Prototyp na sprzedaż

Podczas jednego z wykładów studenci z dostępnych pod ręką materiałów stworzyli unikalny, nowatorski, przyjazny środowisku naturalnemu model komputera, który chcą sprzedać. Chętnie skontaktuję z genialnymi młodymi konstruktorami, jeśli ktoś ma dla nich poważną ofertę.

Prezydenci się mylą

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Dopiero zastanawiałem się, czy ktoś się odważy wytknąć Prezydentowi Rzeczpospolitej złamanie Konstytucji emocjonalną wypowiedzią na temat krzyży w szkolnych klasach, a już Joanna Senyszyn skierowała do Ministerstwa Edukacji Narodowej wniosek o przywrócenie atmosfery neutralności światopoglądowej w szkołach, a Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zaczęło zbierać podpisy pod pismem do Prezydenta, domagającym się przeprosin za niefortunną wypowiedź. Celowość takich akcji wydaje się być niezaprzeczalna w świetle pojawiających się inicjatyw zmiany polskiego godła państwowego i umieszczenia w nim łacińskiego krzyża.
Jak pokazali we wczorajszym referendum mieszkańcy Częstochowy, można doprowadzić do odwołania prezydenta, który w swoim mniemaniu był dobry, a nawet uważał się za gwaranta pomyślności i prawidłowego funkcjonowania miasta. W piśmie do mieszkańców opublikowanym na swojej stronie internetowej napisał między innymi, że odwołujące go referendum to „nadużycie demokracji”, a Częstochowie pod zarządem komisarycznym grozi roczny marazm i utrata wiarygodności wśród inwestorów. W odczuciu większości Częstochowian (za odwołaniem Prezydenta z urzędu opowiedziało się 94,3% głosujących) Tadeusz Wrona dawno jednak przestał reprezentować ich interesy, dbając jedynie o pątników i zakonników, jakby to Częstochowa była kwiatkiem do kożucha Jasnej Góry, a nie odwrotnie.
Prezydent Częstochowy do samego końca brnął w zaparte i nie potrafił przekonać do siebie swoich przeciwników, a brakiem zdecydowania potrafił zrazić do siebie nawet tych, którzy jego wizję rozwoju Śródmieścia (może za wyjątkiem kłaniających się sobie wzajemnie dwóch pomników jednego papieża) skłonni byli docenić i poprzeć. Swoich przeciwników lekceważył i niewybrednie szufladkował, a procedurę referendum podważał.
Miejmy nadzieję, że – w przeciwieństwie do niego – Prezydent Kaczyński zreflektuje się i przeprosi za gafę z 11 listopada, ja w każdym razie chętnie mu wybaczę, jeśli odpowie mi na list, pod którym wraz z dwoma tysiącami innych osób się dzisiaj podpisałem:

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Aleksander Kaczyński

Panie Prezydencie,
pragnę zauważyć, że w przemówieniu z dnia 11 listopada 2009 roku niesłusznie ocenił Pan, że „nikt w Polsce nie przyjmie do wiadomości, że w szkołach nie wolno wieszać krzyży”.
Pragnę poinformować, że istnieją osoby będące obywatelami polskimi, które uważają, że wieszanie krzyży jest naruszeniem wolności obywatelskich, a wręcz popierają ideę braku jakichkolwiek symboli religijnych w szkołach, przedszkolach i innych instytucjach publicznych. Co więcej, podobne wypowiedzi słyszane z ust głowy państwa są dla nich potwarzą, klasyfikują je bowiem jako obywateli drugiej kategorii.
Pragnę również zwrócić Panu uwagę, że jako Prezydent RP, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji RP, czuwa Pan nad przestrzeganiem Konstytucji, która w art. 25, ust. 2 stwierdza, że: Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Oznacza to, że swoim przemówieniem złamał Pan zasadę art. 25 ust. 2 Konstytucji RP, co nie powinno pozostać bez konsekwencji.
Wyrażam więc swój protest przeciwko lekceważeniu przez Pana art. 25 ust. 2 i art. 126 ust. 2 Konstytucji RP i domagam się publicznych przeprosin.

Formularz ułatwiający wysłanie listu do Prezydenta Kaczyńskiego dostępny jest na specjalnie uruchomionej w tym celu stronie. Zachęcam do korzystania z formularza i domagania się przeprosin od głowy państwa.

