Eliksir młodości

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed pięciu lat, z życzeniami dla Sandry i Alberta, by zawsze byli młodzi, a ich miłość by znajdowała coraz nowsze źródła i niewyczerpane pokłady energii.

Wczoraj u Alberta doszło do zderzenia kilku generacji moich byłych uczniów, a za każdym razem, gdy to się zdarza, zauważam coś bardzo zabawnego. Tak jak Halinka nie znała Michała i Wojtka, a oni jej, chociaż przez pewien czas chodzili razem do jednej szkoły (ona w najstarszej klasie, oni w najmłodszej), tak samo Michał i Wojtek nie znają większości kolegów Alberta. Ba, Albert poznał niedawno Leszka, który kończył szkołę w tym samym roku, co Michał i Wojtek, jednak oni go nie znają, za to doskonale kojarzą Piotrka, z którym Leszek był w jednej klasie.
Za każdym razem śmieszy mnie bardzo fakt, że w takim towarzystwie ja okazuję się tym, który zna najwięcej osób. Po jakimś czasie zaczynam mieć trudności w określeniu, kto z nich jest starszy, kto młodszy, z kim chodził do klasy, kto był tej klasy wychowawcą. Niedawno – bardzo rozentuzjazmowany – relacjonowałem Marcinowi, na jakim to miłym spotkaniu z dużą grupą absolwentów byliśmy, jaka spora część klasy przyjechała, i jaka szkoda, że go nie było. Marcin – zdziwiony, bo nic o tym klasowym wypadzie do zajazdu nie wiedział – spytał mnie, kto się odliczył. Zacząłem wymieniać ksywy i nazwiska, a gdy wymieniłem ich kilkanaście, zdumiony Marcin oświadczył mi, że to przecież nie jego klasa, tylko klasa o trzy lata młodsza.
Z czasem dochodzi do tego, że kłania mi się w tramwaju czy sklepie mężczyzna lub kobieta, którzy wydają mi się starsi ode mnie. Na szczęście przeważnie zachowują się w zupełnie identyczny sposób, jak się zachowywali, gdy byli w liceum lub technikum, a ja, obserwując to wszystko z boku, czuję się, jakby mój zegar biologiczny stanął w miejscu. Pojęcie dystansu pokoleniowego między mną a kolejnymi rocznikami jest jakieś abstrakcyjne, czuję się w klasie pełnej współczesnych osiemnastolatków zupełnie tak samo, jak czułem się w klasie pełnej osiemnastolatków kilkanaście lat temu. Może to oznaka jakiejś ułomności, ale któraś z klepsydr odmierzających czas mojego życia i mojej pracy zawodowej przytkała się i piasek przestał się przesypywać.
Pani Danuta, moja polonistka z podstawówki, uczyła moje starsze o kilkanaście lat rodzeństwo. Potem uczyła mnie i wydawała nam się wówczas już bardzo stara. Od lat pełniła funkcję szefowej szkolnej komórki partyjnej w socjalistycznej Polsce. Dzisiaj wygląda dokładnie tak samo, jest równie energiczna, wręcz roztrzepana, nic się nie zmieniła. Jej również musiał się przestać przesypywać piasek, chociaż w odmierzającej co innego klepsydrze.
Uniwersalnego eliksiru młodości, który zatrzyma czas na zawsze i nie pozwoli ci się zestarzeć, dotychczas nie wynaleziono. Pozostaje ci wybrać zawód nauczyciela, jeśli chcesz, by choć w jednym swoim aspekcie licznik przestał ci nabijać kolejne lata i kilometry.

Wycieczka przedszkolaków

Ruchliwy węzeł drogowy Stella-Sawickiego, Kraków. Dwupoziomowe skrzyżowanie, wydzielony przejazd dla tramwajów, po kilka pasów ruchu w każdym kierunku. Rozkosznie nieuporządkowana grupa około trzydziestu maluchów, poganiana przez trzy panie wychowawczynie, wchodzi na jezdnię na czerwonym świetle. Zdumieni kierowcy patrzą z niedowierzeniam, jak część dzieci na pasach, część gdzieś w pobliżu, niekoniecznie równolegle do tych pasów, przemieszcza się krokiem a to swawolnym, a to roztargnionym, a to frywolnie zaczepnym, w kierunku Osiedla II Pułku Lotniczego.
Po przejściu przez jezdnię następuje wyraźna reorganizacja szyku. Na środku skweru, w zacisznym, pełnym zieleni miejscu przy stole do tenisa stołowego i ławeczkach, dwie z pań nerwowo doprowadzają dzieci do porządku, ustawiają je w pary, liczą. Od razu przychodzi mi do głowy, że po ryzykownej przeprawie przez ulicę sprawdzają, ilu szkrabom udało się dotrzeć na drugą stronę, a ile poległo po drodze.
Ale nie, okazuje się, że tylko ja mam takie makabryczne wyobrażenia i jestem pesymistą. Dwie z pań po prostu ustawiają dzieci w pary, by trzecia z nich miała czas na zakup papierosów w kiosku.

