Filozofia sukcesu

Z jednej strony trudno się dziwić Karolinie Orleckiej, że się denerwuje i ma pretensje o to, że jej praca maturalna z filozofii zaginęła. Ten przykry przypadek losowy z pewnością nie cieszy nikogo.
Z drugiej strony jednak, zamiast załamywać ręce i obarczać winą anonimowy trybik machiny, który zawiódł, powinno się zwrócić uwagę na zupełnie inny aspekt tej sprawy. To, że po kilkunastu latach funkcjonowania systemu egzaminów zewnętrznych na masową skalę zaginął jeden arkusz, to w rzeczywistości – jakkolwiek niezręcznie w stosunku do pani Karoliny to zabrzmi – olbrzymi sukces Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych i świadectwo praktycznej niezawodności systemu.
Każdego roku polskie instytucje odpowiedzialne za egzaminy na różnych etapach edukacji obracają milionami arkuszy. Dyrektorzy szkół nie zawsze dobrze pakują i opisują koperty z tymi arkuszami, błędy te nie zawsze są jednoznacznie korygowane w tak zwanych punktach odbioru prac. Ocenianie zewnętrzne ma na celu obiektywizm, porównywalność wyników i anonimowość relacji między zdającym a egzaminatorem. W związku z tym prace wędrują niekiedy setki kilometrów, w zależności od zasięgu terytorialnego danej komisji. Ba, w niektórych przedmiotach bywa, że jadą przez całą Polskę.
Wędrówka prac to proces, w którym na los każdego arkusza i koperty czyha wiele różnych niebezpieczeństw. Najpierw – bezpośrednio po egzaminie – dyrektor szkoły odwozi je do najbliższego POP-u. Po drodze – czego żadnemu dyrektorowi nikt nie życzy – może mu wypaść i zawieruszyć się w kącie auta czy garażu jakaś koperta, może mieć wypadek samochodowy, w wyniku którego część kopert i arkuszy może ulec uszkodzeniu lub zniszczeniu, może też nie mieć pewności, czy członkowie zespołów nadzorujących prawidłowo spakowali i przeliczyli wszystkie arkusze na sali. Wbrew pozorom, ustalenie liczby arkuszy, jakie powinny spłynąć w dużej szkole po dużym egzaminie, nie jest wcale takie proste. Nie wszyscy maturzyści przychodzą na egzamin, chociaż wcześniej deklarowali przystąpienie do niego. Zwłaszcza maturzyści z minionych lat, którzy podnoszą wynik, nie zawsze się na egzamin zgłaszają. Wystarczy, by zespół nadzorujący pomylił się i nie odnotował czyjejś nieobecności na protokole sprawdzania, a już liczba arkuszy w kopercie nie zgadza się z liczbą osób przystępujących do egzaminu.
Poza tym powiedzmy sobie szczerze: nie chodziliście do szkoły, nie studiowaliście? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że „pani” czy „pan” zgubili klasówki, które mieli w biurku w swojej własnej klasie, nigdzie niby ich nie zabierali? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że oddaliście jakąś pracę i nigdy Wam jej nie oceniono? Ja, jako nauczyciel, przyznałem się do takiego błędu kiedyś publicznie. A i tak nie wątpię, że każdy taki przypadek kiedyś miał, jako nauczyciel, czy jako uczeń.
Po kilkunastu latach zginęła praca jednej maturzystki z jednego przedmiotu. Dla tego, który jest winny tej sytuacji, ktokolwiek to był, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Pani Karolina potrzebowała tego wyniku i przystąpiła do egzaminu, chociaż od ukończenia liceum minęło już parę lat i chociaż ma już dyplom wyższej uczelni. Ale to, że miliony arkuszy co roku jakoś nie giną i miliony zdających otrzymują wynik, to prawdziwy triumf systemu. I chwała mu za to.

