Nasz Dziennik wie lepiej

Parę tygodni temu w strumieniu aktywności mojego znajomego na Facebooku wyświetliła mi się grupa, do której się zapisał, wszedłem, przejrzałem i tak zaczęła się moja działalność polityczna. Dowiedziałem się mianowicie z mediów, że – wraz z 4200 innymi członkami grupy – jestem wywrotowym działaczem i aparatczykiem Platformy Obywatelskiej. Zdziwiło mnie to bardzo, bo chociaż Platformę uważam za poważną i odpowiedzialną siłę polityczną, to z wieloma elementami jej programu, zwłaszcza w obszarach nie dotyczących gospodarki, zupełnie się nie zgadzam.
Cóż, wygląda na to, że „Nasz Dziennik” zafundował grupie „Zrobimy wszystko, aby PiS nie wrócił już do władzy!” niezłą reklamę, bo następnego dnia przybyło jej ponad 1000 członków, czy też – jak kto woli – prymitywnych internetowych bojówkarzy PO. Nie wątpię jednak, że chociaż pewnie część z tych osób to elektorat Platformy, to inni mają z Platformą tyle samo do czynienia, ile Joanna Senyszyn (która ostatnio dołączyła na Facebooku do grupy „Stop Donald Tusk”) ma wspólnego z PiSem.
W ostatnich wyborach, gdy udało się odsunąć od władzy partię braci Kaczyńskich, w internecie doszło do olbrzymiej mobilizacji rozmaitych środowisk ludzi postępowych i otwartych, dzięki czemu PiS poniósł sromotną klęskę, a z ekranów naszych telewizorów zniknęli panowie ministrowie, którzy codziennie urządzali konferencje prasowe promujące prywatne gwiazdorstwo samego pana ministra, a niewiele wnoszące do meritum funkcjonowania państwa i społeczeństwa. W międzyczasie dorosły kolejne roczniki potencjalnych wyborców, które jesienią mogą pójść do urn, a nie wszyscy z nich pamiętają, jakie szopki działy się w Polsce pod rządami wodzowskiej partii o pięknej i szumnej nazwie. Miejmy nadzieję, że w sytuacji zdecydowanie mniejszego poczucia zagrożenia ze strony tej partii internauci zmobilizują się w tym roku w porównywalnym stopniu i że powstaną jakieś nowe kultowe ośrodki sprzeciwu wobec wszelkiego rodzaju nacjonalizmów i fundamentalizmów, a ich rola w integrowaniu i mobilizowaniu wyborców okaże się porównywalna z rolą, jaką odegrał serwis Spieprzaj Dziadu w poprzednich wyborach.

Studniówka poza szkołą

Studniówki są teraz inne niż kiedyś. W jednym z krakowskich techników, ku zgorszeniu i przy całkowitej bezradności dyrekcji, rady pedagogicznej i rodziców, w ubiegłym roku cała klasa panów przyszła na studniówkę w towarzystwie dziewczyn z agencji. Dziewczyny w prowokujących bynajmniej nie do refleksji strojach były hitem imprezy i pewnie na wiele lat będzie się tam wspominało ich niezapomniane występy i huczną zabawę.
W naszej szkole, w której od lat studniówki odbywały się w internacie lub na sali gimnastycznej, maturzyści zdecydowali się po raz pierwszy urządzić tę tradycyjną imprezę w lokalu poza szkołą. Ale nie tylko dlatego będzie to studniówka przełomowa. W jednej z klas, które uczę, prawie połowa maturzystów na studniówkę nie poszła, tłumacząc się a to brakiem osoby towarzyszącej, a to całym mnóstwem innych celów, na które można przeznaczyć pieniądze.
Natomiast jeden z maturzystów – w rozmowie w cztery oczy – powiedział mi o czymś chyba szczególnie istotnym, co utwierdziło go w przekonaniu, by odpuścić sobie imprezę. Od kilku tygodni on i jego koledzy bombardowani byli przez nas, nauczycieli, pełnymi nieszczerej troski ostrzeżeniami: że mają się nie opić, że mają się nie porzygać, że mają nie przynieść wstydu sobie, swoim rodzicom i szkole. Po jakimś czasie niektórzy z nich zaczęli się czuć jak nałogowi alkoholicy, majlochy i złodzieje, a wszystko to przez imprezę, którą sami zorganizowali, sami za nią zapłacili, a na swoje nieszczęście zaprosili nauczycieli. Zaproszeni na imprezę nauczyciele zaczęli ich traktować jak najgorszych żuli w antycypacji wszystkiego, co najgorsze, nie okazali im za grosz zaufania i nie pozwolili sobie sprawić żadnej niespodzianki.
Coś w tym jest. Niczym ta kwoka z wiersza Jana Brzechwy, goście od kilku tygodni powtarzali gospodarzom imprezy: „Grunt to dobre wychowanie!”. Tylko zapomnieli, że tak naprawdę – w przeciwieństwie do kwoki z wiersza – nie są gospodarzami tylko gośćmi i – jeśli coś im się nie podoba – zawsze mogą na imprezę nie przyjść w ogóle albo wyjść z niej w momencie, w którym przestanie im się ona podobać.
Moje głębokie wyrazy szacunku dla trzynastu uczniów IV mechanika, którzy wprawdzie nie wszyscy poszli w sobotę na studniówkę, ale w przeddzień imprezy, w piątek, doprowadzili pewne małżeństwo do łez wzruszenia. To Wam na pewno zostanie w pamięci całe życie, a ci, którzy z Wami nie pojechali, powinni tego żałować bardziej, niż przegapionej studniówki.

