Pedał, sąd i media

Jedna z moich klas mówi na swojego wychowawcę „Pedał”. Tępię to od dłuższego czasu i osiągnąłem jak na razie tyle, że – przynajmniej do mnie – mówią o nim raczej używając jego imienia. Nadal jednak często się zdarza, że ten „Pedał” wydaje się być jedynym określeniem jego osoby, jakie przychodzi im do głowy, a z przypomnieniem sobie jego nazwiska niektórzy mają wyraźny kłopot. Kilku ostentacyjnie mówi o nim „Pan Pedał”, co – jak rozumiem – ma mi dać do zrozumienia, że nie tak łatwo podporządkują się mojemu życzeniu, by o moim koledze z pracy mówić przy mnie używając jego imienia, nazwiska, ewentualnie jednej z jego starszych i o wiele bardziej niewinnych, sympatycznie dziecinnych ksywek. Dlatego z pewnym niepokojem myślę o uczniach tej klasy po głośnej ostatnio sprawie decyzji szczecińskiego sądu, który bezrobotnej kobiecie kazał zapłacić 15 tysięcy złotych zadośćuczynienia sąsiadowi, którego nazwała pedałem.
Słowo „pedał” wydawało mi się zawsze samo w sobie zupełnie nieobraźliwe, a w każdym razie nie bardziej niż słowo „heteryk” czy „biseks”, a co więcej – alternatywne wobec niego określenie „gej” dla mnie, jako dla anglisty, nie brzmi wcale szczególnie poważnie. Dlatego gdy usłyszałem w mediach o wyroku za użycie słowa „pedał”, a ściślej sformułowania „Pedał sobie pedała sprowadził”, mocno się zdziwiłem. Przeczytawszy kilka komentarzy w prasie stopniowo dziwiłem się coraz bardziej, ostatecznie jednak wytłumaczyłem sobie sprawę przekłamaniami medialnymi i uznałem, że przecież wyroku sądu z uzasadnieniem nie znam, a sąd zapewne miał na myśli coś zupełnie innego, niż utrzymują media. Że chodziło nie tyle o samo użycie słowa „pedał” w stosunku do drugiej osoby, ale o kontekst, w jakim padło to słowo, o publiczne znieważanie sąsiada i napiętnowanie jego oraz jego partnera orientacji seksualnej, a także nawoływanie do pogardy i dyskryminacji ich życiowego wyboru.
I właściwie o sprawie bym już zapomniał, ale mniej więcej w tym samym czasie sąd w drugim końcu Polski zadecydował, że Wojciech Cejrowski, który podczas spotkania ze studentami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w marcu powiedział, że „pederastów należy wytykać palcami”, „homoseksualizm u normalnych ludzi wzbudza obrzydzenie”, a „grzech sodomski, jakiego dopuszczają się geje”, „trzeba stale potępiać”, nie popełnił przestępstwa. W sprawie tej najpierw odmówiła wszczęcia postępowania prokuratura, a jej decyzję podtrzymał następnie sąd w Lublinie.
Zastanawiam się teraz, jak to jest – czy wolno czuć nienawiść do osób homoseksualnych, a także zachęcać innych do tej nienawiści, byle używać modnego, acz etymologicznie niezbyt dumnie brzmiącego słowa „gej”? A z drugiej strony, czy mówiąc z szacunkiem i miłością o swoim znakomitym wychowawcy w szkole, można dostać wyrok za użycie niewiele mądrzejszego, ale za to używanego w polszczyźnie o wiele dłużej słowa „pedał”?
A może to jest tak, że w sezonie ogórkowym prasa, radio i telewizja nie mają o czym mówić, a nawet jak już o czymś powiedzą, to niedbale i wypaczając sens? Może i wyrok ze Szczecina, i wyrok z Lublina zostały przez media źle zrelacjonowane?
Tak czy inaczej, nadal będę konsekwentnie tępił moich uczniów określających swego wychowawcę ksywą „Pedał”. Tym bardziej, że dwóch z nich podziękowało mi za to SMS-ami. Ale jeśli któremuś z nich zdarzy się mimo to przy mnie zapomnieć, na pewno nie zawiadomię policji ani prokuratury.

