Zabawa w lekarza

Zastanawiasz się, jak po angielsku powiedzieć „mięsień prosty brzucha” albo „ścięgno Achillesa”? Potrzebujesz tego słownictwa na co dzień, a nie możesz zapamiętać? Pomocna w tym baza Supermemo UX, English for Anatomy, wykonana dwa lata temu przez studentów Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej, Jakuba Jajkowicza i Jagodę Wróblewską, zawiera obszerny zestaw dwujęzycznego słownictwa dotyczącego anatomii człowieka.
Od dziś, dzięki wysiłkom dwóch kolegów z roku brata Jakuba, baza jest także dostępna na inne platformy i programy. Przemysław Pachytel i Filip Wiśniowski z I roku informatyki stosowanej dokonali konwersji bazy na Anki i Memrise’a. Większych zmian redakcyjnych nie było, sami zdajemy sobie sprawę z tego, że bazę można by rozbudować i zilustrować, ale – dla chcących opanować angielskie słownictwo dotyczące anatomii – baza może już w obecnym kształcie być przydatna.
Kurs słownictwa z zakresu anatomii jest obecnie dostępny jako:

Egzorcyzmy w tramwaju

Jadąc czwórką w kierunku Nowej Huty słucham – z coraz szerzej otwartymi oczami – jak siedząca obok mnie kobieta dzwoni kolejno do wszystkich swoich znajomych i całej rodziny i oznajmia im radosnym głosem, że ich życie właśnie zmieniło się na lepsze, ponieważ była u ojca Eugeniusza i załatwiła im egzorcyzm. Oprócz mnie jeszcze kilku pasażerów tramwaju daje po sobie poznać, że słyszy sensacyjne nowiny, większość jest pochłonięta własnymi rozmowami lub ma słuchawki na uszach. Zaskoczony strzępkami tego, co mówi kobieta, odrywam oczy od książki i zaczynam z uwagą słuchać. Kolejna rozmowa (bynajmniej nie ostatnia) przebiega mniej więcej tak:
– Elu, to ja. Dzwonię z tramwaju, bo już się nie mogę doczekać. Powiedz, poczułaś coś?… Jak się czujesz, nie czujesz się lepiej?… A Heniu nic Ci nie powiedział? Nie poczuł?… Zapytaj, może jeszcze nie zdążył zauważyć. Spotkała Was taka łaska… Wracam od ojca Eugeniusza i wyobraź sobie, że otrzymałaś egzorcyzm. I Ty, i Heniu, i Stasiu. Dałam mu Wasze zdjęcia i wziął do ręki i tak po nich palcami jeździł, pobłogosławił i powiedział, że otrzymujecie egzorcyzm. Rozumiesz, jaka cię łaska spotkała? Na pewno nie czujesz się lepiej?… Przyjdź wieczorem do kościółka na mszę, zamówiłam w podziękowaniu za dary od Pana Jezusa w ubiegłym roku. Porozmawiamy i wytłumaczę ci, jak się zapisać, żebyś sama poszła. Ojciec Eugeniusz już codziennie cztery godziny przyjmuje i tłumy ludzi są. I każdy wychodzi taki szczęśliwy…