Nowoczesny Budapeszt

W Budapeszcie dbają nie tylko o bezpieczeństwo obywateli miasta, ale także o ich laptopy. Wyznaczyli nawet specjalne przejścia dla pieszych z laptopami. To dobrze, to wyraz troski o nasz sprzęt komputerowy, by nic się z nim nie stało. Brawo dla władz miejskich w stolicy Węgier!

Krzyżowanie trybunału

Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrzył skargę matki, której w publicznej włoskiej szkole przeszkadzała obecność krzyży, podjął jedyną racjonalną w tej sytuacji decyzję i orzekł, że wieszanie krzyży w szkołach narusza prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami i wolność religijną uczniów. Włochy mają zapłacić kobiecie odszkodowanie w wysokości 5 tys. euro za straty moralne. Podniosło się straszne larum, także w Polsce, gdzie sam Prezydent podczas uroczystości Święta Niepodległości naraził się na zarzut złamania Artykułu 25 ust. 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej i zagroził, że nikt w Polsce nie będzie przyjmował do wiadomości i respektował podobnych wyroków trybunału w sprawie polskich szkół. Ciekawe, czy ktoś znajdzie w sobie odwagę, by domagać się za to postawienia Prezydenta Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Spokojne i zrównoważone komentarze trudno zauważyć w natłoku reakcji histerycznych, potwierdzających jedynie słuszność decyzji sędziów. „Obrońcy” krzyża, obwieszając krzyżami dom rodzinny kobiety, która złożyła skargę do Trybunału, wpisują się tylko w długą historię krzyża jako narzędzia opresji i prześladowań i mam wrażenie, że w istocie nie mają rzeczywistego szacunku dla niego.
W argumentach obrońców krzyża w przestrzeni publicznej ciągle powtarza się kłamstwo o ateistycznych dyktaturach, w którym próbuje się zaklinać rzeczywistość i wmawiać odbiorcom, że hitlerowskie Niemcy były ateistyczne i nie walczyły w imię chrześcijańskiego Boga. A przecież w dobie internetu i powszechnej dostępności do informacji każdy może się łatwo przekonać, że Bóg, krzyż i inne znaki chrześcijaństwa były stałymi elementami hitlerowskiej propagandy.
Zapomina się o tym, że nawet wśród chrześcijan nie ma w tej sprawie pełnej zgodności i że z samego szacunku dla krzyża, Boga i wartości ludzkich wspólnych każdemu człowiekowi, krzyże w szkołach i klasach wisieć nie powinny. Powinniśmy się pogodzić z faktem, że świat nie jest zbiorowiskiem katolików, a jeśli ma być na świecie dobrze i katolikom, i nie – katolikom, trzeba się wzajemnie szanować. Tymczasem znak krzyża może upokarzać osoby innych wyznań, bo – zawieszony nad godłem państwowym – stwarza niezrozumiałą hierarchię, w której wszystkie religie i wyznania poza katolicyzmem traktowane są jako jakieś sekty, a sam katolicyzm wyrasta ponad państwowość. Co więcej, patrząc na to szerzej, krzyż potencjalnie obraża uczucia religijne niektórych chrześcijan, bo jest sprzeczny z dekalogiem w oryginalnej, biblijnej wersji, zmodyfikowanej przez Kościół katolicki na soborze nicejskim w 787 roku:

Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył…

(Księga Wyjścia, 20, 4-5)