Psie porównanie

Długo się wahałem, czy napisać o tym, czy nie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba. Kto bowiem mnie zna, ten wie, że psy darzę wielkim uczuciem, a uczniowie moi pieskiego życia raczej ze mną nie zaznają, wpis więc dla żadnej ze stron nie powinien być obraźliwy.
Zauważyłem, jakiś już czas temu, przedziwną analogię. Otóż z uczniami jest zupełnie jak z psem. Gdy zapniesz go na smyczy i pociągniesz za kolczatkę, będzie się rzucał, szarpał i wyrywał. Ale gdy dasz mu trochę swobody…
Z pewnym politowaniem zdarza mi się patrzeć na ludzi, którzy – nawet będąc na kompletnym odludziu – nie pozwolą sobie na spuszczenie psa ze smyczy, bo może im uciec, bo do nich nie wróci, bo nie wiadomo co zrobi. Na pysk zakładają mu ciasny i ciężki kaganiec, co zwłaszcza w przypadku kundelków i psów rasowych, ale drobnej postury, wygląda bardzo komicznie.
Moja suka – zobligowana przez Radę Miasta – też chodzi wprawdzie na smyczy, gdy jest to absolutnie konieczne, ale kagańca nigdy w życiu bym jej nie założył (nie ma takiego obowiązku, przynajmniej tu, gdzie bywamy), zaś nieuzasadnione stosowanie kagańców uważam za formę znęcania się nad psem. Co ciekawe, chodzenie przy nodze bez smyczy Zuzia uważa za znakomitą zabawę, która nigdy jej się nie nudzi, a nie będąc uwiązana na smyczy trzyma się tej nogi o wiele bardziej starannie niż wtedy, kiedy się ją uwiąże. Gdy idzie przy nodze swobodnie, nie na uwięzi, nigdy nie zainteresuje się innymi psami, ludźmi, obsikanym przez inne psy drzewem. Nie będąc na smyczy spełnia każdą moją zachciankę, nawet najgłupszą, zatrzymując się i ruszając na każde moje słowo, skręcając, siadając przy krawężniku przed przejściem przez ulicę i tym podobne. Będąc na smyczy zdaje się zawsze czekać na ukłucie kolcami po szyi, nim zmieni kierunek lub tempo marszu.
W miejscach, w których chodzimy popływać, widuję ludzi bardzo się starających nakłonić swoje psy do wskoczenia do wody – wrzucają im piłeczki, kijki, gumowe zabawki, po które czasem w końcu sami wchodzą do wody. Ja z moją suką nigdy nie mam tego problemu – gdy już otrzyma pozwolenie na wejście do wody, wchodzi i przez kilkanaście minut sama pływa, a kiedy ma już dosyć, wychodzi i daje mi do zrozumienia, że już się jej znudziło.
Przed laty mój Tata nie mógł sobie w żaden sposób dać rady z psem, który dla mnie nosił w pysku gazety z kiosku. Ale on jemu też nie ufał, bał się go i nie był pewien, czego się po nim może spodziewać. A to był bardzo mądry pies.
Z uczniami – z całym szacunkiem – jest dokładnie tak samo. Oni dokładnie wiedzą, na co mają ochotę, a całkiem nieźle się orientują, czego im potrzeba. Raczej nie zrobią nic złego, nawet jeśli zostawi się ich samych, niczym – podczas zakupów – psa na zewnątrz sklepu. Gdy zdjąć im kaganiec i spuścić ze smyczy, zadziwiają celowością i uporządkowaniem swoich działań. Zamiast się z nimi szarpać, rzucać im ochłapy przez ogrodzenie kojca i podsuwać miskę bardzo długim kijem, lepiej samemu coś na tych kontaktach skorzystać – pobiegać sobie, porzucać kijkiem, posiedzieć razem na brzegu i popatrzeć na pływające po wodzie łabędzie.