Pogratulować szczęścia i zadowolenia. Z pobłażliwością (i z coraz mniejszą uwagą) słucham kolejnych telefonów. Czuję się trochę niezręcznie, że w moim sąsiedztwie, przy pomocy wysokiej klasy smartfona, w napakowanym elektroniką tramwaju ktoś informuje swoich bliskich, że „otrzymali egzorcyzm”. Nie jestem specjalistą, ale samo to wyrażenie – „otrzymać egzorcyzm” wydaje mi się niezbyt szczęśliwe, a wyobrażenie sobie, że ja mógłbym takowy otrzymać, powoduje, że ciarki przechodzą mi po plecach.
Ale najgorsze jest coś innego. Słuchając głównie audycji popularno – naukowych w radiu BBC albo Bayerisches Rundfunk, czytając starannie wyselekcjowaną prasę i książki, których były kierowca papieski, a dziś metropolita krakowski pewnie nie czyta, żyję w rzeczywistości zupełnie innej niż ta, która mnie otacza. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że kilka dni wcześniej, gdy siedemnastoletni Adam zadał mi pytanie o in vitro, to było pytanie z tej obcej mi rzeczywistości.
Gdy Adam spytał, co sądzę o in vitro, w ogóle nie zrozumiałem pytania. Powiedziałem, że nie wiem, co ma na myśli, chociaż wiem, co to za metoda. Wydawało mi się, że od dekad stosowana procedura medyczna, dzięki której urodziło się już siedem milionów dzieci, nie jest czymś, co podlega dyskusji. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że wokół mnie faktycznie toczy się jakaś niezrozumiała dla mnie dyskusja o oczywistych rzeczach, w której padają argumenty zupełnie dla mnie niepojęte. A wydawałoby się, że religia, której jednym z ważniejszych dogmatów jest niepokalane poczęcie, będzie miała bardziej przyjazny stosunek do zapłodnienia pozaustrojowego.
Na jakimś wiecu politycznym, którego migawki widziałem w internecie, kardynał Dziwisz potępił in vitro jako niemoralne. Z kontekstu wynikało, że nie był to bynajmniej apel do katolików, by nie stosowali tej metody leczenia niepłodności i zostawili ją niewierzącym, lecz do legislatorów, by w ogóle nie regulowali (a może całkiem zakazali?) tej procedury. Cóż, warto pamiętać, że kościół kiedyś potępiał oświetlenie uliczne, a to tylko jeden z przykładów, które można by ciągnąć w nieskończoność. Z drugiej strony, kardynałowie III Rzeszy z chęcią pozdrawiali Hitlera faszystowskim gestem na różnego rodzaju uroczystościach. Z lektury dzieł świętych ojców kościoła łatwo się dowiedzieć, że kościół nie zawsze stał na straży życia poczętego, a niektórzy teologowie poświęcili całe życie dyskusjom o tym, w którym tygodniu ciąży dusza wstępuje do płodu.
Tak czy inaczej, muszę chyba zrewidować swoje poglądy na otaczającą mnie rzeczywistość i musi do mnie dotrzeć, że otaczający mnie świat to nie sami naukowcy z brytyjskich, niemieckich i amerykańskich uniwersytetów. Naprawdę są wokół mnie ludzie, którzy wierzą w zamach w Smoleńsku, mają rozterki moralne związane z dawaniem życia, a nawet sądzą, że Ziemia jest płaska albo że stanowi centrum wszechświata i jest jedyną kolebką życia.