Przy kolacji bez matury

W prawie wszystkich spotkaniach towarzyskich, a i w kontaktach służbowych, wychodzi ostatnio prędzej czy później temat rzekomej potwornej zapaści w systemie egzaminów zewnętrznych, miażdżącej ponoć w swoich wynikach kontroli NIK-u, a także krzywdzie, jaką komisje okręgowe, komisja centralna, ministerstwo i partia rządząca (a jakże) z zamysłem czynią biednym maturzystom i innym egzaminowanym. Leniwe, wredne urzędasy do spółki z egzaminatorami, których jedynym celem jest wyżycie się na biednych zdających i leczenie swoich kompleksów na ich cierpieniu, robią wszystko co mogą, by najwybitniejsi młodzi ludzie nie dostali się do wymarzonych liceów czy na upragnione studia.
Nic dziwnego, temat ostatnio bardzo modny. Patrząc na to okiem laika łatwo ulec zmanipulowaniu i uwierzyć w najgorsze brednie. W jednej z gazet przeczytałem dość nerwowy artykuł o krzywdzie, jaka ostatnio stała się dziewczynie, która uzyskała słaby wynik z matury z języka szwedzkiego, chociaż przecież wychowała się w Szwecji. Dziennikarz zapomniał sprawdzić, a może celowo zataił fakt, że matura z tego języka odbyła się ostatnio 10 lat temu. W innej gazecie przeczytałem dłuższy wywód na kilka szpalt o tym, jakie są konsekwencje stosowania zadań i arkuszy, które nie podlegają standaryzacji. Skąd jednak autor wziął wiedzę o tym, że arkusze standaryzowane nie są, nie wiadomo, wiedza ta jest – o ile mi wiadomo – mylna. Zabawne są też dywagacje o mitycznym „kluczu” podejmowane przez osoby, które nie mają pojęcia o tym, jak ocenianie wygląda.
System oceniania zewnętrznego nie jest idealny. Ale, co ciekawe, system ten ma z założenia się doskonalić. Gdy został stworzony, wbudowano w niego mechanizm stałej racjonalizacji. I od tamtej pory system poddawany jest stałej ewaluacji, a w oparciu o wnioski praktyczne ewoluuje ku lepszemu.
W histerii przeciwko ocenianiu zewnętrznemu niektórzy mają nawet odwagę postulować powrót do oceniania w szkole. Przypominam sobie wtedy swoją maturę i zastanawiam się, jak to możliwe, że zdałem z polskiego, chociaż miałem pisać o bohaterze romantycznym, a całą moją pracę poświęciłem Poświatowskiej, Bursie, Wojaczkowi i Hłasce. Ba, otrzymałem ocenę celującą! No tak, to była matura wewnętrzna, a ja byłem stypendystą Prezydenta Miasta w dziedzinie kultury i laureatem ogólnopolskiego konkursu poetyckiego. Nawet anonimowość naszych prac była tylko teoretyczna, a kryteria oceniania musiały być całkowicie umowne.
Gdy skończyliśmy pisać maturę z matematyki, pamiętam długą kolejkę przez całą salę, w której staliśmy, by oddać profesorowi owoce swojej pracy. W kolejce tej niejedno zadanie można było sobie sprawdzić, uzupełnić, poprawić. Profesor zaznaczał zielonym długopisem miejsca, w których nasze prace zawierały skreślenia i poprawki. Krążyły legendy o tym, że zaznaczał na zielono miejsca bez żadnych skreśleń, aby potem w tych miejscach samemu na niebiesko nanieść poprawki na naszą korzyść. W takiej samej kolejce na języku polskim czytałem wypracowania kilku koleżanek i kolegów, by wyłapać błędy ortograficzne (z tego akurat byłem dobry).
Od mojego przyjaciela marynarza, którego przy okazji pozdrawiam i gratuluję mu jako świeżo upieczonemu doktorowi nauk, dowiedziałem się niedawno, że na stronie swojego liceum ogólnokształcącego – wprawdzie w piątej setce, ale jednak – jestem umieszczony na liście wybitnych absolwentów. Sprawdziłem, faktycznie. Jestem wybitnym absolwentem II Liceum Ogólnokształcącego im. R. Traugutta w Częstochowie. Musiałem zrobić na kimś duże wrażenie, nie wiem tylko, czy lejąc wodę, czy ściągając, czy pomagając ściągać innym. Szkoły średniej nie wspominam źle, mam o niej dobre zdanie, nie raz pisałem tutaj o świetnych nauczycielach, którzy mnie uczyli, ale – szczerze powiedziawszy – procedury i kryteria oceniania zmieniły się od tamtych czasów nie do poznania. Zdecydowanie na lepsze.