Nieopodal Jasnej Góry

W zamierzchłych czasach, kiedy wierzyłem jeszcze głęboko, że Kościół katolicki podczas nabożeństw i mszy ma mi do zaoferowania coś więcej niż usługi telefonii komórkowej, dekodery telewizji satelitarnej, kredyty w SKOK-u, wystąpienia partyjne albo płyty z autografami artystów, uczestniczyłem jako przedstawiciel sąsiedniej parafii w jakiejś ważnej uroczystości w kościele, który obecnie wygląda tak, jak na poniższym zdjęciu.
I pomyśleć, że w tym mieście katolickie świątynie nadal rosną jak grzyby po deszczu…

Innymi drzwiami

Jakiś czas temu, kiedy opisałem na blogu moje doświadczenia z tarczami szkolnymi, dwóch moich kolegów z liceum zarzuciło mi – usprawiedliwioną już chyba w tak podeszłym wieku – głęboką amnezję. Podczas niedawnego spaceru po Częstochowie, na poniższy widok, poczułem jednak nieodpartą potrzebę stawienia czoła kłopotom z pamięcią i powspominania znowu.

Z dnia na dzień, jak nam się wydaje w monotonii powtarzających się rytuałów, czas płynie powoli, a wokół nas pozornie niewiele się zmienia. Jak to możliwe, że wejście, którym co rano wchodziliśmy do szkoły, zarosło takimi krzakami i pełni chyba wyłącznie rolę wybiegu dla psa? Ileż godzin lekcyjnych spędziła nasza wychowawczyni, Helenka, dzieląc cały ten dziedziniec między nami i wyznaczając nam rzędy płyt chodnikowych, które mieliśmy oczyścić z wyrastającej między nimi trawy? Dziś, by wytrzebić te chaszcze, musiałaby nas wyposażyć w narzędzia, które w rękach nastolatków mogłyby się okazać wysoce niebezpieczne i doprowadzić do masowych okaleczeń. Kiedy pomyślę o tym, jak na kolanach lub na kuckach wygrzebywaliśmy najmniejsze ździebełka i chwasty, w równym stopniu czuję na plecach chłodny oddech bezlitosnej Heleny i nieubłaganego czasu.Ten nostalgiczny spacer zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, gdy przeszedłem się obok szkół, do których w czasach mojego szczenięctwa chodziły – przepraszam, ale napiszę z perspektywy całej mojej ówczesnej niedojrzałości emocjonalnej – najlepsze d*** w mieście. Jedna z tych szkół też zdaje się zarastać krzakami, a druga, chociaż z daleka wygląda w miarę przyzwoicie – z bliska prawie się sypie.

Chlubnie na tym tle wyróżnia się IV Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza (też się zdarzały tam niezłe towary). Pasaż Zofii Kossak-Szczuckiej – schludna, wąska uliczka, z ładnie wyłożonym kostką chodnikiem i kilkudziesięcioma miejscami parkingowymi, to przykład procesu dokładnie odwrotnego, niż w bocznym (bliżej Chłopickiego) wejściu do mojego rodzimego Traugutta. W tym miejscu przy Sienkiewiczu pamiętam ciemny, ponury i dziki gaj, w głębi prawie że śmietnik. A w samym wejściu do szkoły handlowało się za moich czasów między innymi węglem.