Podwójne standardy

Nieopodal merostwa Paryża i Luwru, wśród ekskluzywnych hoteli i drogich sklepów, na reprezentacyjnej rue de Rivoli, patrzymy ze zdziwieniem, jak grupa policjantów ładuje na pakę zaparkowane skutery. No i jak ma być porządek na świecie, jak policja francuska kradnie pojazdy w centrum Paryża i wywozi je w sobie tylko znanym kierunku?
To wszystko przez te podwójne standardy, wypaczoną moralność, przez którą tak trudno nam czasami rozpoznać, co prawdziwe, a co fałszywe, co dobre, a co złe.
Na szczęście mamy profesora Chazana. Ten nie ma wątpliwości. Dla niego wszystko jest czarno – białe. W świecie jego wartości łatwiej żyć. Nie wymaga to wielkiego wysiłku intelektualnego.

Źródło wszelkiego zła

Wspomniałem niegdyś o podbojach kosmosu przez króla Ludwika XIV, dzisiaj za punkt wyjścia posłuży ospa, na którą zmarł Ludwik XV w 1774 roku.
Żona angielskiego ambasadora w Turcji, Lady Mary Montagu, już w 1721 roku przywiozła do Anglii pomysł na to, jak uodpornić się na tę chorobę, a testy przeprowadzone na sześciu więźniach, którzy zgłosili się na ochotnika, wypadły pomyślnie. Wzorowana na tureckiej tradycji technika szczepienia upowszechniła się szybko w całej Europie, wydaje się więc dziwne, że pół wieku później na ospę umiera król Francji, który przecież powinien był mieć pełen dostęp do najnowszych osiągnięć medycyny swoich czasów. A jednak.
Władze kościelne zareagowały na szczepionkę w sposób przewidywalny. Teolodzy z całej Europy i Ameryki potępiali tę ratującą życie procedurę, a wielebny Edward Massey opublikował w 1772 roku The Dangerous and Sinful Practice of Inoculation, gdzie źródła rozpaczy Hioba w rozdziale trzecim upatrywał właśnie w tym, że został on przez Szatana zaszczepiony przeciwko ospie. Autor udowadniał następnie, że zgodnie z nauczaniem Pisma Świętego, choroby są zsyłane przez Boga jako forma kary za grzechy, a każda próba zapobiegania chorobom to diaboliczna ingerencja w plany Boże.
W podobnym duchu wypowiadali się inni duchowni angielscy, ale także teolodzy z paryskiej Sorbony i duchowni kościoła kalwińskiego. Szczepienia powszechnie potępiano jako policzek dla Opatrzności i sprzeciwianie się wyrokom Sądu Bożego.
Gdy epidemia ospy wybuchła w 1885 roku w Montrealu, zaszczepiona była prawie cała populacja miasta oprócz członków społeczności katolickiej. Próby wprowadzenia obligatoryjnych szczepień spotkały się z silnym sprzeciwem katolików, a władze ustąpiły pod groźbą zamieszek. W parafii św. Jakuba w Montrealu kaznodzieja nauczał, że ospa jest karą za zabawy karnawałowe, które obraziły Pana Boga i sprowadziły Jego gniew. Prasa katolicka nawoływała swoich czytelników do zbrojnego oporu przeciwko szczepieniom. Władze kościelne miasta zalecały, by – zamiast poddawać się szczepieniomi – wierni oddawali się praktykom religijnym takim jak procesje, modlitwa o wstawiennictwo Najświętszej Panienki i różaniec. Wskutek tego wszystkiego katolicka społeczność Montrealu została zdziesiątkowana w czasie epidemii.
Osiemdziesiąt lat temu Bertrand Russel w książce Religion And Science opisał między innymi, jak to katolicy walczyli ze szczepionką przeciwko ospie, ponieważ ingerowała ona w porządek naturalny. Jego książkę czyta się przyjemnie i gładko, jest to wywód spokojny, logiczny i wyważony. Ale później przychodzi chwila refleksji i niepokoju, że ciągle traktujemy poważnie te same stare argumenty, które hamują rozwój nauki i poprawę bytu ludzkiego. Dzisiaj padają one w dyskusji o badaniach genetycznych, klonowaniu i komórkach macierzystych, tak jak kiedyś padały w dyskusjach o prewencji zachorowań na ospę.
W 1591 roku spalono na stosie kobietę, która w czasie porodu poprosiła o podanie jej jakiegoś naturalnego środka przeciwbólowego. Ale czy ponad czterysta lat później jesteśmy o wiele mądrzejsi? Śmiejemy się, gdy prezydent Iranu, Mahmoud Ahmadinejad, mówi na konferencji prasowej, że w jego kraju nie ma homoseksualizmu. A jednocześnie niektórzy z nas z poważnymi minami utrzymują, że w Polsce ma miejsce tylko sto kilkadziesiąt zabiegów przerwania ciąży rocznie.
W książce Russela to właśnie zaskoczyło mnie najbardziej, że osiemdziesiąt lat temu napisał on rzeczy tak oczywiste, tak jednoznaczne i tak niezaprzeczalne, a jednak dziś dla wielu ludzi nadal są to treści innowacyjne bądź kontrowersyjne. Russel osiemdziesiąt lat temu trafił w próżnię, a w każdym razie dziś opozycja wobec nauki i postępu jest nadal równie silna. Ciekawe, czy Dawkins będzie chociaż trochę skuteczniejszy i czy jego książki i programy dokumentalne za lat kilkadziesiąt nadal będą budzić kontrowersje i sprzeciw. Ktoś odwalił kawał dobrej roboty i udostępnił na YouTubie Źródło wszelkiego zła po polsku. Warto obejrzeć, bo ta znakomita produkcja Channel 4 w polskiej telewizji publicznej nieprędko pewnie trafi na któryś kanał dostępny na multipleksie.