Pozory mylą

Jestem świadkiem takiej sceny: dwóch panów, wymachując rękami i głośno, nie kryjąc emocji, komentujących jakieś bliżej mi nie znane zajście, oddala się dziarskim krokiem od pokoju nauczycielskiego. Jeden z nich pokazuje drugiemu kolejne kartki z jakiegoś pliku dokumentów i nie kryje oburzenia.

– Co za matoły! Patrz, tutaj nie umiała się nawet podpisać, jak należy! Zobacz, tu w ogóle nie wypełnili, zostało puste. Jakby nie rozumieli polecenia! A tutaj widziałeś, co napisała? Przecież to w ogóle nie na temat! A tu przecież miało być zostawione puste, a ona coś nabazgrała! A jakim pismem, w ogóle się nie da odczytać!

Gdybym nie wiedział, co jest grane, w życiu bym się nie domyślił. To nie nauczyciele rozmawiający o źle napisanej klasówce. To uczniowie, którzy odebrali jakieś dokumenty od kogoś w pokoju nauczycielskim.
Zabawna sytuacja. Pozwala z dystansem spojrzeć na – wydawałoby się – sztywno przypisane role uczeń – nauczyciel. Z boku potrafimy wyglądać dokładnie tak samo.

Pedagogika alternatywna

Jedenaście lat temu miałem takie zajście na lekcji, o którym może lepiej by było zapomnieć, bo zachowałem się wtedy zupełnie nie według wszelkich możliwych wskazówek metodyków i mocno na bakier z przepisami. A jednak długofalowe efekty tego zajścia okazały się zastanawiające.
Była to pierwsza godzina lekcyjna, o ósmej rano, w męskiej klasie. Pod koniec tej lekcji w zasadzie, gdy byłem zajęty zawiłościami budowy zdań złożonych w czasie przeszłym i próbowałem moim wyjątkowo skupionym uczniom przekazać tę gramatyczną wiedzę tajemną, otworzyły się nagle drzwi i wszedł mocno spóźniony Zbyś. Zbyś musiał być chyba w stanie mocno wskazującym na niezdrowe spożycie w dniu poprzednim, choć wnioskowałem to jedynie po jego minie i tym, że nieszczególnie się kontrolował. Pamiętam, że ponieważ byłem akurat bardzo zadowolony, iż udało mi się wytłumaczyć im jakieś wielokrotnie złożone zdanie z czasownikami w czasach i Past Simple, i Past Continuous, i Past Perfect, i ponieważ analizowaliśmy właśnie jakieś inne zdanie, jeszcze bardziej złożone, głośne dywagacje Zbysia o tym, co działo się dzień wcześniej oraz minionej nocy, bardzo mi przeszkadzały.
I nie wiem zupełnie, jak to się stało, ale nie przerywając ani na moment głośnego i dobitnego procesu analizy logicznej zdania, na którym zresztą koncentrowała się dość mocno uwaga przytłaczającej większości klasy, podszedłem do Zbysia od tyłu, wziąłem go „za fraki”, nie wiedzieć jakim cudem podniosłem, przeprowadziłem przez pół klasy, otworzyłem drzwi i wyrzuciłem na korytarz. Wszystko to nie przerywając ani na chwilę gramatycznego wywodu.
Potem, gdy już skończyłem tenże wywód, usiadłem sobie przy biurku, rozejrzałem się po sali i zrozumiałem, że jest okropnie cicho. Panowie nie odezwali się ani słowem i po zanotowaniu pracy domowej wyszli.
Przez kilka godzin nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że za moment zawołają mnie do dyrektora. Że niemożliwe, żebym po takim zajściu nie poszedł na tak zwany dywan. Cały dzień jednak minął i nic.
Natomiast Zbyszek następnego dnia nie spóźnił się ani minuty. Po wejściu do sali podszedł od razu do mnie i powiedział, że chciałby przeprosić za wczoraj. Natychmiast odparowałem, że ja również przepraszam. Podaliśmy sobie dłonie i na tym temat się skończył.
Nie miałem od tamtej pory żadnych problemów w tamtej klasie, ale dzisiaj wspominam ich z przyjemnością. I chociaż anglistą żaden z tych panów nie został, pracowało mi się z nimi do końca już bardzo przyjemnie, a gdy widzę dzisiaj baner ze zdjęciem Marcina, Arka, Damiana, Wojtka i Mariusza w nagłówku mojego blogu, myślę o nich, Zbyszku i reszcie klasy jako o tych, od których nauczyłem się metodyki i dydaktyki więcej, niż od wszystkich wykładowców na studiach razem wziętych.