Do czego jednak zmierzam? Po prostu pamiętam Helenkę, jak stała nad nami i dyrygowała, jak upominała mniej starannych, jak wykrawała te kawałki chodnika i dzieliła między nas, by drzwi wejściowe do szkoły i dziedziniec przed nimi prezentowały się właściwie i były zadbane. I właściwie mi jej szkoda (za co też pewnie oberwie mi się od kolegów z liceum, jeśli jeszcze któryś tu zagląda). Dzisiaj ten chodnik zarósł krzakami takimi, że niedługo ciężko będzie otworzyć furtkę. Dla kogoś, kto tędy przez cztery lata wchodził do szkoły, widok ponury i wręcz katastroficzny – szkoła sprawia wrażenie zapomnianej i opuszczonej. Na szczęście w drzwiach frontowych, od Kilińskiego, uspokaja kartka, że do szkoły brak wolnych miejsc, limit przyjęć został wyczerpany.
I gdy pomyślę sobie potem o tym, co my dzisiaj robimy w szkole jako nauczyciele, to wydaje mi się, że niejedna nasza akcja i wysiłek skończą się tak, jak porządkowanie tego dziedzińca przed wejściem przez Helenkę z wychowankami. Coś robimy, staramy się, bardzo się nieraz przejmujemy, a za ileś tam lat wszystko to będzie nieaktualne, a może i śmieszne. I mam tu na myśli nie tylko różne mniej lub bardziej indoktrynujące imprezy patriotyczne, jak akademie ku czci Ludwika Waryńskiego, powstańców styczniowych czy Jana Pawła II, ale także wszystkie praktyczne umiejętności i wiedzę, którą próbujemy w nich – mniej lub bardziej skutecznie – wtłoczyć. A także to wszystko, co rozumiemy pod szerokim i jakże przez nauczycieli nadużywanym słowem „wychowanie”.
Jak to ponoć ostatnio zażartował jeden z moich kolegów z liceum, Helence nie za bardzo wyszło. Tak się starała zrobić z nas przyzwoitych ludzi, a tu proszę – jeden pedał, drugi siedzi z długim wyrokiem, trzeci alkoholik na odwyku. Dodałbym jeszcze paru rozwodników, samotnie wychowujących dzieci i inne przykłady, z których nasza wychowawczyni niekoniecznie byłaby dumna.
Ale może z uczniami i wychowankami już tak ma być? Niezmiennie odchodzą, znajdują sobie swoje drogi, otwierają swoje drzwi, nie oglądają się na ciebie i nie zawsze pamiętają recepty przez ciebie podane. Bywa, że nie czekając na swoją kolej, nie ustępując ci miejsca, umierają.
Niełatwo, oj niełatwo jest odnieść sukces pedagogiczny na miarę Dumbledore’a. Paradoksalnie – moim zdaniem – Helence trochę się udało. Nawet jeśli już ani my, ani kolejni uczniowie Traugutta nie wchodzą drzwiami, które próbowała dla nas wyważyć.

Szacun dla mojej wychowawczyni z liceum, Heleny Gałeckiej.

