mam pewne wyrzuty sumienia, czy tych biletów nie powinienem był rozdać wszystkim za darmo, po promocyjnej cenie, na miejsca przy oknie. Adrianowi zmarł ojciec i od tej pory nie przychodzi on prawie wcale do szkoły, może zasłużyłby sobie dawno na ten bilet, gdyby nie śmierć ojca jesienią. Łukasz siedzi z matką w domu i niańczy dzieci swoich starszych braci, którzy wyjechali za granicę do pracy. Też mu pewno niełatwo z tym wszystkim. Każdy taki niewydany bilet do czwartej klasy to wielka rozterka i niepewność. I mam nadzieję, że każdy ten bilet w końcu odbierze, jak nie teraz, to w sierpniu.
Ale pociesza mnie jedno. Że jeśli nawet większość tych biletów przetrzymuję niesłusznie, krzywdząc kogoś, to co najmniej jeden jest sprawiedliwy. Ten ktoś, kto uznał, że niszcząc mi w nocy lakier na masce samochodu zapewni sobie bilet za darmo, nie dojrzał jeszcze, by skręcić w tę jednokierunkową ulicę. Nie można puścić w taką ulicę kogoś, kto nie zna znaków drogowych, i kto – jadąc nią – nie będzie zważał na innych kierowców, pieszych, krawężniki. By daleko zajechać, trzeba paliwo lać do swojego baku, a nie upuszczać innym. I wierzę, że ci panowie, z którymi się w tym roku, niestety, pożegnam nie wydawszy im biletu, też się tego nauczą.

Dzisiaj rozdałem bilety do ostatniej klasy w III A. Marcin, który był nieobecny na tej wyjątkowej lekcji, przeprosił mnie za nieobecność, gdy spotkaliśmy się na szkolnym parkingu. Dwa tygodnie temu Łukasz, który skończył szkołę rok temu (a więc był wśród tych ubranych w garnitur, o których mówi wstęp do tego wpisu), pokazał mi swój – do niczego już niepotrzebny bilet do klasy maturalnej. Nadal go ma, nosi go w portfelu i zalaminował go sobie, ponieważ z biegiem czasu bilet zaczął się niszczyć. Spytałem się Łukasza, po co mu ten bilet w rok po ukończeniu szkoły, w przeddzień wyjazdu do pracy do Norwegii, a w odpowiedzi usłyszałem, że to najlepsza pamiątka, jaka mu została ze szkoły.
Panowie z III A patrzyli na mnie dzisiaj z lekkim politowaniem, gdy rozdawałem im bilety. Ale mam wrażenie, że ta lekcja nadal do czegoś się przydaje.

 

To trzecia publikacja tego wpisu (wzbogacona o kolejny komentarz), pierwsza miała miejsce w 2006 roku.