Literal video versions

Za sprawą Dawida – wyjątkowego człowieka – najmłodziej wyglądającego ojca na świecie, w dodatku ojca własnej siostry, wpadłem na bardzo ciekawe zjawisko w sieci, a ściślej na portalu YouTube. Zapaleńcy nagrywają mianowicie nowe wersje starych przebojów, w których oryginalny tekst piosenek podmieniają na tekst opisujący – bywa, że bardzo szyderczo – to, co dzieje się na teledysku.
Wszystko zaczęło się od Last Christmas, ale moja dalsza fascynacja tymi „dosłownymi wersjami” chyba chwilę jeszcze potrwa, bo sukbsrybowałem właśnie listę odtwarzania, na której jest już 88 takich filmów. Co ciekawe, mam wrażenie, że to dobry sposób nauki angielskiego na święta i ferie zimowe – bezstresowo, podświadomie i ze świątecznym „jajem”.
Jeden z finalistów ostatniego konkursu zaproponował, żebyśmy nagrali wspólnie w większej grupie We Are The World, tak właśnie dla jaj, dla potomności. Oglądając tak przerobione teledyski z lat osiemdziesiątych nie sposób się nie zgodzić z chętnym do śpiewania z nami Łukaszem, który uznał, że ten tytuł będzie „a little gay”. Mamy też jednak parę innych pomysłów i jeśli ktoś ma ochotę pośpiewać i nagrać z nami, niech napisze. Wierzę głęboko, że Mateusz z Magdą do nas dołączą.
Jeśli nawet będziemy na naszym filmie bardzo śmieszni, to i tak będziemy w doborowym towarzystwie, wystarczy popatrzeć na Bonnie Tyler w Total Eclipse of the Heart. Najlepszy jest ten fragment, gdy piosenkarka szuka klucza do toalety.


Sadźmy jaśmin

Te groźnie wyglądające dwumetrowe drągi z założonymi rękami, które nie zechciały usiąść podczas szkolnych jasełek i obserwowały wszystko czujnym wzrokiem z góry i od tyłu, to czwarta mechanika, a raczej jakieś jej resztki, które wytrwały tego dnia do końca. Straszne chłopaki, ale moje ukochane.
Na święta dziś takie przesłanie z myślą szczególnie o nich (Mateusz i Marcin powinni wiedzieć, czemu), ale także o Monie, która przypomniała mi święta w Sarajewie, o sześciu absolwentach, którzy chcieli wczoraj odwiedzić szkołę i zostali w dniu klasowych wigilii przepędzeni sprzed drzwi wejściowych, oraz o księdzu Marcinie, który wdał się w tak poważną dyskusję pod moim wpisem, że gimnazjalista Janek aż się dziwi, że stać na to ludzi dorosłych. Z myślą o Michale, który na czas łamania się opłatkiem i składania sobie życzeń wyszedł z klasy i siedział na korytarzu.
Parafrazując słowa z debaty w telewizji Al-Jazeera 27 października, które wypowiedział Dhiyaa Al-Musawi, niech naszym wyborem będzie sadzenie jaśminu. Bez względu na okoliczności. A ideologiczny cholesterol niech nie zatyka arterii naszego sumienia.
Sadźmy jaśmin. Wszyscy i wszędzie.