Thank you, Jeremy Clarkson

Lubimy brytyjski humor, nawet jeśli nie zawsze jest szczególnie wymagający intelektualnie – Polacy znają i namiętnie oglądają zwłaszcza Benny Hilla czy Jasia Fasolę (Mr Bean). Trochę węższy jest krąg wtajemniczonych, którzy wiedzą, iż Rowan Atkinson wystąpił w wielu innych serialach, w których – o dziwo – odzywa się, czasem nawet sporo: „Cienka niebieska linia” (The Thin Blue Line), Not the Nine O’Clock News, „Czarna Żmija” (Blackadder) itd. Zastanawiająco niezmienną popularnością fanów cieszy się kultowy Monty Python i inne telewizyjne produkcje Johna Cleese’a, z których najbardziej znaną w Polsce jest chyba serial „Hotel Zacisze” (Fawlty Towers). Trochę bardziej elitarna grupa polskich odbiorców była w stanie zapoznać się z nieocenzurowaną wersją komediowego serialu, w którego tytule Matt Lucas i David Walliams zażartowali sobie nawet z nazwy państwa, w którym mieszkają – „Mała Brytania” (Little Britain).
Brytyjskie seriale komediowe można by wymieniać w nieskończoność, ale już tych kilka tytułów wystarczy, by zrozumieć, że esencją ich poczucia humoru jest brak tematów tabu, duży dystans do siebie i swojej historii, autoironia i samokrytycyzm. Nikt chyba nie protestował, gdy twórcy serialu Little Britain we wprowadzeniu do jednego ze swoich skeczy poinformowali, że baseny kąpielowe w Anglii służą do przekazywania sobie wzajemnie zmian skórnych, a nie był to wcale najmocniejszy cios, jaki czyjemuś dobremu imieniu zadali scenarzyści. Nie ma tam sceny, nie ma zdania, w którym ktoś lub coś nie byłoby ośmieszane. Blackadder czy Monty Python bezustannie grają na obalaniu historycznych i religijnych tabu, rodzimych angielskich i ogólnoeuropejskich. Wszystko, co obecne w otaczającej autorów kulturze i cywilizacji, znajduje odzwierciedlenie w ich serialach, ale nie może liczyć na to, że będzie potraktowane jako świętość czy autorytet. Bohaterowie najważniejszych wydarzeń z przeszłości – fikcyjni i autentyczni, przywódcy religijni i państwowi, zapisani złotymi zgłoskami na kartach historii, na ekranie stają się postaciami komicznymi, a przez to – niejednokrotnie – bardziej ludzkimi, autentycznymi, aniżeli ich znamy na co dzień. W czwartym odcinku pierwszej serii serialu That Mitchell and Webb Look słuchacze upominają samego Jezusa, gdy wykazuje się brakiem taktu i rasizmem, opowiadając im przypowieść o dobrym Samarytaninie. Żaden z nich nie jest wprawdzie Samarytaninem, ale nie mają oni żadnych uprzedzeń do tej nacji, mają wśród Samarytan przyjaciół, a generalizowanie i ocenianie ludzi według przynależności do grupy etnicznej uważają za krzywdzące. A pod koniec skeczu okazuje się, że jeśli chodzi o uprzedzenia rasowe Jezusa, mają rację.
Dla komików angielskich nie ma świętości i nam, Polakom, bardzo się to podoba. Podoba nam się, gdy żartują z własnych królów i królowych, dostojników kościelnych, gejów i transwestytów, gdy w najlepsze się nabijają z własnych przywar i ośmieszają własną historię. Ale gdy 2 sierpnia Jeremy Clarkson w telewizji BBC2 poczynił w swojej parodii reklamy Volkswagena Scirroco aluzję do polskiej kampanii wrześniowej 1939 roku, zaprotestowała nawet polska ambasada w Londynie. Czytając doniesienia o tym fragmencie programu Top Gear w polskiej prasie i słuchając komentarzy na jej temat w TVN24 miałem wrażenie, że ta reklama musi być straszna. Spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze, i może dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy obejrzałem ją w końcu na YouTubie. Nie ma w niej żadnych autentycznych zdjęć z II wojny światowej, aluzja jest wyraźna, ale delikatna i ze smakiem, bazuje na dwuznaczności angielskiego słowa „tank” – po polsku to zarówno bak z paliwem, jak i czołg. Z zażenowaniem przyjąłem natomiast oburzenie Polaków i polaczków w mediach i internecie, bo pokazuje ono naszą małostkowość, zaściankowość i klapki na oczach, które zawdzięczamy chyba między innymi świątobliwie martyrologicznemu, bezkrytycznemu postrzeganiu historii oraz wychowaniu. W kontekście Powstania Warszawskiego ciekawie pisze o tym ostatnio Leszek Miller, podając przy okazji bardzo zaskakujące cytaty, m.in. z generała Andersa.
Śmieszy nas serial „Allo, Allo”, którego akcja toczy się we francuskim miasteczku podczas II wojny światowej, a ani francuski ruch oporu, ani oficerowie hitlerowscy, ani lotnicy angielscy nie oparli się bezlitosnym scenarzystom i po równo są ofiarami ich dowcipu. Ale krótka, niespełna minutowa, misternie zmontowana fałszywa reklamówka Volkswagena, mobilizuje polskich internautów do protestów. Protestów, którymi niektórzy z nich sami się ośmieszają, bo z komentarzy w internecie można odnieść wrażenie, że nie wszyscy wiedzą, że kampania wrześniowa faktycznie skończyła się klęską, koniec II wojny światowej i klęskę Hitlera zawdzięczamy nie tylko Polakom, ale także wielu innym nacjom w Europie i na świecie (także Anglikom i Niemcom), a podczas wojny wcale nie stracił życia jeden miliard ludzi.
Przedmiotowa reklamówka jest tylko jedną z kilku, które panowie z Top Gear zaproponowali w tym odcinku. Ciekawe, że nasi niezwykle wrażliwi komentatorzy nie widzą niczego niestosownego w żadnej innej i tylko ta jedna wzbudza tak wielkie oburzenie.
Panie Jeremy Clarkson, jestem Panu szczerze zobowiązany za tę reklamówkę. Odebrałem ją zupełnie inaczej, niż część moich rodaków. Moim zdaniem jest ona wyrazem tego, że – może z racji naszej tak licznej reprezentacji na Wyspach – Anglicy (przynajmniej niektórzy) uważają Polaków za „swoich” i śmieją się z nich w dokładnie taki sam sposób, jak z Hiszpanów, Francuzów, Niemców, Arabów, Hindusów czy z samych siebie. Ktokolwiek wymyślił tę reklamówkę (a jak rozumiem, a tak przynajmniej wynika z narracji w tym odcinku Top Gear, był to Pan), uznał w dodatku, że polska historia jest na tyle znana odbiorcom programu w Anglii, że dowcip ten będzie dla nich czytelny. Dziękujemy.



