Nieobliczalni

Mam prawo pobrać ze służbowego serwera produkt w postaci systemu operacyjnego, którego reklamę zamieszczam poniżej. Nie pobiorę i nie skorzystam, nawet z ciekawości.
Litość mnie bierze, gdy zdezorientowani uczniowie pytają w mailach, jak otworzyć pdf-a czy djvu, popularne formaty dokumentów, z którymi moje Ubuntu radzi sobie bez problemu przy pomocy tej samej przeglądarki, której używa do eksploracji katalogów. Dziwię im się, że cierpliwie godzą się na ciągłe awarie czy utratę danych, chociaż rozumiem też niektóre argumenty, które skłaniają ich do wyboru systemu Windows.
Ale gdy patrzę na poniższą reklamę, ręce mi opadają. Jak to możliwe, że kolosalna firma zatrudniająca rzesze ludzi i za ciężkie pieniądze sprzedająca swój system operacyjny i inne oprogramowanie, którego odpowiedniki o otwartym kodzie dostępne są publicznie za darmo, wypuszcza flagowy produkt, zleca – zapewne za równie duże sumy – wielką kampanię reklamową, a na jednym ze sztandarowych wizerunków tej kampanii umieszcza slogan z poważnym błędem językowym?
Czy patrząc na coś takiego można jeszcze mieć ochotę kupić pakiet biurowy tej firmy, oferujący narzędzia językowe?


Dla niezorientowanych: less używamy z rzeczownikami niepoliczalnymi. Z policzalnymi – fewer.

Alternatywne dylematy

Adrian Mole, lat 13 i pół, bohater bestsellerowej książki Sue Townsend, uważał bodajże, że noszenie sztruksów jest oznaką intelektu. Ani jednak wytarte sztruksy, ani niemarkowe adidasy w stylu nieludzko inteligentnego i cudownie cynicznego doktora House’a nie były w stanie ukryć, że słoma wystaje ze mnie w każdym miejscu, a do zaszczytu, jaki mnie wczoraj spotkał, w ogóle nie dorosłem. Miałem przyjemność zasiąść w jednym panelu dyskusyjnym z dwoma zacnymi blogerami, profesorem Bogusławem Śliwerskim, rektorem Wyższej Szkoły Pedagogicznej, oraz Dariuszem Chętkowskim, nauczycielem XXI Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi i autorem znakomitych pozycji, które zalecam do czytania wszystkim pedagogom, zwłaszcza tę, której tytuł łudząco jakoś przypomina metaforę w jednym z moich wpisów.
Nasz wspólny panel był częścią VI Międzynarodowej Konferencji „Edukacja Alternatywna – dylematy teorii i praktyki”, a dzięki uprzejmości mojego Szefa i faktowi, że sporo klas jest na praktyce, dane mi było przysłuchać się większej części obrad tej konferencji. Szczególne wrażenie wywarli na mnie swoimi referatami dr Piotr Bauć oraz profesor Tadeusz Szewczyk, ale obrady pełne były ciekawych wykładów i głosów w dyskusji.
Słuchając tych głosów – tak na gremium, jak i w kuluarach – zwróciłem uwagę na pewną silną i niekoniecznie zasadną – moim zdaniem – dychotomię między edukacją alternatywną, poszukującą nowych, innych metod, a szkolnictwem publicznym, w mniemaniu niektórych osób zbukowato tradycyjnym, skostniałym i unikającym innowacji. Odniosłem wrażenie, że wśród uczestników konferencji jest pewna grupa pedagogów, dla których alternatywa jest domeną szkolnictwa prywatnego, a szkoła publiczna jest uosobnieniem wszystkiego co złe, martwe i prowadzące w ślepą uliczkę. Słysząc niewybredne, agresywne komentarze i docinki, jakie pod adresem nauczycieli ze szkół państwowych kierowały siedzące przede mną panie, czułem się chwilami bardzo niezręcznie i jako pracownik takiej właśnie placówki miałem chwilami ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Dziwnie się też czułem, gdy zjednoczeni w niechęci do kuratorium oświaty pedagodzy przeklinali wizytatorów, a tym samym Kazka, o którym dopiero co pisałem.
Jednocześnie w zaskakująco bezproblemowy sposób dogadywałem się z kuzynką, u której zatrzymałem się w Łodzi, a która jest dyrektorem prywatnego zespołu szkół (podstawówka, gimnazjum i liceum) i spędziliśmy razem długie wieczorne godziny rozmawiając o szkole, edukacji, nauczycielach i pedagogice. W naszej rozmowie szkoła publiczna nie jawiła się nam jako siedlisko wszelkiego zła i miernoty, a z kolei szkoła prywatna pokazywała czasem swoje ciemne oblicze. Podobno w Łodzi jest taka szkoła prywatna, o której mówi się, że uczniowie i nauczyciele niewiele tam robią, a instytucja istnieje tylko po to, by na preferencyjnych warunkach finansowych móc remontować budynek, którego rzeczywiste przeznaczenie jest całkiem inne.
Na szczęście dla większości uczestników obrad dychotomia alternatywa – tradycja nie jest jednoznaczna z podziałem na szkolnictwo prywatne i państwowe, a alternatywa jest z definicji procesem otwartym, ciągle ewoluującym i dążącym do bezustannej autoracjonalizacji. Gdyby wszyscy akademiccy pedagodzy traktowali nauczycieli praktyków ze szkół publicznych tak, jak większość nauczycieli praktyków traktuje pedagogów akademickich, nie mielibyśmy sobie prawdopodobnie nic do powiedzenia i nie bylibyśmy sobie w stanie wzajemnie pomóc, a przecież chyba wspólna praca na rzecz dzieci i młodzieży to powołanie i sens istnienia obu naszych profesji. Dyskurs między nami musi być rzeczowy, życzliwy i konstruktywnie krytyczny, ale pozbawiony uprzedzeń. A – co było widać na sali – szkodliwe fobie odzywają się chwilami po obu stronach.