Ten wpis był pierwszym wpisem na moim blogu. Ukazał się 21 października 2005 roku. Zdjęcia w banerze już nie ma, bo studenci mówili mi, że baner jest brzydki i prymitywny. No cóż, trzeba iść do przodu.

Dzień Nauczyciela

W poniedziałek po południu, w zajeździe na rubieżach województwa śląskiego jem obiad, a przy sąsiednim stoliku nauczycielskie małżeństwo z dwójką dzieci pałaszuje pierogi i rozmawia. Nie podsłuchuję, ale nie da się – tym bardziej, że jestem sam – nie usłyszeć ich rozmowy.
Ona jest anglistką, on uczy wychowania fizycznego. Pracują w tej samej szkole. Ona jest bardzo zdenerwowana na koleżankę, która wzięła jej klasę na zastępstwo, dała im piłkę i kazała grać w siatkę, a sama sobie gdzieś poszła. Teraz koleżanka dostanie kasę za zastępstwo, a przecież wypadałoby w dzienniku przekreślić na czerwono temat przez nią wpisany i odnotować, że klasa pozostawała bez opieki. Podobno się o to pokłóciły.
Dzieci rozkosznej pary to chłopiec i dziewczynka, oboje bardzo niezwykle grzeczni, chłopiec odrobinę starszy. W pewnej chwili chłopiec włącza się do rozmowy i daje wyraz swojej radości z tego, że w środę nie ma lekcji, jest akademia ku czci nauczycieli. Dopytuje, czy to prawda, że mają z siostrą być ładnie ubrani, bo tak im pani zapowiedziała.
Rozmowa schodzi na temat Dnia Edukacji Narodowej. Tak, na szczęście następny dzień to święto. To dzień wolny od zajęć dydaktycznych, ale anglistka i wuefista mają w ogóle wolne. Na szczęście. Ona ma już dość tej zarozumiałej koleżanki, która zgarnie kasę za fikcyjne zastępstwo, a w ogóle chętnie sobie odpocznie. On pyta, o której będzie w Dzień Nauczyciela wolna, bo można by skoczyć na zakupy. Okazuje się, że – korzystając ze święta – umówiła uczniów na korepetycje nie tylko po południu, do osiemnastej, ale też tego, co zwykle przychodzi wieczorem, przerzuciła na rano (bo on też nie idzie do szkoły w Dniu Nauczyciela). Mogą więc wieczorem przejechać się do centrum miasta.
Dzień Edukacji Narodowej, dawniej zwany Dniem Nauczyciela, jest moim rówieśnikiem. Świętujemy go od 1972 roku. Jeśli mamy świętować w obecnej formie, chyba pora z tym skończyć. To jest dzień, w którym powinny być normalne lekcje, w którym w szkole nie powinno brakować uczniów i uczennic. To dla nich szkoła istnieje i nie ma bez nich najmniejszego sensu.

Studentom II roku informatyki, którzy w tzw. „Dniu Edukacji Narodowej” nie dali się przegonić z zajęć przed godziną 21:00, serdecznie dziękuję.