Tradycja niegodna kultywowania

Mieszkam w regionie, który za sprawą zaprzyjaźnionej bandy literatów sprzed stu lat uchodzi za żywy skansen wszystkiego, co dotyczy staropolskich tradycji związanych z uroczystością zaślubin. Na północ od Kościoła Mariackiego jest Rydlówka, tu także w upalne popołudnie – tak jak dzisiaj – spoglądam z balkonu, robię zakupy i chodzę do pracy.
I jak od czasu do czasu jest mi dane się przekonać, pewne staropolskie zwyczaje trzymają się tu nieźle, nawet jeśli są zupełnie bez sensu – dobitnym tego przykładem jest dla mnie ceremonia zapraszania gości weselnych przez pana młodego z drużbą. Jeżdżą oni po domach przyszłych gości weselnych z zaproszeniami i wódką, picie alkoholu stanowi integralną część ceremonii zaprosin, a drużba ma za zadanie wygłosić specjalną formułkę zachęcającą do przybycia na uroczystość.
Zwyczaj ten zawsze mnie śmieszył i cieszę się, że niektórzy od niego już odchodzą i wysyłają zaproszenia pocztą, jeśli pan młody i panna młoda nie są w stanie do kogoś przyjechać osobiście i we dwoje. Gdy ostatnio zapukali do mych drzwi Łukasz z Piotrem, czułem się tak, jakby to oni ze sobą się pobierali (nie żebym miał coś przeciwko), a nie Łukasz z Eweliną. Ewelina była w całej tej ceremonii dziwnie nieobecna – i ciałem, i duchem, a Łukasz i Piotr jakoś mi nie pasowali do tej pijackiej roli.
W ogóle wiele obowiązków drużby przed weselem w irracjonalny sposób obciąża go finansowo i sprowadza się tak naprawdę tylko do tego, by stworzyć okazję do picia. Z kolei dziwaczna tradycja, iż drużbą może być tylko kawaler, uniemożliwia rewanż i wzajemne drużbowanie między przyjaciółmi.
Nie każda tradycja jest godna kultywowania, nawet dostojnicy Kościoła katolickiego angażują się w walkę z prymitywnym i brutalnym zwyczajem rytualnego obrzezania wewnętrznych warg sromowych i łechtaczki u niektórych ludów afrykańskich. Ten zwyczaj z drużbą nie jest może tak drastyczny i nie robi nikomu – poza panną młodą – wielkiej krzywdy, ale mam nadzieję, że przeminie. Co nie zmienia faktu, że Łukaszowi i Ewelinie życzę z głębi serca wszystkiego, co najlepsze. Piotrowi oczywiście również.