Dowartościowany

Poproszony przez młodego amerykańskiego turystę na moście nad Sekwaną o zrobienie mu kilku fotografii wdałem się z nim w krótką i nieszczególnie głęboką rozmowę. W trakcie naszych pogaduszek starał się do mnie mówić po francusku, ja z kolei mówiłem do niego cały czas po angielsku, bo było dla mnie oczywiste, że to Amerykanin. Na odchodnym, mój sympatyczny rozmówca pochwalił mnie, że bardzo dobrze – jak na Francuza – mówię po angielsku, i że nie spotkał dotąd w Paryżu nikogo z tak poprawną wymową. Nie pozostając mu dłużny pochwaliłem go, że jego francuski również jest znakomity.
Cóż, wróci chłopak do Stanów dowartościowany i pewnie dalej będzie szlifować swój francuski i fascynować się zabytkami Paryża, na tle których go sfotografowałem.
No i dobrze, trzeba się wzajemnie dowartościowywać. Tylko że ja się chyba powinienem zabrać za swój francuski, bo gdyby mnie usłyszał, jak kaleczę język, którego on się uczy, pewnie by mu zrzedła mina.

Kazek z kuratorium

Kazek z kuratorium przeszkolił dzisiaj naszą radę pedagogiczną w zakresie formułowania i stawiania wymagań oraz oceniania uczniów. Pozwalam sobie powiedzieć o nim „Kazek”, bo sam niejednokrotnie tak o sobie mówił, a używał też innych przydomków, pod którymi jest znany, mianowicie „Mały” oraz „Centrum Dezinformacji”. Dowiedzieliśmy się wiele o Kazku, jego żonie Marii i córce Anielce, ponieważ – jak Kazek sam o sobie powiedział – uwielbia się wygadać i czynić dygresje. I, z czego Kazek świetnie sobie zdaje sprawę (także cytuję jego słowa), do jednych to trafiło, a inni przyjęli to nie do końca entuzjastycznie.
Dla mnie – i mówię to naprawdę szczerze – było to najbardziej inspirujące szkolenie, na jakim kiedykolwiek byłem, bo Kazek miał w sobie tyle radości, tyle energii, tyle wiary w to, że mimo własnych słabości i upadków można uparcie fedrować i dążyć do przodu, że – nie wątpię – niektórych słuchaczy udało mu się zarazić tą chorobą, na którą – sądząc po symptomach – chyba wspólnie z Kazkiem chorujemy. Kazek zdawał się ustawicznie zbaczać z tematu, jednak żadna dygresja w jego dwugodzinnym wystąpieniu nie była przypadkowa ani bezcelowa. Nawet gdy opowiadał o sukcesach kolarskich swojej córki, malowaniu sufitu w pokoju czy o filozoficznych dywagacjach zmarłej dopiero co Barbary Skargi.
Były dwie rzeczy, które sprawiły mi szczególną przyjemność podczas kazkowego szkolenia. Pierwszą była mina moich kolegów nauczycieli, których pamiętam jako niegdysiejszych swoich uczniów. Siedząc na samym końcu sali miałem przed oczami całą radę pedagogiczną i widziałem, że niektórzy z młodszych kolegów słuchają zafascynowani i Kazek otwiera im oczy na takie aspekty pracy nauczyciela, o których sami dotąd nie pomyśleli, choć wybrali ten zawód. Poza tym uradowało mnie bardzo, iż jest we mnie jeszcze więcej optymizmu i radości, niż w Kazku. Gdy on bowiem na kilkanaście sekund zachmurzył się trochę myśląc o tym, jak to nauczyciel – z mistrza i autorytetu, jakim był w IV wieku przed naszą erą, staje się internetowym konsultantem e-learningu, poczułem nagły dysonans przekonań Kazka i moich doświadczeń. Od lat używam platformy internetowej jako narzędzia dydaktycznego i testowego w pracy z moimi uczniami i studentami, ale doceniam jej społecznościowy wymiar i fakt, że ułatwia nam ona niejednokrotnie komunikację i zbliża nas do siebie. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie w nagłówku mojego bloga, by zauważyć, że z tymi moimi częściowo internetowymi uczniami nadal – zupełnie jak Arystoteles – chodzimy do gaju, za którym Kazek tak tęskni. E-learning zupełnie nam w tym nie przeszkadza.
Kazek wspomina też z rozrzewnieniem, jak wielkim autorytetem cieszyła się jego nauczycielka łaciny, jak wiele rzeczy w relacjach między nią a uczniami nie wymagało zbędnych wyjaśnień, bo były to rzeczy oczywiste w ich wzajemnych stosunkach. Na pocieszenie Kazka napiszę jedno: panowie z czwartej mechanika czasami zaszurają krzesłami, to prawda. Ale oceniamy się dokładnie tak samo, jak Was oceniała Zośka, a w dodatku wydaje mi się, że ocenianie w tej klasie jest wyjątkowo sprawiedliwe i bezkonfliktowe. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek któregoś z nich pytał w żmudnym i idiotycznie bezcelowym procesie udowodnienia mu, że zasługuje maksymalnie na tróję. Właściwie nie pomnę, kiedy któregoś z nich pytałem w ogóle. Jak w tak pasjonującym zawodzie, jak zawód nauczyciela, pracując z tak znakomitą klasą, jak klasa czwarta mechanika, znaleźć jeszcze czas na to, by kogoś pytać?

Zaniepokojeni cudem w Sokółce

Geniusz ludzkiego sceptycyzmu i dociekliwości nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. 1 października w Krakowie Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zredagowało, a następnie wysłało mailem i listem poleconym do Prokuratury Rejonowej w Sokółce pismo następującej treści:

Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów reprezentuje osoby o światopoglądzie racjonalnym, a co za tym idzie w przeważającej części świeckie. Mając to na uwadze, w związku z doniesieniami medialnymi dotyczącymi znalezienia fragmentów ludzkich szczątków w hostii w kościele św. Antoniego w Sobótce domagamy się wyjaśnień co do podjętych przez Prokuraturę czynności w tej sprawie. Jednocześnie, proszę traktować niniejsze pismo jako zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Informujemy również, że zapytanie to zostanie przez nasze Stowarzyszenie upublicznione. Podejrzenia co do prawdopodobnie popełnionych przestępstw zawarte są w niżej przedstawionych pytaniach.
Pytanie 1
Zgodnie z treścią opublikowanego przez Gazetę Wyborczą artykułu ks. Andrzej Dębski, rzecznik prasowy Białostockiej Kurii Metropolitalnej, oświadczył, że przeprowadzono dwie niezależne ekspertyzy medyczne sugerujące, że tkanka znaleziona w hostii jest fragmentem ludzkiego mięśnia sercowego. Mając na względzie fakt, że fragmenty ludzkiego mięśnia sercowego z rzadka wydostają się z organizmu człowieka za jego życia, pytamy czy Prokuratura wszczęła dochodzenie mające ustalić pochodzenie tych szczątków?
(O domniemanym cudzie piszą także inne gazety i wypowiada się o nim telewizja. Poszukiwania tych źródeł zostawiamy dociekliwości Prokuratury.)
Pytanie 2
Mając na względzie fakty przedstawione w pytaniu pierwszym domagamy się odpowiedzi na pytanie, czy Prokuratura przesłuchała osoby zlecające i dokonujące wspomnianych ekspertyz oraz wszystkie osoby mające styczność ze wspomnianymi szczątkami (chcąc pomóc Prokuraturze sugerujemy przesłuchanie na wstępie wspomnianego ks. Andrzeja Dębskiego i ks. Edwarda Ozorkowskiego, który powołał kościelną komisję badającą rzekomy cud)? Zachodzi bowiem podejrzenie, że doszło do zbeszczeszczenia ludzkich zwłok (przyjmując oczywiście, że są to szczątki ludzkie, nie zaś zwierzęce) i tym samym popełnienia przestępstwa wskazanego w artykule 262 §1 Kodeksu Karnego.
Pytanie 3
Mając na względzie powyżej przedstawione fakty, domagamy się odpowiedzi na pytanie, czy Prokuratura podjęła kroki zmierzające do ujawnienia tożsamości człowieka, którego szczątki ponoć odnaleziono. Jako że infinitezymalnie mało prawdopodobnym się wydaje, iż wspomniane fragmenty mięśnia sercowego należą do żydowskiego proroka ukrzyżowanego dwa tysiące lat temu, możliwym jest, że należą do osoby żyjącej do niedawna. Istnieje zatem podejrzenie, że osoba ta zmarła z przyczyn nienaturalnych. Póki nie dojdzie do ustalenia jej tożsamości, nie będzie można z całą pewnością stwierdzić, że nie doszło do zabójstwa. Co zatem zrobiła Prokuratura celem ustalenia, czy właściciel znalezionych w hostii tkanek umarł śmiercią naturalną i nie doszło do popełnienia przestępstwa wskazanego w art. 148 §1 Kodeksu Karnego?