Przy kawie, winie czy przy świecach, rozmawiajmy o miłości, radościach i problemach naszego codziennego życia. O ocenianiu zewnętrznym rozmawiam tylko z osobami, które najpierw obejrzą w całości poniższe filmy z Marcinem Smolikiem na konferencji OSKKO w Krakowie.

Mundurki czy stroje ludowe?

W ostatnich dniach kilkakrotnie przyszło mi zaparkować w sprawach służbowych przed jednym z nowohuckich techników, a następnie spędzić kilka godzin w budynku szkoły. Wizyty te zainspirowały mnie po raz kolejny do rozważań nad umundurowaniem uczniów, gdyż udało mi się zaobserwować spontaniczną, oddolną modę wśród uczniów na tak zwany strój jednolity.
Na szkolnym parkingu obok mnie parkowali w swoich co najmniej paroletnich, ale odszykowanych beemkach i audicach uczniowie technikum, którzy nie starali się w żaden sposób ukryć z paleniem papierosów i dość swobodnie dobierali słownictwo. W barze na skwerze przed szkołą sprzedaje się szybkie dania w tak niestandardowych rozmiarach, że chyba nieprzypadkowo większość z tych panów miała ramiona zdecydowanie szersze niż moje uda, ramiona nieproporcjonalnie potężne szczególnie w zestawieniu z ich wygolonymi głowami. Gigantyczne zapiekanki, hamburgery i cheeseburgery to jeszcze nic, specjalnością zakładu jest knysz – pokaźny, okrągły chlebek wypełniony mięsem i sałatkami. Ramiona i łydki panów zdobiły misterne tatuaże, a z ich niechcący podsłuchanych rozmów domyśliłem się, że są uczniami technikum mechanicznego (kierunek jakże bliski mojemu sercu) o wszechstronnych zainteresowaniach (samochody, sport, seks i siłownia) i z perspektywami na przyszłość (są rozrywani na rynku pracy, nie tylko w kraju).
Poczułem w gruncie rzeczy sympatię do tych nieznanych mi bliżej panów mechaników, tym bardziej że sam niedawno wypuściłem spod skrzydeł tak zacną klasę Technikum Mechanicznego. Niezwykle sympatyczny widok: grupa rdzennych mieszkańców Nowej Huty w strojach ludowych (dresach) beztrosko się relaksuje przed swoją ukochaną szkołą na kilka dni przed rozdaniem świadectw.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed siedmiu lat, a tu znowu czerwiec i ja dalej siedzę koło budki z knyszami.

Wakacje nad zalewem

Jakże uspokajająco i relaksująco działa w środku lipca widok na wodę, wyspę, łabędzie. Trzeba tylko skupić w kadrze to, co warto, a ignorować to, co poza nim. Należy przyjąć odpowiednią perspektywę, a nie patrzeć na to, co niepotrzebnie psuje wrażenia. Tak samo jak w życiu w ogóle. Koncentrować się na tym, co daje satysfakcję i radość, a wynagrodzi to nam wszystkie smutki i żale.
Dla niewtajemniczonych, na zdjęciu zalew w samym środku Nowej Huty, w połowie drogi między Placem Centralnym a Centrum Administracyjnym HTS. Ziemia się trzęsie, gdy po torowisku obok przejeżdżają tramwaje. Wielu ludzi spędza tu w okolicy miłe chwile, niekoniecznie na wczasach. Niektórzy nawet w pracy mają piękny widok przez okno.