Mało kto zwraca uwagę na to, że w polskich szkołach mamy setki tysięcy dzieci, których rodzice mogą teraz wyciągnąć rękę po kilka tysięcy euro, a niektórzy z nich powody ku temu będą mieli jeszcze większe, niż kobieta, która rozpętała całą tę sprawę z krzyżem we Włoszech.
Kilka dni temu w mojej szkole przyjęliśmy oficjalnie taki sposób uczczenia 11 listopada, że po pierwszej lekcji nauczyciele zamknęli plecaki uczniów w klasach i zmusili wszystkich uczniów do udziału we mszy świętej na sali gimnastycznej. Oczywiście nie wszyscy dali się zmusić, bo panowie z czwartej mechanika tego dnia w ogóle nie przyszli do szkoły, chociaż mieli lekcje przedmiotu bardzo przydatnego do egzaminu zawodowego z nauczycielem, którego bardzo lubią.
Panowie z trzeciej mechanika, którzy mieli pierwszą lekcję ze mną, nie zostali do pójścia na mszę świętą zmuszeni i – delikatnie mówiąc – nie wszyscy się na nią udali, chociaż na akademię po mszy większość klasy już dotarła.
Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi? Nie jestem przeciwny religii i Bogu, jeśli dla kogoś stanowią ważne elementy jego światopoglądu i są wyznacznikiem norm, moralności i zachowań. Tak jednak, jak rozumiem i szanuję fakt, że dla kogoś krzyż stanowi symbol nadziei, tak każdy, kto identyfikuje się z krzyżem, powinien się liczyć z faktem, że narzucając ten krzyż innym czyni z niego narzędzie opresji, nacisku i przemocy psychicznej. A tego chyba żaden współczesny chrześcijanin tak naprawdę nie chce.
Mam nadzieję, że Trybunał w poszerzonym składzie nie ugnie się przed odwołaniem włoskiego rządu i podtrzyma pierwotną decyzję w sprawie krzyży. Mam też nadzieję, że – prędzej czy później – krzyże zostaną zdjęte ze ścian w polskich instytucjach publicznych, w tym w parlamencie i w szkole. Nie w każdej zresztą polskiej klasie wisi krzyż i nie zauważyłem jak dotąd, by ktokolwiek zwracał na to na co dzień uwagę, albo by lekcję prowadziło się lepiej w klasie z krzyżem, niż w klasie bez niego. Bo dobro – czy to spod znaku krzyża, czy wynoszone z innych wartości i przekonań – powinno się mieć w sercu i głowie, a nie na ścianie. Trzeba być dojrzałym i odpowiedzialnym, jak panowie z czwartej mechanika, którzy w dniu obowiązkowej mszy świętej poszli wprawdzie na wagary i przez to nie odbył się fakultet, ale odrobiliśmy nasze zajęcia w innym terminie.