Pytanie 4
Jeżeli wspomniane wcześniej szczątki są szczątkami człowieka zachodzi możliwość, iż za ich pomocą zostaną rozprzestrzenione choroby dotykające ludzi. Szczególnie, jeśli szczątki te zostały np. ukradzione z prosektorium lub podobnej placówki medycznej (motyw kradzieży również powinien zostać zbadany, jeśli stwierdzone zostanie pochodzenie szczątków od człowieka). Nawet, jeśli szczątki są pochodzenia zwierzęcego, ich obecność w produkcie spożywczym, spożywanym masowo podczas nabożeństw może powodować zagrożenie rozprzestrzenieniem chorób odzwierzęcych przenoszonych na człowieka (BSE, ptasia grypa – wirus H5N1, świńska grypa – wirus A/H1N1). Istnieje zatem spore zagrożenie epidemiologiczne. Czy w związku z powyższym Prokuratura zabezpieczyła wspomnianą hostię i przesłała ją do zanalizowania przez wyspecjalizowane jednostki? Czy Prokuratura zbadała, czy doszło do popełnienia przestępstwa wymienionego w art. 165 §1 pkt.1 Kodeksu Karnego?
Pytanie 5
W doniesieniach medialnych na temat rzekomego cudu w Sokółce wielokrotnie wspominano w powołanej przez arcybiskupa kościoła katolickiego Edwarda Ozorkowskiego komisji mającej na celu zbadanie znalezionych szczątków i interpretację zjawiska na kanwie wyznawanego światopoglądu. Tymczasem nie znaleźliśmy żadnej wzmianki na temat czynności wykonywanych przez organy powołane do działań w przypadku podejrzenia odnalezienia szczątków ludzkich. Domagamy się zatem odpowiedzi na pytanie, czy urzędnicy państwowi Prokuratury i innych instytucji powołanych do takich zadań zaniechaniem działań popełnili przestępstwo wskazane w art. 231 § 1 Kodeksu Karnego?
Żyjemy w XXI wieku i zdajemy sobie sprawę z mechanizmów światem rządzących. Nie zaobserwowano dotychczas żadnych mechanizmów, których pochodzenie można by przypisać bytom nadprzyrodzonym. Jednocześnie od dawna wiadomo, że Ziemia kręci się wokół Słońca, kobiety nie zachodzą w ciążę bez uczestnictwa męskiego nasienia, a hostia jest wypiekiem z ryżowej mąki. Niezależnie od mitów religijnych organy państwowe muszą opierać się na zdobyczach nauk empirycznych i ścigać przestępstwa wymienione w ustawach karnych bez względu na przynależność religijną osób w nie zamieszanych.
Domagamy się niezwłocznej odpowiedzi na postawione pytania, którą również opublikujemy.