Finał konkursu piosenki amerykańskiej

Oto pięć filmów, które w dotychczasowym głosowaniu jurorów wysunęły się na prowadzenie w konkursie piosenki amerykańskiej dla gnębionych przeze mnie uczniów i studentów. O zwycięstwo w tym cyklicznym konkursie walczyło tym razem wyjątkowo dużo filmów, a w dodatku poziom konkursu nadal wyraźnie się podnosi, niektóre filmy trudno już nazwać filmami karaoke. Łatwo też sobie wyobrazić, że każdy z nich wygrałby w jednej z wcześniejszych edycji konkursu, gdyby jego autorzy wzięli w niej udział.
Na filmy finalistów można głosować do niedzieli, licznik głosów zerujemy i zaczynamy liczyć od początku.



Fuck It, Sławek


Going Inside – Norbert


Like A Surgeon – Kamila, Rafał, Michał


Victoria – Hubert


Wonderful World – Bartłomiej

Naiwność szkodliwa

O Bartku, który od urodzenia pozbawiony jest części paluszków, a w dodatku w wieku 10 lat dopadła go cukrzyca, pisałem już kiedyś w kontekście jego szkolnych problemów z językiem angielskim, na którym nie pozwalano mu kontrolować poziomu cukru. Spędziłem weekend obserwując bohaterskie i bardzo absorbujące zmagania chłopca z cukrzycą, ponieważ przyjechał z ojcem do Krakowa. Zabraliśmy go na Kopiec, do Czartoryskich, na Kazimierz, na świąteczny jarmark na Rynku Głównym i w parę innych miejsc. Podczas pobytu u mnie zużył dwadzieścia sześć pasków do pomiaru cukru, raz na środku Starego Miasta o mało nam nie odpłynął i musieliśmy szybko wlać w niego trochę Coli. Każdy posiłek musiał być przemyślany i towarzyszyły nam ciągle korekty i insulina.
Problemów z językiem angielskim Bartek obecnie nie ma, bo nauczycielka jest na urlopie macierzyńskim, a w ogóle cała szkoła – na czas remontu – została przeniesiona i lekcje odbywają się w pobliskim gimnazjum. Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo wytrwałym i gruboskórnym, żeby – będąc chorym – wytrzymać w polskiej szkole. Przemiła siostra katechetka podczas lekcji religii podała ostatnio błyskotliwy przykład na wszechmoc boską i oznajmiła dzieciom, że Bartek dawno byłby już zdrowy, gdyby jego rodzice zabrali go do Lourdes i poprosili o pomoc Matkę Boską.
Gdyby chłopiec miał kilka lat więcej i był bardziej pyskaty, pewnie zapytałby siostrę, dlaczego Maryja dotąd nie zajęła się jego uzdrowieniem, skoro mieszka on z rodzicami na Rynku Wieluńskim, jakieś 500 metrów od Jasnej Góry. Czyżby do Lourdes było jej bliżej niż do Jasnej Góry? A może ta Maryja w Lourdes to jakaś inna Matka Boska? Lepsza i potężniejsza?
Siostrze wypada pozazdrościć błyskotliwego pomysłu, jej zajęcia na pewno są bardzo ciekawe. Szkoda, że nie zauważa, że jej głupia naiwność jednym może się wydać piękna i inspirująca, a innym po prostu rzuca cień na ich życie rodzinne. Jakby rodzice Bartka mieli mało problemów, dowiadują się teraz, że – zdaniem katechetki – mogliby bardziej się postarać o wyzdrowienie swojego syna, niż robią to obecnie.
Tamtejszej parafii gratuluję serdecznie znakomitych katechetów. Przed laty jeden z nich skutecznie wyleczył mnie z chodzenia na religię i do kościoła, zobaczymy kogo za parę lat wybierze Bartek, skoro siostra każe mu wybierać między Matką Boską z Lourdes a rodzicami.