Prosta sprawa

Pokój nauczycielski w latach pięćdziesiątych w dużym zespole szkół średnich na Mazurach. Do czytającego gazetę profesora podchodzi koleżanka i zaczyna narzekać na jego wychowanków. Domaga się, by podjął jakieś kroki, ponieważ z jego klasą nie da się pracować, są hałaśliwi, krnąbrni, nie wykonują jej poleceń. Jedyną reakcją profesora jest przewrócenie strony gazety i zapada dłuższa cisza.
Nauczycielka nie daje za wygraną i drąży dalej ten sam temat. Oczekuje, że jej zacny kolega coś zrobi, jakoś zdyscyplinuje swoich uczniów, może zastosuje adekwatne kary statutowe, może zagrozi chociaż, że po nie sięgnie. W przeciwnym wypadku dalsza praca z tą klasą będzie niemożliwa, ponieważ uczniowie wchodzą jej na głowę, torpedują wszelkie jej zamysły, utrudniają prowadzenie lekcji. Powinni słuchać, a oni się odzywają!
Profesor składa gazetę i w milczeniu przygląda się przez chwilę jej pierwszej stronie. Wzdycha i zrezygnowanym głosem wyrzuca z siebie:
– Nic tutaj nie poradzę. To jest kwestia autorytetu nauczyciela, droga koleżanko.

Z okazji święta, wszystkim nauczycielom (w tym sobie) życzę odrobiny rozumu.

Co masz zrobić dzisiaj…

Czasami zdarza się każdemu nauczycielowi znaleźć jakiś zeszyt sprzed lat, jakąś klasówkę, która zaginęła i odnalazła się o wiele za późno. Ale kiedyś miałem taki przypadek, który uświadomił mi, jak ważne jest, by oddać wszystko na czas.
Kiedyś, kilka lat temu, przeznaczyłem cały dzień we wszystkich klasach na robienie tego samego. I to był jeden z tych dni, który i ja, i pewnie niejeden uczeń i uczennica, pamiętamy do dzisiaj.
Lekcja była z metodycznego punktu widzenia bez sensu, bo podobno poprawianie błędów jest zawsze bez sensu. Każda błędnie zapisana na tablicy forma ma większe prawdopodobieństwo pozostania w głowie, aniżeli jej poprawna wersja. A jednak tego dnia poświęciłem siedem kolejnych lekcji na to, by zapisać na tablicy pełne błędów wypracowanie, a następnie krok po kroku je poprawiać.
Było to wypracowanie, które parę tygodni wcześniej oddał mi do sprawdzenia uczeń z klasy maturalnej, i którego jakoś w natłoku zajęć mu w ogóle nie oceniłem i nie oddałem. Znalazłem je w czerwcu, już po maturze, i omówiłem je z wszystkimi młodszymi klasami po kolei.
Wypracowanie Andrzeja było na temat ze starej matury sprzed lat, The world is a dangerous place, a wyglądało mniej więcej tak, w tłumaczeniu na polski:

Nasz świat to bardzo niebezpieczne miejsce. Jest pełen pięknych rzeczy, ale jest tu też mnóstwo rzeczy okropnych. Nasze życie jest tak delikatne, a mamy tylko jedno życie, a nie – jak koty – siedem.
Gdy rano wychodzimy z domu nie mamy pewności czy w ogóle wrócimy ze szkoły czy z pracy. Może nas porwać jakiś głupek, który zażąda olbrzymiego okupu.
Jeśli żyjesz i wszystko u Ciebie w porządku to masz naprawdę szczęście. Bo może się trafić tak, że zginiesz, umrzesz, i nikt Ci już nie pomoże. Gdy wyjdziesz na spacer, ktoś może Cię przejechać na ulicy. Zwykle jest to jakiś pijany kierowca, tak pijany, że nie może stanąć prosto na własnych nogach. Na przykład idziesz sobie do pracy i słuchasz w radiu listy przebojów, a tu jakiś głupi facet czy kobieta, którzy są oczywiście pijani, jadą 190 na godzinę i nie zatrzymują się na światłach.
Inne niebezpieczeństwa to między innymi narkotyki i alkohol. Po jednym czy dwóch piwach wydaje nam się, że jesteśmy bogami i możemy zdziałać nie wiadomo co, ale przecież nie potrafimy latać, a śmierć zawsze czyha i jest gotowa, by nas zabrać.
To tylko kilka przykładów na to, dlaczego świat jest tak niebezpiecznym miejscem. Nie zapominajmy też, że jakiś obcy kraj może na nas zrzucić bombę atomową i nas wszystkich pozabijać. A wtedy nie będziemy się musieli martwić zagrożeniami tego świata, bo nie będziemy istnieć. Nie będziemy mieć żadnych problemów i nie będziemy też mieć z niczego satysfakcji.