Z poważaniem,

dr Małgorzata Leśniak
Prezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów

Na szczęście nie pracuję w prokuraturze.
Zastanawiam się też, czy pojawiająca się w liście „Sobótka” to niezamierzona pomyłka autorów, czy element ironii. I jeszcze to słowo: „infinitezymalnie”. No niesamowite jest.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Konik poszukiwany

Panowie z trzeciej mechanika, a także i ja sam, bardzo się niepokoimy, ponieważ z naszej pracowni zginął konik, którego zrobili mi i podarowali na poprzednim angielskim. Mamy głęboką nadzieję, że konik się nie zagalopował i nie wpadł w żadne tarapaty.
Ten konik to była taka prawdziwa kasztanka, na której chcieliśmy wszyscy daleko zajechać. A chyba i tak zajedziemy. Że tegoroczna czwarta mechanika zajedzie dalej, niż ubiegłoroczna, to wiadomo od dawna. Ale na dzisiejszej – wskutek zastępstwa – łączonej lekcji wspólnej z trzecią i czwartą mechanika jednocześnie widać było wyraźnie, że przyszłoroczni maturzyści od tegorocznych nie odstają wcale tak bardzo. Idą łeb w łeb, chciałoby się powiedzieć.
Ktokolwiek wie coś o losie naszego konika, proszony jest o pomoc w jego odzyskaniu.

Uczą się sami

Późno wieczorem, gdy już pożegnałem się dawno z podopiecznymi praktykantami we Francji, szykując się do snu, przypomniałem sobie, że miałem ich ostrzec przed jeszcze jedną rzeczą, która może okazać się dla nich niespodzianką. Nie ostrzegłem ich przed francuską pościelą. Pamiętam, że dla mnie samego przed laty, przy pierwszym pobycie we Francji, a może w którymś innym kraju tego regionu, sporym kłopotem było rozszyfrowanie sposobu, w jaki należy oblec kołdrę, skoro nie ma na nią poszewki, a jedynie tak jakby dodatkowe, zbędne prześcieradło.
Praktykantów spotykam następnego dnia podczas obiadu. Przeżyli kilka szoków kulturowych, o których mi opowiadają. Wśród nich nie ma tego z pościelą, uporali się z nią sami i nie uważają za stosowne, by mi to relacjonować. Kolejnego wieczora, kładąc się spać, zastanawiam się nad tym, jak często nasi uczniowie uczą się czegoś bez naszego udziału, samodzielnie radzą sobie z problemami. Mamy swoje programy nauczania, podstawy programowe, a jednak czytałem gdzieś, że coraz większy odsetek młodzieży (wprawdzie w Stanach, ale u nas pewnie jest podobnie) uważa, że szkoła w ogóle nie pomaga w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, a czasem wręcz przeszkadza, bo nijak nie przystaje do życia i do potrzeb współczesnego człowieka.
Potrafią się uporać z problemami nie słuchając naszych wskazówek i nie potrzebując naszej pomocy. Słuchając ich, miewam czasami wrażenie, że odpowiadają sobie sami na pytania, jakie nam nigdy nie przychodziły do głowy. A my z naszą wiedzą odchodzimy powoli do lamusa i z roku na rok stajemy się coraz głupsi, coraz bardziej odstający, nieprzystosowani. Pozostaje nam jeszcze próbować się czegoś od nich nauczyć, ale to też będzie przychodziło z coraz większą trudnością.