Pomniki na śmietniku

Żałosne były wczoraj Wiadomości w telewizji publicznej, pokazując obszerne wspomnienia sprzed dwudziestu pięciu lat o tym, jak to młodzież we Włoszczowej – w zupełnie innych czasach, w zupełnie innym kontekście – walczyła o krzyże w szkole. Jednocześnie flagowy program informacyjny Telewizji Polskiej wolał przemilczeć fakt, że w jednym z najlepszych liceów w Polsce, XIV LO we Wrocławiu, grupa uczniów – teraz, nie ćwierć wieku temu – domaga się przywrócenia neutralności światopoglądowej i pozostawienia krzyży tylko w klasach, w których odbywa się katecheza. Co więcej, nawet ksiądz katecheta z tego liceum nie uważa, by krzyż musiał koniecznie wisieć w każdej klasie, albo by przy wejściu do szkoły umieszczono kropielnicę z wodą święconą.
Żałosny był Sejm Rzeczpospolitej Polskiej podejmując uchwałę w obronie krzyży. Żałosna jest cała ta debata, w której można by odnieść wrażenie, że ktoś kogoś próbuje prześladować, tymczasem dla większości zdrowo myślących ludzi nie ma tak naprawdę żadnego problemu, nikt nie walczy z religią, krzyżem ani kościołem. Nieliczni pasterze kościoła, wśród nich ksiądz Bogdan Bartołd, proboszcz warszawskiej archikatedry, zachowują trzeźwy osąd i przyznają, że nielegalnie ustawiony w miejscu wypadku przy drodze krzyż nie może być stawiany na równi z krzyżem przy świątyni. Także krajowy duszpasterz kierowców nie protestuje przeciwko akcji usuwania na zlecenie warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich naruszających porządek w pasie drogi spontanicznych pomników. Kiedyś, jadąc po ciemku wiejską drogą, o mało nie wylądowałem w rowie zmylony jaskrawym światłem zniczy przy takim przydrożnym krzyżu, które nagle oślepiło mnie zza zakrętu drogi.
W histerycznym medialnym szumie straszy się też ciągle utratą tożsamości narodowej, kulturowej, wyznaniowej, demonizując przy okazji islam i muzułmanów, zapominając chyba, że w żadnym kraju prastare chrześcijańskie kościoły ormiańskie nie zachowały się tak dobrze i nie są otoczone takim szacunkiem i opieką państwa, jak w islamskiej Republice Iranu.
Na jednym z portali społecznościowych grupa zwolenników neutralności światopoglądowej państwa i instytucji publicznych, znużona chyba poziomem tej niemerytorycznej, emocjonalnej dyskusji, zaczęła przekornie wzywać do wieszania krzyży wszędzie, na każdym kroku, w każdym bez wyjątku pomieszczeniu, przykładów – z szacunku dla krzyża – nie będę przytaczać.
Rzeczywiście, warto chyba zachować zdrowy rozsądek i umiar. Nie przynosi czci krzyżowi, gdy wiesza się go potajemnie, w środku nocy, jak zrobił to w Sejmie w 1997 roku poseł Tomasz Wójcik. Nie dodaje mu głębi, gdy stawia się go i wiesza na każdym kroku. Pomniki i memorabilia łatwo jest gdzieś umieścić, gorzej już potem o nie dbać i nie doprowadzać – przez ich przesyt – do ośmieszania lub marginalizacji idei, które reprezentują. Parę lat temu miałem szkolenie w gimnazjum, na ścianie którego znajdowała się pamiątkowa tablica, a pod tablicą przez co najmniej kilka tygodni były złożone takie oto „kwiatki”.

Chciałbym zamknąć ten temat dwoma apelami. Do zwolenników neutralności światopoglądowej, by – realizując swoje cele – nie obrażali osób wierzących, które przecież – tak samo jak niewierzący – po prostu poszukują sensu i celu w życiu. Nie śmiejemy się z dzieci, które mają wyimaginowanych przyjaciół, bo rozumiemy, skąd taka potrzeba i szanujemy ją, nie powinniśmy się śmiać z dorosłych, którym lepiej jest żyć, gdy czuwa nad nimi i ich losem jakaś istota wyższa. Ale wypada także zaapelować do tak zwanych „obrońców krzyża”, by nie obrzucali go śmieciami i nie wieszali gdzie popadnie, bo prowadzi to do nieuchronnej bagatelizacji i infantylizacji jego przesłania.