Reklamy sprzed lat

Serwis The Consumerist zamieścił ciekawą listę dziesięciu reklam sprzed lat, które z upływem czasu zestarzały się do tego stopnia, że straciły pierwotny sens. Kto by pomyślał, że komukolwiek mógło kiedyś przyjść do głowy, by faszerować dzieci środkami uspokajającymi czy uciszać celofanem, albo zachwalać zastosowanie azbestu w budownictwie? Ironicznie wygląda też James Dean ostrzegający w spocie reklamowym przed skutkami brawurowej jazdy samochodem (w związku ze śmiercią Deana za kierownicą wyścigowego Porsche wytwórnia Warner Brothers zrezygnowała z pokazywania tego klipu).
Natomiast moją ulubioną reklamą jest poniższa. Aż strach pomyśleć, że praktycznie ten sam slogan reklamowy jest do dziś używany, by zachęcić nas do kupna pasty do zębów.

Las doświadczalny

Jak się człowiek na czymś nie zna, to mu się to wydaje niezrozumiałe, niedorzeczne, a czasami śmieszne. Na tej właśnie zasadzie, ilekroć przejeżdżam obok poniższej tablicy, wydaje mi się ona świetnym materiałem propagandowym dla eurosceptyków, którzy łatwo mogliby użyć pięknej metafory z lasem w roli narodu, kraju czy regionu…

Wielki i sztywny?

Jakiś czas temu Kraków śmiał się z niefortunnej nazwy hotelu na rogu Rynku Głównego i ul. św. Jana, a turyści z Wielkiej Brytanii fotografowali się pod szyldem zawieszonym na reprezentacyjnej Kamienicy Bonerowskiej równie chętnie, jak Polacy przed zakładami szewskimi w Budapeszcie.
Sprawa była dość głośna, ale widać nie dotarła do powiatu zawierciańskiego, u stóp ogrodzienieckiego zamku nadal można bowiem zobaczyć równie dwuznaczny szyld. Albo znajomość języka angielskiego wśród mieszkańców i turystów w Podzamczu jest mniejsza, albo Podzamcze – być może korzystając z położenia pomiędzy lotniskami w Balicach i Pyrzowicach – chce przyciągnąć młodych Anglików przyjeżdżających do Polski na wieczory kawalerskie?