Poprawa frekwencji

Ubiegłoroczna czwarta mechanika miała religię na ósmej lekcji, o godzinie 14.05, więc liczba nieobecnych sięgała dość często magicznych stu procent, a katecheta mógł spokojnie zjeść obiad już około kwadransa po drugiej, upewniwszy się tylko, że nikt nie przyszedł na lekcję. Trzeba też jednak przyznać, że Irek, który był ministrantem, niejednokrotnie w katechezie na tej ósmej godzinie lekcyjnej uczestniczył – bywało, że jako jedyny reprezentant klasy.
Oczywiście musiało się to przełożyć – i to niezbyt korzystnie – na frekwencję w tej zacnej klasie, ponieważ katecheta z definicji nie ma tak silnych narzędzi nacisku na ucznia, jakie do dyspozycji ma polonista, anglista, matematyk czy inni nauczyciele przedmiotów maturalnych i zawodowych.
W tegorocznej czwartej mechanika problem – dzięki planowi lekcji – sam się rozwiązał. Panowie mają religię dwie godziny pod rząd w samym środku dnia – na trzeciej i czwartej lekcji. Wiadomo, że jak już człowiek z rana przyjdzie do tej szkoły, a potem i tak musi dosiedzieć do angielskiego czy matematyki na siódmej albo ósmej lekcji, to i na religii znajdzie dla siebie jakieś miejsce. W dodatku będzie tej religii miał na tyle dosyć, że jak nawet dojdzie do corocznych wyjazdowych rekolekcji maturzystów, to nikt z takiej klasy na rekolekcje nie pojedzie i wszyscy w czasie rekolekcji będą chodzić do szkoły. Tym samym statystyka frekwencji wygląda o wiele lepiej, zwłaszcza, że wychowanie do życia w rodzinie przewidziane jest także na ósmej godzinie lekcyjnej, więc wszyscy z marszu składają oświadczenie, że „nie zgadzają się” uczestniczyć w lekcjach tego przedmiotu.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Dziewczyny moich chłopaków

W starszych klasach szkoły średniej zdarza się, że dziewczyna ma bardzo dobry wpływ na naukę angielskiego (a może i innych przedmiotów) przez mojego ucznia, ponieważ – pod pretekstem wspólnego odrabiania lekcji czy tłumaczenia sobie rozmaitych szkolnych zawiłości – można sobie pozwolić na wiele innych, o wiele przyjemniejszych rzeczy. Od paru miesięcy obserwuję jednak zastanawiające nowe zjawisko, chociaż – na mniejszą skalę – miało już ono miejsce cztery lata temu, gdy wypuszczałem w świat jako nauczyciel podobną ilość maturalnego chłopa, co w tym roku.
Zaczęło się wiosną od Krzysia, ale od tamtej pory już chyba sześciu moich uczniów bije przede mną pokłony i nie kwestionuje mojego autorytetu, bo „tak im ich dziewczyny kazały”. Z tymi pokłonami to może przesadziłem, ale z pozytywnym wpływem życiowych partnerek moich uczniów na mój autorytet już na pewno nie. Przytłaczająca część moich chłopaków w zasadzie niczego nie czyta i jakakolwiek ilość tekstu nie mieszcząca się w jednym SMS-ie to dla nich zdecydowanie za dużo, więc choćbym nawet napisał o nich samych i o ich wychowawcy, raczej ich to szczególnie nie zainteresuje. Może zresztą dobrze, bo przecież nie piszę bloga dla uczniów. I dobrze, że ci z nich, którzy decydują się jednak coś czytać, wybierają rzeczy dla nich pożyteczne, jak Robert, który wyleciał ostatnio z pracowni technicznej, bo czytał magazyn motoryzacyjny.
Natomiast bardzo liczna i wierna grupa czytelników, a właściwie czytelniczek mojego bloga, to dziewczyny moich chłopaków. Nie bardzo wiem, co w moim blogu je przyciąga, ale – jak wynika z tego, co mówią mi czasem panowie – lektura bloga wzbudza w paniach pełne zaufanie do mojej osoby, a oni dowiadują się od swoich dziewczyn, że mają się mnie słuchać, że jestem bardzo mądry i że wiem, co robię, nawet jeśli im się czasami wydaje inaczej.
Dziękuję Wam bardzo, drogie Czytelniczki. Nawet jeśli nie miewam jakichś poważnych problemów w dialogu z Waszymi chłopakami, to dodatkowe wsparcie bardzo wyraźnie odczuwam, chociaż pewnie po trosze jest to też zwyczajnie zasługa tego, że bardzo przez tych parę lat dorośli. Przy Waszym boku dorastają chyba jednak jeszcze lepiej, więc opiekujcie się nimi i wpływajcie na nich dalej. I przy okazji – weźcie ich czasem do Plazy czy do Multikina, żeby pooglądali trochę filmów w oryginale. Zresztą, co ja Wam będę podpowiadał, na pewno same wiecie najlepiej, co by się jeszcze każdemu z nich przydało zanim w maju przystąpi do matury z angielskiego.