Anioły i demony

Jak zwykle podczas wizyty u lekarza rodzinnego stałem się obiektem współczucia mojej pani doktor, ponieważ jestem – za sprawą wykonywanego zawodu – osobą narażoną na stały kontakt z młodzieżą uczącą się, a ta – jak wiadomo – jest młodzieżą schyłku świata i cywilizacji i nie ma żadnych zasad moralnych, aspiracji ani planów.
Podobno ostatnio kilku uczniów technikum samochodowego połamało jakiejś nauczycielce „wszystkie ręce i nogi”, zrobili to w zasięgu kamer monitorujących teren przed szkołą, a w dodatku „pozostają bezkarni”. Młodzież ma teraz rzekomo mózgi przeżarte przez fale elektromagnetyczne z komputerów i przez narkotyki, które są ich chlebem powszednim, a przysłowiowy menel pijący kwacha przed sklepem chowa się, gdy widzi zbliżającego się młodego człowieka.
Na uczelniach studenci są tylko po to, by pić, narkotyzować się i uprawiać promiskuitywny rozpasany seks, a studiowanie to rodzaj wymówki, by nie musieć iść do pracy i mieć więcej czasu na perwersyjne eksperymenty i huczne balangi.
Czekające mnie kilka dni zwolnienia muszę przeznaczyć nie tylko na wygrzewanie się w łóżku i chodzenie na zastrzyki, ale także na przemyślenie, czy warto wracać do pracy i narażać się na to wszystko, czego pani doktor tak się boi. Ufność w to, że – kiedy nas zabraknie – nasi następcy nie rozszarpią się wzajemnie zębami i nie wysadzą naszej wspólnej piaskownicy w powietrze, wydaje mi się niezbędnym warunkiem, by dalej radośnie bawić się na placu zabaw.
Popatrzcie na zdjęcie mojego ubiegłorocznego studenta zrobione podczas jakiejś grupowej imprezy na Zakrzówku. Niby się na tej imprezie nie uczyli ani nie oddawali kontemplacji, a jednak łatwo sobie wyobrazić, że Marcin – z tą miną, z tym skierowanym w górę wzrokiem, z pogodnym wyrazem twarzy – mógłby być aniołem na jakimś świętym obrazie. Tylko wyciąć tę puszkę piwa w tle, wyretuszować niedogolony podbródek, odziać za sprawą fotomontażu w inne szaty i gotowe.
Tak mi się wydaje, że z biegiem lat pamięć działa nam jak program graficzny w komputerze i obrabia nasze wspomnienia niemiłosiernie, przez co wydaje nam się potem, że – w przeciwieństwie do otaczających nas obecnie prawdziwych ludzi – zawsze byliśmy dobrzy, grzeczni, nieskalani. Idole i święci spoglądający na nas z pomników i obrazów nie mają pryszczy, są uduchowieni i piękni, zupełnie jak moi studenci na zdjęciach z Zakrzówka.
By spokojnie wrócić w poniedziałek do pracy muszę się starać pamiętać, że ludzie są prawdziwi, a nie z PhotoShopa, a przyszłe pokolenia – tak samo jak my – trafią nie tylko do więzień, ale i na postumenty pomników czy ołtarze. Jakże być nauczycielem i nie stracić wiary w sens swojego zawodu, jeśli się o tym zapomni?