Internet się starzeje

We wpisie z 1 listopada tego roku profesor Śliwerski przyznaje mi zaszczytny, acz słusznie zasłużony tytuł najbardziej doświadczonego z trójki blogerów – Chętkowski, Mały, Śliwerski, ponieważ mój pierwszy wpis pojawił się w październiku 2005 roku. Ledwie sięgam pamięcią do tego dnia, gdy opublikowałem pierwszy wpis na blogu, a przecież to nie był początek mojej przygody z internetem.
Moja pierwsza witryna znajdowała się na serwerach Tripod.com i miała piękny adres internetowy zawierający tyldę, znak wówczas powszechny w wirtualnym świecie, a dzisiaj prawie że zapomniany. Ale nie tylko tylda odchodzi z wolna do historii. Kto dzisiaj pamięta, że miał skrzynkę pocztową i stronę na Polboxie? Było mi niezwykle smutno, gdy w ostatnim czasie zaczęły znikać serwisy internetowe, które w latach dziewięćdziesiątych były dla mnie synonimem sieci. Lycos – powiązany z Tripodem – nagle zwinął skrzydła i po swoim brytyjskim portalu pozostawił jedynie informację o zakończeniu działalności. Yahoo! zrezygnowało ostatnio z dalszego utrzymywania Geocities, na którym kiedyś miałem mirror strony i które wydawało mi się miejscem, w którym trzeba być obecnym. Intensywnie używałem Yahoo!Groups, znakomitego pierwowzoru forów i list mailowych, wokół których tworzyły się prawdziwe społeczności użytkowników. Dziś z roku na rok coraz mniej studentów jest w stanie wyjaśnić, co to w ogóle są grupy dyskusyjne, nie wspominając już o tych opartych o protokół NNTP. Usenet to coś, co w tekstowym internecie było odpowiednikiem dzisiejszych forów, ale wraz z pogłębiającą się interaktywnością wszystkich stron i portali przestało dla nich mieć rację bytu, choć moim zdaniem – nawet jeśli w pewnej niszy – tętni wciąż życiem.
Pamiętam, jak sceptycy kręcili głową, gdy Google chciało poszerzyć swoją działalność i przestać być postrzegane jako wyłącznie wyszukiwarka. Nie dawali mu szans, rynek był już podobno zagospodarowany przez ówczesnych gigantów. Dzisiaj, gdy uczniowie zauważą przy otwieraniu przeze mnie przeglądarki, że mam ustawione My Yahoo jako stronę startową, dziwią się i pytają, czemu nie iGoogle.
Internet jest nieprzewidywalny. Nie sposób dzisiaj powiedzieć, jakie usługi go zdominują za dziesięć czy dwadzieścia lat i w jakim pójdzie kierunku. Bywa (znakomicie ilustruje to sukces Naszej Klasy czy Gadu-Gadu), że zupełnie prymitywny portal czy usługa, nie wnoszące niczego nowego i bazujące na rozwiązaniach od dawna obecnych, nagle odnoszą olbrzymi komercyjny sukces, chociaż alternatywne portale i konkurencyjne usługi zdają się być o wiele ciekawsze, zaawansowane i rozbudowane, a oferowane przez nie możliwości są o wiele większe.
Odkąd używam z uczniami platformy e-learningowej, musiałem się zawsze liczyć z malkontentami, którzy z mniej lub bardziej obiektywnych względów wykorzystywali fakt, że sugeruję im korzystanie z internetu jako kanału komunikacji ze mną i pozyskiwania materiałów dydaktycznych, do składania na mnie oficjalnych skarg i stawiania mi zarzutów. W tym roku szkolnym, jak zawsze, przeznaczyłem całą godzinę lekcyjną w pierwszych klasach we wrześniu na to, by pokazać, jak założyć konto w Moodlu, potem byłem gotów dać każdemu czas na założenie konta w szkole. I po raz pierwszy okazało się, że to zbyteczne. Że przecież każdy ma komputer i internet w domu. Moje niedowierzanie panowie z pierwszych klas technikum przyjęli ze zdziwieniem i patrząc na mnie jak na kretyna poinformowali mnie, że nie żyją w średniowieczu i mają w domach nie tylko dostęp do sieci, ale także bieżącą wodę i inne osiągnięcia cywilizacji.
Łukasz powiedział mi ostatnio, że mnie internet „cieszy” bardziej niż jego, chociaż on związał się z internetem i informatyką zawodowo. I ma chyba rację. A to, co mnie cieszy najbardziej, to gwarancja wielkiej przygody, niespodzianki związanej z kierunkiem dalszego rozwoju sieci. Moja obecność w internecie zaczęła się w roku 1996, „dwa lata przed erą Google”, w okolicach Nowego Kleparza. Aleje i Kleparz nigdy nie zmienią się tak bardzo, jak internet potrafi się zmienić w ciągu kilku lat.

Wpadka z kondolencjami

Kpimy sobie notorycznie z naszego Prezydenta, kpimy z jego brata, który chociażby ostatnio oskarżył komunizm o wymordowanie dziesiątek miliardów ludzi. Członkowie gabinetu i parlamentarzyści są jednym z najpopularniejszych tematów żartów. A tymczasem w każdym kraju przywódcami są ludzie, a errare humanum est, więc wszędzie trafiają się wpadki. Niestety, czasami są one bardziej smutne i żałosne, niż śmieszne. Tak na przykład jest z listem Gordona Browna do Pani Jacqui Janes, której dwudziestoletni syn zginął w październiku na misji wojskowej w Afganistanie.
Nie wiem, czym kierował się Premier Wielkiej Brytanii uznając za stosowne, by napisać do pogrążonej w żałobie matki odręcznie. Może kondolencje miały dzięki temu stać się bardziej osobiste, głębsze, pełne empatii i współczucia, niż byłoby w przypadku listu wydrukowanego laserówką z rządowego komputera? A może Pani Janes wysłano przez pomyłkę jedynie szkic, brudnopis, jaki w zamyśle autora miał trafić do sekretarki i zostać przez nią przepisany przy użyciu edytora wyposażonego w narzędzia korekty językowej?
W liście, o którym donosi dzisiaj The Sun, roi się od błędów, w tym tak rażących, jak przekręcone nazwisko adresatki i skreślenia i poprawki w imieniu poległego żołnierza. Trudno się dziwić, że w Wielkiej Brytanii po upublicznieniu tego listu pojawiły się głosy, że premier jest nieczuły na los Brytyjczykówi na misjach i ich rodzin w kraju i nie jest świadom powagi sytuacji. Gordon Brown zadzwonił osobiście do Pani Janes, by przeprosić ją za popełnioną gafę, wydaje się jednak zupełnie niestosownym, by list z kondolencjami napisać tak pośpiesznie, na kolanie, tak niedbałym charakterem pisma, nie upewniając się nawet, jak dokładnie nazywa się adresatka i jak miał na imię jej syn.
Jak wylicza The Sun, w liście szef brytyjskiego rządu przekręcił nazwisko adresatki, popełnił błąd ortograficzny w imieniu jej syna, a następnie poprawił ten błąd, nanosząc poprawną pisownię pogrubioną literą, popełnił trzy kolejne błędy ortograficzne (greatst, condolencs, colleagus) i użył zaimka you zamiast your. Osiemnastokrotnie byle jak napisał literę i, przeważnie pomijając kropki nad tą literą, a raz – w wyrazie security – postawił nad nią dwie kropki. Przesadził także z użyciem zwrotów grzecznościowych kończących list – powinno być albo My sincere condolences, albo Yours sincerely, a w każdym użycie obok siebie sincere i sincerely nie najlepiej się prezentuje.
Warto odnotować, że The Sun – tak gorliwie wyliczający błędy popełnione przez premiera, sam nie jest nieomylny. W ich artykule znalazł się błędnie zapisany wyraz misspell:

He would never knowingly mis-spell anyone’s name.

Zdjęcie z artykułu w The Sun.

Permanentna świńska grypa

Podobno mamy zwracać szczególną uwagę na frekwencję i zgłaszać do odpowiednich władz przypadki klas, w których liczba nieobecnych uczniów osiągnie 20%. Wszystko to w świetle zagrożenia epidemią świńskiej grypy, która szaleje właśnie za ukraińską granicą i osacza nas niczym mgła z horroru Stephena Kinga.
Gdy usłyszałem ten komunikat po raz pierwszy, rozmarzyłem się. Jak by to było cudownie, gdyby frekwencja w klasach była zawsze powyżej 80%. Nie trzeba by się przejmować faktem, że gdy omawiasz konstrukcję rozprawki argumentatywnej, połowy uczniów nie ma, potem innej połowy nie ma wówczas, gdy omawiasz z nimi napisane przez nich na próbę rozprawki, a część przychodzi dopiero za trzecim czy czwartym razem i ani nie była na pierwszej poświęconej tej tematyce lekcji, ani nie oddała do sprawdzenia swej własnej pracy, ani nie była na lekcji, na której omawialiśmy tezy, argumentację i podsumowania w rozprawkach kolegów, ani po dziś dzień nie zabrała się za uzupełnienie zaległości. Uczniowie, przynajmniej niektórzy, są bowiem ludźmi bardzo zajętymi i z racji powagi swoich obowiązków uważają za zupełnie usprawiedliwiony i zasadny fakt lekceważenia obowiązków szkolnych. Czym bowiem jest taka rozprawka argumentatywna w porównaniu z burakami czy cebulą, które trzeba zwieźć przed zimą z pola, wyjazdem po samochód kupiony na Allegro kilkaset kilometrów od domu, czy udziałem w kilkudniowych rekolekcjach maturzystów organizowanych przez …szkołę? Co więcej – powody opuszczania lekcji są na tyle poważne, że – zdaniem niejednego ucznia – usprawiedliwione jest również pozostawianie sobie nieodrobionych prac domowych i nieuzupełnianie zaległości.
Uczniowie w klasie maturalnej potrafią sobie to wszystko bardzo starannie skalkulować i bywa, że wykorzystują do granic możliwości regulaminowe limity absencji. Czasami, robiąc to, uwzględniają swoje rzeczywiste potrzeby edukacyjne i wybierają godziny lekcyjne, które są im bardziej potrzebne, jak Robert i Łukasz, którzy na zwykły angielski w ostatni piątek wprawdzie nie przyszli, ale na popołudniowy fakultet dla zdających egzamin rozszerzony – owszem – dotarli. Czasami jednak przeważają argumenty czysto ekonomiczne, rodzinne, towarzyskie i pozaszkolne, a nie ma zupełnie znaczenia, jakie przedmioty się opuściło, by załatwić przyziemne, życiowe interesy, nieporównanie ważniejsze niż nauka.
Wydaje mi się, że albo uczniowie nie potrzebują świńskiej grypy jako wymówki, by co piąty z nich nie przyszedł do szkoły, albo epidemia grypy w moim miejscu pracy trwa nieprzerwanie odkąd się tu zatrudniłem.