Początek lekcji był bardzo nudny. Pisałem zdanie po zdaniu na tablicy i poprawialiśmy w nim liczne błędy ortograficzne i językowe. Potem zastanawialiśmy się nad tym, na ile to jest poprawnie skonstruowane wypracowanie, na ile jest zgodne z tematem, gdzie można je było trochę rozwinąć.
I dopiero później mówiłem im, na samym końcu, że to jest wypracowanie Andrzeja. Że oddał mi je przed maturą, żebym mu je sprawdził, a ja tego nie zrobiłem. I że znalazłem je dopiero teraz, tuż przed końcem roku szkolnego w innych klasach, dawno po opuszczeniu nas przez maturzystów i dawno po odejściu Andrzeja. Bo Andrzej zginął w wypadku samochodowym pod Radomiem tuż po maturze.
To w gruncie rzeczy słabe,  pełne stereotypów i infantylizmu wypracowanie, nabierało nagle głębi, gdy okazywało się przesłaniem z zaświatów. Przesłaniem od kogoś, kogo większość z tych uczniów i uczennic znała. Niektórzy byli na jego pogrzebie. Sporo osób, nie tylko dziewczyn, wyszło z tej lekcji płacząc. I prawie wszyscy, którzy przez całą lekcję nic nie robili, przed wyjściem przepisali to wypracowanie do zeszytu. Jeśli nie rozumiesz dlaczego, może warto przeczytać jeszcze raz.

* Ten wpis ukazał się pierwotnie 18 grudnia 2005.

Powiązać i zakneblować

Nauczyciele ze szkoły podstawowej w pewnym małopolskim miasteczku zainspirowali mnie do starań o większą dyscyplinę na moich lekcjach i przypomnieli mi sceny z filmu „The Wall” zespołu Pink Floyd, w których to grzecznym szeregiem pokorne dzieci wpadają do maszynki do mielenia mięsa ilustrującej ich szkolną edukację. Nie myślałem, że w drugiej dekadzie XXI wieku polscy nauczyciele są jeszcze tak pomysłowi i stosują tak nowatorskie metody… Hm, właśnie, czego to są metody? Kształcenia? Wychowania? Jakie cele osiąga w ten sposób nauczyciel, którego intencji nie ogarnia mój marny talent pedagogiczny?
Otóż uczeń, który – bez podniesienia ręki i niepytany – udziela poprawnej odpowiedzi na pytanie zadane przez nauczyciela – dostaje do wykonania żmudne zadanie zapisania całej kartki w zeszycie przepisywanym linijka po linijce zdaniem „Nie będę przeszkadzał nauczycielowi w lekcji”.
Z kolei, reagując dowcipnie i błyskotliwie na obelgi rzucane przez nauczyciela pod adresem klasy, dostaje do przepisania zdanie „Będę się zwracał do nauczyciela w odpowiedni sposób”.
Metoda wydaje mi się genialna. Uczniowie tej szkoły podstawowej muszą się nudzić na lekcjach dużo mniej, niż ich starsi koledzy, którzy mają lekcje ze mną. Mają przynajmniej co robić i ćwiczą sobie charakter. Nie tylko pisma.
Dzieci powinno się w ogóle przywiązać do krzeseł i zakneblować. Najlepiej też podać im jakiś środek otumaniający, a samemu zostać przez cały dzień w pokoju nauczycielskim i wypełniać dziennik. Nie można przecież pozwolić, by głupie bachory przeszkadzały ciału pedagogicznemu w jego podniosłej misji i odpowiedzialnej pracy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Podaj łapę