Nudno jak w szkole

Od kilku dni chodzi mi po głowie odpowiedź, jaką usłyszałem od pewnego nauczyciela na grzecznościowe pytanie o pierwszy dzień w szkole. To nie było mądre pytanie ani nie spodziewałem się odpowiedzi filozoficznej czy sensacyjnej, od tak po prostu, small talk dla podtrzymania rozmowy, niczym mówienie o pogodzie. Jednak to, co usłyszałem, nie daje mi spokoju. Tegoroczne wakacje zaczęły mi się wyjątkowo późno, a jeszcze z przyczyn rodzinnych uległy pewnym ograniczeniom, więc nie zdążyłem się szczególnie za szkołą stęsknić, ale nigdy bym nie powiedział, że pierwszy dzień w szkole, czy jakikolwiek dzień w szkole, był nieciekawy. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć, że było „nudno, jak to w szkole”.
Zawód nauczyciela to wielkie wyzwanie. Gdyby lekarz przyjął w swym gabinecie czterdzieści osób jednocześnie, a każda z tych osób miałaby inne potrzeby, w dodatku niektórzy w ogóle byli przeciwni leczeniu i osobie lekarza, czy nawet otwarcie okazywali wrogość, i gdyby musiał leczyć wszystkich tych czterdziestu pacjentów jednocześnie przez kilka lat, dziewięć miesięcy w roku, zachowując pełną staranność i profesjonalizm, można by powiedzieć, że dane mu było poznać specyfikę pracy nauczyciela.
Nauczyciel, trochę jak aktor, pracuje na scenie. Do lekcji można się przygotować starannie, przynieść ze sobą materiały, ale i tak trzeba to wszystko umieć sprzedać. Liczy się każde słowo, każdy gest, mimika twarzy. Widzowie są bardzo surowi i nie w każdej szkole w ławkach siedzą klakierzy. Reakcje publiczności potrafią czasami tak zaskoczyć, że zapominasz scenariusza, a na suflera w tym zawodzie też nie można liczyć. Ostatnio tak straciłem głowę, gdy w piątek panowie z czwartej mechanika nie wiedzieć czemu wstali, kiedy wszedłem do klasy. Jak na filmach o szkole z XIX wieku. Nigdy dotąd tego nie robili.
William Arthur Ward miał ponoć powiedzieć, że nauczyciel przeciętny wykłada, nauczyciel dobry wyjaśnia, świetny nauczyciel demonstruje, natomiast nauczyciel wybitny dostarcza inspiracji. Jak dostarczanie inspiracji może dla kogoś być nudne? Jak wzbudzać ciekawość uczniów, jeśli ani sam proces, ani jego efekty zupełnie nas nie obchodzą? Jako nauczyciele wkładamy więcej wysiłku w postawienie odpowiednich pytań, a nie dostarczenie gotowych odpowiedzi. To nasi uczniowie powinni rozwiązywać problemy, a nie my za nich. Jak możemy oczekiwać od nich, że zajmą się problemami, które dla nas samych są nudne?
Uczyć nie inspirując to niczym kuć zimne żelazo. A to rzeczywiście musi być niezwykle nużące.
Ucząc, dotykamy przyszłości. Podobno dobry nauczyciel powinien mieć w sobie coś ze świecy, która sama się spala, by innym oświetlić drogę. Spalając się, nawet do cna, świeca i tak na swój sposób staje się nieśmiertelna – nie sposób przewidzieć, jak daleko zaprowadzą naszych uczniów drogi, których początek im oświetlamy.