Geje na Starowiślnej?

Studenci pisali wczoraj kolokwium, które trzeba było skserować. Studentów jest kilkudziesięciu, więc nawet na szybkiej kserokopiarce chwilę to musi potrwać, a klient w tym czasie przecież nie podda się medytacji, więc ogląda ogłoszenia na zawieszonej na ścianie tablicy ogłoszeniowej.
No i powiedzcie, czy to możliwe, by ktoś przypadkowo tak nazwał swój prywatny akademik? I czy trudno się dziwić studentom Wydziału Mechanicznego, że postanowili spolszczyć pisownię tej nazwy? Tylko, panowie, jak już iść na całego, to „y” pasowałoby zastąpić „j”. „Ośrodek Geja”.
A potem już nic, tylko na Starowiślną. Mile widziane pary (płeć niesprecyzowana). Na takim wielkim wydziale par męskich na pewno nie brakuje, jedną taką nawet znam, tylko że to są akurat panowie z Krakowa, więc akademik im niepotrzebny.

Włamanie do CKE

Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić stronę Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, to zastanie tam dzisiaj wieczorem dość nieoczekiwaną zawartość.
Ktoś się zdenerwował egzaminem próbnym z matematyki, ktoś inny nie zdał egzaminu z bezpieczeństwa.

Ciekawe, że w Linuksie pod tym samym adresem wyświetla mi się zupełnie co innego.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Maturalny maraton