Kiedyś byłem na jakimś szkolnym meczu siatkówki. Siedziałem razem z kolegą nauczycielem na końcu całego rzędu kibicujących uczniów. W pewnym momencie przyszła do nas się dosiąść grupa świeżych kibiców w postaci kilku kolejnych uczniów. Chłopcy, przeciskając się między rzędami, witali się po kolei z wszystkimi swoimi kolegami, by wreszcie w końcu wylądować z ręką wyciągniętą do mnie, pewnie bez większego zastanowienia się i raczej z rozpędu. Wymieniłem z każdym z nich krótki uścisk dłoni i nie byłoby w tym chyba nic szczególnego, gdyby nie to, że każdy z nich wyciągał następnie rękę do mojego kolegi nauczyciela, tymczasem jego reakcja z przyczyn zupełnie dla mnie niezrozumiałych była całkowicie odmienna od mojej.
Kolega nie podał ręki żadnemu z tych chłopców, za to każdemu z nich powiedział jakimś dziwnym, zawierającym nutkę pretensji tonem, „Dzień dobry”.
W ten sposób z raczej oklepanego i ogólnie przyjętego gestu, do którego w zasadzie żaden z nas nie przywiązywał większej wagi, kolega zrobił coś ważnego, wymagającego rozwagi, a co najzabawniejsze, kontrowersyjnego. Reakcja chłopców, których dłonie trafiły w próżnię, była mieszanką konsternacji i rozbawienia.
Zastanawiałem się potem trochę nad tym, który z nas popełnił błąd. Ja – bo spoufaliłem się z grupą uczniów podając im dłoń i nie podkreślając przez to dystansu, jaki dzieli mnie od nich i od ich kolegów, a moich uczniów, siedzących ze mną na ławce? A może Andrzej – wyolbrzymiając ten gest i jego znaczenie?
Niektórzy z moich uczniów w technikum – i nie ma tu znaczenia ich średnia ocen – mają w zwyczaju witać się ze mną podaniem dłoni. Szczególnie dotyczy to przypadku, gdy zbierają się w pracowni przed pierwszą lekcją. Ja coś tam sobie szykuję, odpalam sprzęt, a oni się schodzą jeden po drugim i witają ze sobą, a część z nich także ze mną. Nie wiem, może niektórzy z nich robią to w przekonaniu, że to mi się podoba i żeby mi się podlizać. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że raczej robią to właśnie tak bezrefleksyjnie i z rozpędu. Witają się z całą grupą kolegów, to i ze mną. W sumie może i głupio by było mnie ominąć.
Ja prawdę mówiąc nie zwracam specjalnie uwagi na to, który z nich jak się ze mną wita. Gdybym miał teraz wymienić tych, którzy mi podają rękę, albo tych, którzy mi nie podają ręki, nie umiałbym. Nie pamiętam. Bywa, że to podawanie ręki mi przeszkadza trochę, bo na przykład akurat coś uzupełniam w dzienniku albo poprawiam jakieś prace pisemne, a tu ktoś do mnie wyciąga rękę i muszę sobie przerwać. Ale nigdy by mi chyba nie przyszło do głowy, że odmawiając komuś podania mu ręki mogę sobie podreperować swój wizerunek czy podkreślić swój autorytet.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Bilety do następnej klasy

Od lat w grupach, które tylko rok dzieli od matury, rozdaję bilety do ostatniej klasy. Stało się to już pewną tradycją, a jak wielką, uświadomiłem sobie dzisiaj, gdy zobaczyłem panów z trzeciej mechanika w marynarkach, koszulach i pod krawatem. W tym roku po raz pierwszy miałem też przyjemność poprowadzić tę wyjątkową lekcję w dwóch trzecich klasach technikum w całości po angielsku, odpowiadając na zadawane mi w tym języku pytania i z uznaniem odnotowując błyskotliwe reakcje ze strony Krystiana, Marcina, Łukasza i kilku innych uczniów.
Postanowiłem, wzruszony poniekąd rangą, do jakiej tegoroczni trzecioklasiści podnieśli tę happeningową ceremonię, przypomnieć wpis, który umieściłem na blogu po rozdaniu biletów w maju 2006, gdy oni byli jeszcze w podstawówce.