Madonna i Murzyni

Odkąd dr Janusz Kochanowski objął urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, miałem mieszane uczucia. Pan Kochanowski, do którego początkowo odnosiłem się niechętnie, zyskiwał czasem moją sympatię, ponieważ umiał zająć stanowisko zgodnie z powagą swojego urzędu nawet wówczas, gdy kłóciło się ono z jego osobistymi poglądami. Jednak po dzisiejszej rozmowie z Moniką Olejnik w porannym programie Radia Zet, której wysłuchałem w drodze do pracy, uważam, że powinien się on bezwzględnie i jak najszybciej podać do dymisji.
Pan rzecznik z jednej strony uważa się za reprezentanta wszystkich i każdego z osobna, a z drugiej wykazał się w tej rozmowie całkowitym brakiem taktu i dobrego smaku, a społeczeństwo podzielił na tych, których uczuć ma obowiązek bronić, nawet jeśli zupełnie sobie uroją, że ktoś je zranił, oraz na tych, którzy mogą być bezkarnie obrażani.
Najpierw – przyparty do muru przez gwiazdę naszego dziennikarstwa – przyznał, że chociaż nie był nigdy na koncercie Madonny i nie ma zamiaru śledzić jej tournée po Europie, a czytanie doniesień prasowych na ten temat jest dla niego „za trudne”, gotów jest bronić stanowiska religijnych fundamentalistów, którzy chcą zabronić Madonnie występu w Polsce w dniu jej urodzin. Nie bardzo rozumiem, czemu miał służyć przytoczony przez niego przykład krajów muzułmańskich i Izraela, bo z logiki wypowiedzi wynikałoby, że religia w Polsce powinna mieć – zdaniem rzecznika – równą rangę, jak w Republice Islamskiej Iranu, dla przykładu. Ciekawe tylko, czemu religią tą ma być katolicyzm, a nie szyityzm czy judaizm. W występie Madonny dopatrzył się Kochanowski elementów prowokacyjnych, ale obiecał wysłać piosenkarce kosz kwiatów, jeśli podczas koncertu będzie przyzwoicie ubrana, nie będzie elementów religijnych, a koncert będzie pełen zadumy.
Jednocześnie pan Kochanowski nie widzi powodu do swojej interwencji w przypadku innej osoby, która – moim zdaniem – naprawdę poważnie obraziła uczucia religijne katolików podczas mszy świętej w jednym z największych polskich sanktuariów, na Jasnej Górze w Częstochowie. Pomijam już fakt, że Tadeusz Rydzyk wykorzystał to miejsce kultu do promocji swojej nowej sieci telefonii komórkowej oraz kart kredytowych, bo zdania RPO na ten temat nie znam. Wiem jednak, że chociaż nie spodobał mu się rasistowski dowcip Rydzyka o czarnoskórym księdzu, to znajduje dla tego niesmacznego żartu usprawiedliwienie i nie uważa, by była potrzeba rozpatrywania zajścia z punktu widzenia prawa karnego: „Chciał być spontaniczny, chciał jakoś coś powiedzieć dowcipnie i mu nie wyszło. No, ja lubię żarty i dowcipy, czasami mi też nie wychodzi.” Zaiste, bardzo to dowcipne, powiedzieć przy ołtarzu z obrazem ciemnoskórej przecież Czarnej Madonny, że „Murzyn – nie mył się”. I rzeczywiście, zupełnie to nie obraża uczuć religijnych tych milionów Polaków, którzy przychodzą w pielgrzymkach na Jasną Górę. A występ piosenkarki amerykańskiej na stadionie w Warszawie w dniu jej urodzin obraża. Bardzo ciekawa logika.
Do tego momentu można jeszcze jednak było uważać, że Kochanowski pogubił się trochę, przez nieuwagę i nie chcąc oceniać Tadeusza Rydzyka zabrnął w ślepą uliczkę i nie umiał się z niej wycofać, nie popełniając niestosowności. Później jednak było już tylko gorzej, bo koncentrując się chyba trochę za bardzo na „sympatycznym wierszyku” o Murzynku Bambo RPO przyznał się, że swojemu synkowi powiedział, że przygodnie spotkany czarnoskóry student „jest z czekolady”.
Argument obrońców Rydzyka, iż przecież ciemnoskóry kapłan nie obraził się, był uśmiechnięty, a nawet powiedział parę zdań po polsku do zebranego tłumu, świadczy w moim odczuciu co najwyżej o tym, że afrykański misjonarz miał klasę porównywalną z tą, jaką mają miliony katolików w Polsce, które słuchają Madonny i nie mają nic przeciwko jej koncertowi.
W swoim liście do Prezydent Warszawy Janusz Kochanowski pisze między innymi: „Są granice, których w imię wolności twórczej przekraczać nie należy; do nich zaliczyć trzeba poszanowanie praw innych osób, w tym ich uczuć religijnych”. Wydaje mi się, że rzecznik powinien sobie przeczytać kilka razy to zdanie, które napisał – nie wiedzieć czemu – o koncercie Madonny. I zastanowić się, czy on sam dzisiaj w rozmowie z Moniką Olejnik nie wykazał się brakiem szacunku do ludzi i do ich uczuć. Mnie obraził tak bardzo, że zdenerwowany jego występem w Radiu Zet nie miałem już nawet siły się złościć na jadącą przede mną panią, która nie umiała skręcić w lewo z Kocmyrzowskiej w Bulwarową i zablokowała na chwilę ruch na całym skrzyżowaniu.

Całej audycji Moniki Olejnik można posłuchać na stronie Radia Zet.