Robert jest uczniem wyjątkowo odpowiedzialnym i dojrzałym, a chodzi do klasy, z którą wyjątkowo dobrze mi się pracuje. Nie oznacza to bynajmniej, że nie potrafi mi w ostrych słowach przemówić do rozsądku, jeśli się ze mną nie zgadza, przyjmuję to jednak zawsze z pokorą. Natomiast dla jednego z moich kolegów z pracy ta sama klasa jest klasą szczególnie trudną, a Robert, którego ja szanuję i podziwiam, stanowi uosobienie chamstwa i prymitywizmu. Mateusz z tej samej klasy, moim zdaniem bardzo szlachetny człowiek, ma u jednego z kolegów nauczycieli bardzo złą opinię. Z kolei Michał, który poprawia mnie, gdy przejęzyczę się na lekcji, albo pomaga mi, gdy mam trudności z wysłowieniem się, to podobno niespotykany głupek. Widocznie wszystko jest względne, a uczniowie – jak i cała otaczająca nas rzeczywistość – mogą być różnie postrzegani.
Na tej samej zasadzie uczniowie Dariusza Chętkowskiego, którzy buntują się przeciwko procedurom i kalendarium matur, są dla niego – jak i dla „społecznego rzecznika praw ucznia” – Macieja Osucha – bohaterami, a dla mnie rozpieszczonymi leniami zmanipulowanymi przez media, a także – niestety – część nauczycieli. Maturzyści ci zbierają podpisy pod petycją do Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, by egzaminy z poziomu podstawowego i rozszerzonego nie odbywały się tego samego dnia.
Od dawna ocena systemu egzaminów zewnętrznych jest tym, co różni mnie bardzo głęboko z tym wybitnym pedagogiem i opiniotwórczym blogerem. Zapewne w dużym stopniu wynika to z faktu, że uczymy różnych przedmiotów i mamy doświadczenia z zupełnie innym egzaminem maturalnym – on z języka polskiego, ja z języka angielskiego. Żaden z nas nie zna się pewnie zbyt dobrze na konstrukcji arkusza i kryteriach oceniania innego przedmiotu, niż swój własny, dlatego wydaje mi się, że powinniśmy unikać generalizacji i autorytatywnego wypowiadania się o całym systemie matur przez pryzmat własnych, jakże wąskich – w obrębie jednej specjalizacji – doświadczeń.
Podstawowym fundamentem nowego systemu maturalnego była porównywalność wyników maturzystów bez względu na to, w jakiej szkole przystąpili do egzaminu, stąd – w pierwotnej formule nowej matury – zdawanie egzaminu podstawowego przez wszystkich, a rozszerzonego – dodatkowo. Tę porównywalność zlikwidował potem pewien minister edukacji, któremu zawdzięczamy też tak zwaną „amnestię maturalną”. Zdaje się, że wielu nauczycieli zapomniało, jak wielki chaos wtedy powstał, jak nieporównywalne były wyniki maturzystów i jakim cieniem się to rzucało na obiektywizm postępowania kwalifikacyjnego na uczelniach wyższych.
W bieżącym roku szkolnym maturzyści ponownie przystępują obowiązkowo do egzaminów na poziomie podstawowym, a jeśli zależy im na uzyskaniu dodatkowych punktów z poziomu rozszerzonego, deklarują jego zdawanie w ramach egzaminów dodatkowych. Wychodząc naprzeciw potrzebom maturzystów, formuła egzaminu została jeszcze bardziej uelastyczniona, umożliwiono bowiem zdawanie egzaminu z sześciu przedmiotów dodatkowych na dowolnie wybranym poziomie (chyba, że chodzi o przedmiot zdawany jako przedmiot obowiązkowy, wówczas egzamin dodatkowy musi być na poziomie rozszerzonym z tej prostej przyczyny, że do poziomu podstawowego zdający przystąpił w części obowiązkowej). W pewnym sensie wprowadzenie puli trzech przedmiotów obowiązkowych zdawanych na poziomie podstawowym przywraca porównywalność, o którą wiele środowisk i autorytetów upominało się, gdy ją kilka lat temu zatracono. Dzisiaj – gdy odkręca się tamte zmiany i dodatkowo daje się maturzystom większe możliwości wyboru – te same osoby protestują, a ja nie za bardzo potrafię to zrozumieć. Wydaje mi się, że robią wodę z mózgu maturzystom wmawiając im, że są pokrzywdzeni i zbijają na tym własny kapitał.
Zasadniczą przyczyną protestu maturzystów z Łodzi jest fakt, że pisząc z matematyki egzamin na obu poziomach spędzą w szkole prawie cały dzień. Rzeczywiście, przerwa między poziomem podstawowym a rozszerzonym, w trakcie której mogą odpocząć, zjeść obiad i zregenerować siły, jest drastyczną zmianą w stosunku do tego, czego doświadczyli ich koledzy i koleżanki piszący oba poziomy w 2005 roku. Tamci mieli tylko krótką przerwę i – szczerze mówiąc – chyba nie narzekali tak bardzo. Moim zdaniem można się zastanawiać nad tym, co jest lepsze: czy wolne popołudnie kosztem krótszej przerwy, czy egzamin od rana do późnego popołudnia, ale z czasem na odpoczynek między poziomami. Żądanie jednak, by rozbić te dwa egzaminy na dwa dni, jest niewykonalne i kto jak kto, ale nauczyciel pracujący w liceum powinien sobie z tego zdawać sprawę.