W ostatnich tygodniach pożegnałem się z maturzystami i zostały mi tylko cztery grupy panów, którzy matury zdawać będą za rok. Pozwoliłem sobie z każdą tych grup na spacer po szkole w ramach lekcji języka angielskiego. To była jedna z trudniejszych lekcji w tym roku szkolnym i nie wszyscy ją zrozumieli.
Na przepastnych korytarzach naszej szkoły wiszą tablice z fotografiami absolwentów, na które zwykle nikt specjalnie nie zwraca uwagi. Pokazałem im wszystkie klasy, które dotąd uczyłem, a oni znaleźli nawet ze zdziwieniem paru swoich znajomych na tych fotografiach.
Uczę od 10 lat, a jednak jest na tych tablicach wiele ciekawostek. Jest jedna dziewczyna, która obecnie jest żonatym mężczyzną. Jest jeden drągal, który obecnie ma obywatelstwo amerykańskie i mieszka w Nowym Jorku, jest kilkadziesiąt osób, które mieszka w tej chwili i pracuje w Anglii, Irlandii, Hiszpanii. Jest parę osób, które już nie żyją, zmarły lub zginęły, w tym jedna tuż przed maturą, a jedna tuż po maturze.
Po tym spacerze po szkole wróciliśmy do klasy i powiedziałem moim panom, że większość z nich też trafi w przyszłym roku na te ściany i niewiele po nich poza tym w tej szkole zostanie. I że życie to ulica w jednym kierunku, na której się nie zawraca. Że każdy, kto pójdzie do maturalnej klasy, już nie wróci.
Następnie sporej części z nich wręczyłem bilet w jedną stronę do czwartej klasy technikum. Kazałem go nie zgubić, bo w maturalnej klasie może być jakiś kanar, który będzie sprawdzał bilety. Na biletach napisałem po angielsku „one way ticket” i jak mimo to któryś z nich nie pamięta dalej, jak się nazywa bilet po angielsku, to w tej czwartej klasie go chyba uduszę.
Bilety, jak wiadomo, najlepiej rezerwować jak najwcześniej. Im później się je dostaje, tym więcej za nie trzeba zapłacić. Naszykowałem te bilety dla wszystkich, ale nie wszyscy je jeszcze odebrali. Na początku niektórzy zostawali po lekcjach, żeby zdobyć ten bilet, dzisiaj dziewięciu panów z różnych grup przyszło po bilet po południu. Niestety, nadal mam siedem biletów, a kilka musiałem potargać.
Miałem na początku i nadal mam pewne wyrzuty sumienia, czy tych biletów nie powinienem był rozdać wszystkim za darmo, po promocyjnej cenie, na miejsca przy oknie. Adrianowi zmarł ojciec i od tej pory nie przychodzi on prawie wcale do szkoły, może zasłużyłby sobie dawno na ten bilet, gdyby nie śmierć ojca jesienią. Łukasz siedzi z matką w domu i niańczy dzieci swoich starszych braci, którzy wyjechali za granicę do pracy. Też mu pewno niełatwo z tym wszystkim. Każdy taki niewydany bilet do czwartej klasy to wielka rozterka i niepewność. I mam nadzieję, że każdy ten bilet w końcu odbierze, jak nie teraz, to w sierpniu.
Ale pociesza mnie jedno. Że jeśli nawet większość tych biletów przetrzymuję niesłusznie, krzywdząc kogoś, to co najmniej jeden jest sprawiedliwy. Ten ktoś, kto uznał, że niszcząc mi w nocy lakier na masce samochodu zapewni sobie bilet za darmo, nie dojrzał jeszcze, by skręcić w tę jednokierunkową ulicę. Nie można puścić w taką ulicę kogoś, kto nie zna znaków drogowych, i kto – jadąc nią – nie będzie zważał na innych kierowców, pieszych, krawężniki. By daleko zajechać, trzeba paliwo lać do swojego baku, a nie upuszczać innym. I wierzę, że ci panowie, z którymi się w tym roku, niestety, pożegnam nie wydawszy im biletu, też się tego nauczą.

Dzisiaj rozdałem bilety do ostatniej klasy w III A. Marcin, który był nieobecny na tej wyjątkowej lekcji, przeprosił mnie za nieobecność, gdy spotkaliśmy się na szkolnym parkingu. Dwa tygodnie temu Łukasz, który skończył szkołę rok temu (a więc był wśród tych ubranych w garnitur, o których mówi wstęp do tego wpisu), pokazał mi swój – do niczego już niepotrzebny bilet do klasy maturalnej. Nadal go ma, nosi go w portfelu i zalaminował go sobie, ponieważ z biegiem czasu bilet zaczął się niszczyć. Spytałem się Łukasza, po co mu ten bilet w rok po ukończeniu szkoły, w przeddzień wyjazdu do pracy do Norwegii, a w odpowiedzi usłyszałem, że to najlepsza pamiątka, jaka mu została ze szkoły.
Panowie z III A patrzyli na mnie dzisiaj z lekkim politowaniem, gdy rozdawałem im bilety. Ale mam wrażenie, że ta lekcja nadal do czegoś się przydaje.

 

To trzecia publikacja tego wpisu (wzbogacona o kolejny komentarz), pierwsza miała miejsce w 2006 roku.