Kreatywne Nagrody Nobla

Przy okazji przyznania Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny Robertowi G. Edwardsowi, pionierowi i orędownikowi zapłodnienia pozaustrojowego jako metody leczenia niepłodności, ponownie stanęła mi ością w gardle niekompatybilność mojej osoby z otaczającą mnie polską rzeczywistością. Z osłupieniem wysłuchałem niektórych wypowiedzi komentatorów, którzy nawiązywali do mordowania dzieci nienarodzonych i cywilizacji śmierci. Nie mogę zupełnie zrozumieć kontrowersji, jakie budzi przyznanie nagrody, raczej zgadzam się z oczywistą konstatacją z „Scientific American”, o której już kiedyś pisałem, że in vitro – metoda, dzięki której urodziło się już 4 miliony ludzi na całym świecie – to coś, do czego już przywykliśmy i co kontrowersji nie budzi.
Szanuję poglądy reprezentowane w tej kwestii przez kościół katolicki, uznaję prawo katolików do powstrzymania się od stosowania tej metody, ale nie rozumiem zupełnie, dlaczego fakt, iż jest ona niezgodna z ich wierzeniami i wartościami, miałby prowadzić do zakazania innym korzystania z jej dobrodziejstw albo do piętnowania ich z tytułu jej stosowania.
W tej zupełnie niemerytorycznej, jak mi się wydaje, religijnej dyskusji, niektórzy deprecjonują komitet noblowski i nagrodę samą w sobie, przypominając fakt przyznania ubiegłorocznej pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi Stanów Zjednoczonych, co ma rzekomo być oczywistym dowodem na koniunkturalizm i populizm. Nie powiem, mnie samego ubiegłoroczna decyzja komitetu bardzo w pierwszej chwili zdziwiła i na rok czasu nabrałem wody w usta. Sam laureat, podczas uroczystości wręczenia mu nagrody, żartował sobie ze swoich zasług i dał wyraz zaskoczeniu. Ale, gdy się nad tym zastanowić, dał w ten sposób jedynie kolejny dowód na to, że jest osobą błyskotliwą, inteligentną, a jednocześnie potrafiącą zachować dystans do samego siebie. Nagroda natomiast wydaje się nie być wcale tak kontrowersyjna. To prawda, że w większym stopniu wyraża ona nadzieje na przyszłość, niż odwołuje się do dokonań laureata, tylko któż inny miał otrzymać Nobla w roku, w którym to właśnie Obamie udało się w niespotykany sposób zjednoczyć ze sobą setki milionów ludzi na całym świecie wokół tych samych emocji, wokół tego samego pragnienia zmian? Jaki inny polityk na taką skalę sprostał w Waszej pamięci zadaniu postawionemu w przesłaniu Alfreda Nobla, by szerzyć braterstwo między narodami?
Poza tym, chociaż komitet nie sposób podejrzewać o kierowanie się motywami rasowymi, trudno się nie zgodzić, że pierwszy kolorowy prezydent Stanów Zjednoczonych to pewna ikona kulturowa, nie tylko amerykańska, której wszyscy od lat oczekiwali niczym proroka, a jeszcze kilkanaście lat temu Tupac śpiewał, że „nie jesteśmy jeszcze gotowi na czarnego prezydenta”. Czy Nobel dla Obamy wydałby się kontrowersyjny Nelsonowi Mandeli, laureatowi z 1993 roku, albo Martinowi Lutherowi Kingowi, laureatowi z 1964 roku? Czy Rosa Parks, młodsza od dziadków i babć niektórych czytelników tego tekstu, uwierzyłaby w to, że ktoś będzie krytykował kolorowego prezydenta i że sam fakt objęcia przez niego urzędu nie będzie stanowić wystarczającej przesłanki, by przyznać mu nagrodę?
Dzisiaj, w rok po przyznaniu Nobla Obamie, emocje wokół tej nagrody przycichły i wydaje się bardziej zrozumiała. Przecież Lech Wałęsa też otrzymał Nobla dużo wcześniej, niż można było uznać, że jego działalność przyniosła trwałe skutki. Danuta Wałęsowa odbierała jego dyplom i medal w roku, w którym zakończył się stan wojenny, na kilka lat przez oficjalnym schyłkiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Arafat, Peres i Rabin też otrzymali nagrodę bardziej w antycypacji tego, co przyniosą ich starania, niż w uznaniu osiągnięć, w dodatku trudno dziś z satysfakcją mówić o tym, że im się udało, a na Bliskim Wschodzie zapanował pokój.
Wydaje mi się, że Nobel ma ambicję bycia siłą sprawczą, inspirować i kreować rzeczywistość, a nie tylko ją oceniać. Czytając w dyskusji o tegorocznym Noblu z medycyny głosy o cywilizacji śmierci i zabijaniu dzieci, jestem komitetowi bardzo wdzięczny, że uhonorował in vitro. I z zainteresowaniem czekam na decyzję, która lada chwila zapadnie, kto zostanie tegorocznym laureatem pokojowej Nagrody Nobla.