Weźmy na przykład same języki obce – jest ich sześć. Egzaminy pisemne z tych języków to sześć dni. Jeśli rozbijemy to na oddzielne dni dla oddzielnych poziomów, to już dni dwanaście. Dodajmy do tego dwa dni na język polski, dzień na język mniejszości narodowej, a wówczas już nawet nie dwa, ale trzy tygodnie musi trwać samo zdawanie języków i to samych egzaminów pisemnych.
Jak protestujący maturzyści wyobrażają sobie technicznie spełnienie swoich żądań? Owszem, jest proste rozwiązanie – robić maturę w lipcu. A przynajmniej od ostatnich tygodni czerwca, kiedy to szkoła i tak już nie prowadzi zajęć dydaktycznych z młodszymi klasami. Potem nie trzeba się przecież wcale tak bardzo spieszyć z wynikami matur, bo zewnętrzne egzaminy maturalne w znacznym stopniu wyeliminowały potrzebę przeprowadzania egzaminów wstępnych na uczelniach. Właśnie – w dyskusji o rzekomym potwornym dyskomforcie zdawania dwóch poziomów egzaminu jednego dnia zwolennicy tego argumentu zapominają chyba zupełnie, że przed laty sami siedzieli na maturze pisemnej pięć godzin zegarowych, a po otrzymaniu świadectwa dojrzałości musieli jeszcze przechodzić przez żmudny proces egzaminów wstępnych na uczelni. Składając dokumenty w dwa miejsca niektórzy musieli z dnia na dzień przemieszczać sie kilkaset kilometrów z uczelni na uczelnie, bo egzaminy byly tak zaplanowane.
Rozpoczynając matury z początkiem maja i spełniając żądania maturzystów z Łodzi dochodzimy do absurdu, w którym w szkole przez dwa miesiące nie ma normalnych lekcji, tylko odbywają się matury.
Na kanwie dyskusji o dwóch egzaminach jednego dnia wytacza się ciężkie działa przeciwko nowej maturze w ogóle, tymczasem prawda jest taka, że z armat tych strzela się kulą w płot. Nie znam się na języku polskim i na maturze z języka polskiego, ale w języku angielskim stara matura przy nowej wypada naprawdę blado – była nieprofesjonalna, nieobiektywna, nieporównywalna.
To nieprawda, że „na egzaminie maturalnym marnuje się potencjał intelektualny zdolnych uczniów”. Wbrew ciągłemu utyskiwaniu na rzekomo zabijający kreatywność mityczny klucz, nowa matura pozwala wykazać się kreatywnością, nie daje możliwości wykazywania się jedynie przy pomocy powielania szablonów, daje maturzyście olbrzymie pole do popisu, a kryteria oceniania i sposób pracy w zespole egzaminatorów pozwalają docenić wypowiedzi wybitne i nieszablonowe. Zadania egzaminacyjne i cały arkusz są przemyślane i dopracowane, czego nie dało się czasem powiedzieć o starej maturze.
W dyskusji pod wpisem Pana Darka kwestionuje się profesjonalizm egzaminatorów, warunki i godziny pracy zespołu, a przecież istnieją sprawne i skuteczne mechanizmy, stale zapewnieniające dążenie do głębokiej rzetelności i obiektywizmu oceniania, o czym na starej maturze też chyba nikt nie słyszał. Odnoszę wrażenie, że komentujący rozpowszechniają stereotypy i plotki zasłyszane od kogoś, kto jest sfrustrowany, bo nie przyjęto go do zespołu oceniającego egzamin albo – dzięki wspomnianym właśnie mechanizmom kontrolnym – usunięto go z niego. Dla kogoś, kto od lat uczestniczy w ocenianiu egzaminu maturalnego, większość ich argumentów jest absurdalna i śmieszna, a dodatkowo – jeśli są nauczycielami w szkole średniej – podważa ich zawodowe kompetencje. Szkoda, że zamiast zainteresować się celami i metodami oceniania zewnętrznego, dezinformują swoich uczniów, a przy okazji osoby postronne.
Robert, o którym napisałem na początku, zdeklarował zdawanie matury z pięciu przedmiotów dodatkowych, w tym z języka angielskiego na poziomie rozszerzonym. Ten bardzo zapracowany dwudziestolatek ma firmę zajmującą się produkcją i montażem bram, krat i ogrodzeń, prawo jazdy na samochody ciężarowe, jest pracodawcą. Nie zawsze ma czas przyjechać punktualnie do szkoły, nie zawsze może zostać na zajęciach pozalekcyjnych, nie wydaje mi się, żeby miał ochotę zdezorganizować sobie cały kalendarz, bo jakimś jego rówieśnikom z Łodzi uda się wymusić na Centralnej Komisji Egzaminacyjnej zmianę terminarza matur. Gdybyśmy wszyscy funkcjonowali w myśl zasady „jedno poważne zadanie dziennie”, Robert zajmowałby się w danym dniu albo produkcją, albo transportem, albo montażem bramy, albo szedłby do szkoły, tymczasem jemu udaje się pogodzić te rzeczy, a czasem zrobić jeszcze więcej. Ja też powinienem się mocno zastanowić nad tym, co na co dzień robię. W jednym z komentarzy pod wpisem Pana Darka pada ironiczne pytanie:

„Rozumiem, że nie będziecie potem oczekiwać od chirurga zajęcia się dwoma pacjentami w ciągu dnia, od taksówkarza dwóch kursów i wybaczycie urzędniczce w okienku przerwę na kawkę po co drugim petencie, a nauczycielowi, że nie pojawi się na wywiadówce po lekcjach – to takie męczące!”