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Rozczarowanie i smutek

Czy to z szacunku do mojego Taty, coraz głębiej – z upływem lat – utożsamiającego się z katolicyzmem, czy to z sympatii do wielu moich dobrych znajomych świadczących posługę duszpasterską, staram się zawsze optymistycznie patrzeć na to, co Kościół wnosi w rzeczywistość nas otaczającą i pozytywnie oceniać jego rolę. Przez palce patrzę na kuriozalne wypowiedzi czy to prymasa Glempa, czy ojca Tadeusza Rydzyka, traktuję je jako egzotyczne dziwactwa nie mające wiele wspólnego z głównym nurtem Kościoła ani z rzeczywistymi poglądami wiernych. Przekonuję się, że w tak rozległej i różnorodnej wspólnocie nie każdy obdarzony jest jednakowym taktem, wyczuciem i otwartym umysłem. Ale z biegiem lat mam coraz mniejsze złudzenia, a olbrzymi smutek ogarnął mnie ostatnio po lekturze kilku wypowiedzi arcybiskupa lubelskiego, o którym dawniej miałem bardzo dobre zdanie i który był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co w Kościele dobre i co pozwala żywić nadzieję, że instytucja ta jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie. O arcybiskupie Życińskim zdarzyło mi się nawet wspominać w bardzo dobrym świetle, a raz nazwałem go nawet wyjątkowym pasterzem polskiego Kościoła.
W lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej przeczytałem (dzięki Janinie) o reakcji Życińskiego na to, że dyrektor jednej z lubelskich szkół chce, żeby od nowego roku szkolnego w jego placówce krzyż wisiał tylko w sali, gdzie odbywają się lekcje religii. Dyrektor ma zamiar o tym rozmawiać z nauczycielami na najbliższej radzie pedagogicznej, arcybiskup Życiński natomiast – na antenie lokalnego radia – nazwał pomysł dyrektora radosną, kreatywną, prywatną twórczością i happeningiem.
Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy zrozumiałem, że szanowany przeze mnie dotąd arcybiskup dał się ponieść irracjonalnym emocjom i wypowiedział się autorytarnie o decyzji Trybunału w Strasburgu, chociaż najwyraźniej nie zapoznał się z pełną treścią decyzji sędziów i uzasadnieniem wyroku. A przecież są one dostępne i łatwo można się przekonać, że to nieprawda, że sprawa dotyczyła tylko jednej konkretnej sali lekcyjnej w jednej z włoskich szkół.
Życiński uważa, że dyrektor Adam Kalbarczyk „happeningowo przeżywa obecność znaku Chrystusowej miłości w przestrzeniach, gdzie przebywają uczniowie i członkowie naszych rodzin” i wzywa, byśmy dostrzegli „mądrość Janusza Korczaka” i potrafili do końca być ze swoimi wychowankami, mając na uwadze „jedynie ich dobro”.
Życińskiemu pomyliły się chyba jakoś fakty i wartości, bo przecież to właśnie dyrektor Adam Kalbarczyk odważnie staje po stronie swoich wychowanków i wbrew politycznej, ideologicznej koniunkturze troszczy się o to, by żyli w przyjaznym środowisku, w którym nie wywiera się na nich presji i nie poddaje propagandzie. Gdy arcybiskup nawołuje, by nauczyciele i dyrektorzy „potrafili zrezygnować z happeningowych zachowań, po których niewiele w życiu zostaje i które rodzą jedynie zażenowanie i konsternację”, trudno się oprzeć wrażeniu, że słowa te idealnie pasują nie tyle do zdejmowania krzyża z klasopracowni matematyki, co do przymusowych mszy świętych odprawianych w szkole.
W Polsce Ludowej miałem odważnych nauczycieli, którzy nie bali się mówić mi prawdy o komuniźmie i nie indoktrynowali mnie. Nikt z nich nie zmuszał mnie do udziału w pochodach pierwszomajowych i socjalistycznych capstrzykach tak nachalnie, jak dzisiaj zdarza się nauczycielom zmuszać młodzież do nabożeństwa. Staje mi zawsze przed oczyma scena sprzed paru lat, gdy młoda nauczycielka goni uciekających z mszy świętej uczniów i grozi im, że jeśli nie pójdą na mszę na sali gimnastycznej, będą mieli nieobecność nieusprawiedliwioną i obniżone sprawowanie. Dyrektor Kalbarczyk pochyla się z głębokim szacunkiem nad uczuciami religijnymi swoich uczniów i nauczycieli, nie zakazuje wyrażania tych uczuć w szkole i nie nosi się z takim zamiarem. Ale pozwala swoim wychowankom na korzystanie z wolności, jakiej pragnęli moi nauczyciele w Polsce Ludowej i chwała mu za to.
Arcybiskup Życiński tego nie rozumie i jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo wydawał mi się do niedawna osobą niezwykle światłą i otwartą. Gdy czytam, że na koniec audycji radiowej arcybiskup wezwał do modlitwy za „nielicznych wychowawców, którzy nie potrafią uszanować przekonań swoich wychowanków”, mam wrażenie, że chciałby, aby modlić się za niego samego. A wynik niedawnej debaty w telewizji BBC, w której przytłaczająca większość telewidzów opowiedziała się przeciwko tezie, iż kościół katolicki jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie, przestaje dziwić. I chyba nie ma racji Łukasz twierdząc, że gdyby rzecznikami Kościoła w tej debacie były bardziej przekonujące osoby, miałyby może szansę chociaż na remis ze Stephenem Fry’em i Christopherem Hitchensem. Skoro tak mądrzy ludzie, jak arcybiskup Życiński, wypowiadają się w taki sposób, nie ma już chyba nadziei na poprawę wizerunku Kościoła.