Epokowe przemiany

W czerwcowym numerze Scientific American można przeczytać bardzo ciekawe zestawienie dwunastu wydarzeń, które odmienią wszystko. To futurystyczna wizja tego, co czeka nas w przyszłości z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, a jeśli się faktycznie zdarzy, będzie przełomem w historii.
Autorzy dodali do każdego z dwunastu artykułów opisujących poszczególne wydarzenia szacunkową ocenę prawdopodobieństwa, że wydarzenie to będzie miało miejsce przed rokiem 2050. Szczególnie ciekawe jest właśnie nie tyle przeczytanie wszystkich dwunastu tekstów po kolei, ale przyjrzenie się, które z nich – zdaniem redakcji – są mało prawdopodobne, a które – wręcz nieuchronne.
Za najmniej prawdopodobne uznano uruchomienie w praktyce czegoś, nad czym prace trwają od dziesiątków lat, a mianowicie reaktora wykorzystującego kontrolowaną syntezę jądrową do pozyskiwania energii. Michael Moyer żartuje sobie nawet, że od zawsze przewidywano, że reaktor taki zostanie uruchomiony w ciągu dwudziestu lat, tyle że ten dystans dwudziestu lat dzielących nas od reaktora jakoś się nie zmniejsza.
Mało prawdopodobne są zdaniem redakcji: konflikt zbrojny z wykorzystaniem broni atomowej, odkrycie inteligencji pozaziemskiej i uderzenie planetoidy w Ziemię.
Następne trzy wydarzenia, których wystąpienia przed połową tego stulecia należy oczekiwać z prawdopodobieństwem 50%, to odkrycie dodatkowych wymiarów, co zrewolucjonizuje nasz sposób postrzegania rzeczywistości, zastosowanie superprzewodników w temperaturze pokojowej oraz wybuch nowej światowej pandemii. Skoro redakcja ocenia szanse ich wystąpienia do roku 2050 pół na pół, to zastanawiam się, czy należy rozumieć, że do końca stulecia dojdzie do nich z pewnością?
I teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie.
Za prawdopodobne autorzy uznali stopienie się lodów polarnych, uzyskanie własnej świadomości przez maszyny i sklonowanie człowieka. Co ciekawe, pisząc o technicznych i medycznych trudnościach z klonowaniem przedstawiciela gatunku ludzkiego, Charles Q. Choi wspomina wprawdzie o rozterkach natury moralnej, ale stara się wskazać pewne pozytywy i sądzi, że z czasem przyzwyczaimy się do klonowania ludzi tak, jak zaakceptowaliśmy już zapłodnienie metodą in vitro.
I oto dochodzimy do wydarzenia dwunastego, określanego przez redakcję jako niemal pewne, nieuchronne. Niewiarygodne, ale gasząc nasze obawy przed konfliktem nuklearnym, w którego cieniu żyło kilka kolejnych pokoleń, albo uspokajając nasz stymulowany tysiącami książek czy filmów strach przed chorobami cywilizacyjnymi czy uderzeniem asteroidy, redakcja Scientific American ocenia, że niemal pewne jest to, że przed rokiem 2050 dojdzie do stworzenia w warunkach laboratoryjnych syntetycznego życia przez człowieka.