Innymi drzwiami

Jakiś czas temu, kiedy opisałem na blogu moje doświadczenia z tarczami szkolnymi, dwóch moich kolegów z liceum zarzuciło mi – usprawiedliwioną już chyba w tak podeszłym wieku – głęboką amnezję. Podczas niedawnego spaceru po Częstochowie, na poniższy widok, poczułem jednak nieodpartą potrzebę stawienia czoła kłopotom z pamięcią i powspominania znowu.

Z dnia na dzień, jak nam się wydaje w monotonii powtarzających się rytuałów, czas płynie powoli, a wokół nas pozornie niewiele się zmienia. Jak to możliwe, że wejście, którym co rano wchodziliśmy do szkoły, zarosło takimi krzakami i pełni chyba wyłącznie rolę wybiegu dla psa? Ileż godzin lekcyjnych spędziła nasza wychowawczyni, Helenka, dzieląc cały ten dziedziniec między nami i wyznaczając nam rzędy płyt chodnikowych, które mieliśmy oczyścić z wyrastającej między nimi trawy? Dziś, by wytrzebić te chaszcze, musiałaby nas wyposażyć w narzędzia, które w rękach nastolatków mogłyby się okazać wysoce niebezpieczne i doprowadzić do masowych okaleczeń. Kiedy pomyślę o tym, jak na kolanach lub na kuckach wygrzebywaliśmy najmniejsze ździebełka i chwasty, w równym stopniu czuję na plecach chłodny oddech bezlitosnej Heleny i nieubłaganego czasu.Ten nostalgiczny spacer zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, gdy przeszedłem się obok szkół, do których w czasach mojego szczenięctwa chodziły – przepraszam, ale napiszę z perspektywy całej mojej ówczesnej niedojrzałości emocjonalnej – najlepsze d*** w mieście. Jedna z tych szkół też zdaje się zarastać krzakami, a druga, chociaż z daleka wygląda w miarę przyzwoicie – z bliska prawie się sypie.

Chlubnie na tym tle wyróżnia się IV Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza (też się zdarzały tam niezłe towary). Pasaż Zofii Kossak-Szczuckiej – schludna, wąska uliczka, z ładnie wyłożonym kostką chodnikiem i kilkudziesięcioma miejscami parkingowymi, to przykład procesu dokładnie odwrotnego, niż w bocznym (bliżej Chłopickiego) wejściu do mojego rodzimego Traugutta. W tym miejscu przy Sienkiewiczu pamiętam ciemny, ponury i dziki gaj, w głębi prawie że śmietnik. A w samym wejściu do szkoły handlowało się za moich czasów między innymi węglem.

Do czego jednak zmierzam? Po prostu pamiętam Helenkę, jak stała nad nami i dyrygowała, jak upominała mniej starannych, jak wykrawała te kawałki chodnika i dzieliła między nas, by drzwi wejściowe do szkoły i dziedziniec przed nimi prezentowały się właściwie i były zadbane. I właściwie mi jej szkoda (za co też pewnie oberwie mi się od kolegów z liceum, jeśli jeszcze któryś tu zagląda). Dzisiaj ten chodnik zarósł krzakami takimi, że niedługo ciężko będzie otworzyć furtkę. Dla kogoś, kto tędy przez cztery lata wchodził do szkoły, widok ponury i wręcz katastroficzny – szkoła sprawia wrażenie zapomnianej i opuszczonej. Na szczęście w drzwiach frontowych, od Kilińskiego, uspokaja kartka, że do szkoły brak wolnych miejsc, limit przyjęć został wyczerpany.
I gdy pomyślę sobie potem o tym, co my dzisiaj robimy w szkole jako nauczyciele, to wydaje mi się, że niejedna nasza akcja i wysiłek skończą się tak, jak porządkowanie tego dziedzińca przed wejściem przez Helenkę z wychowankami. Coś robimy, staramy się, bardzo się nieraz przejmujemy, a za ileś tam lat wszystko to będzie nieaktualne, a może i śmieszne. I mam tu na myśli nie tylko różne mniej lub bardziej indoktrynujące imprezy patriotyczne, jak akademie ku czci Ludwika Waryńskiego, powstańców styczniowych czy Jana Pawła II, ale także wszystkie praktyczne umiejętności i wiedzę, którą próbujemy w nich – mniej lub bardziej skutecznie – wtłoczyć. A także to wszystko, co rozumiemy pod szerokim i jakże przez nauczycieli nadużywanym słowem „wychowanie”.
Jak to ponoć ostatnio zażartował jeden z moich kolegów z liceum, Helence nie za bardzo wyszło. Tak się starała zrobić z nas przyzwoitych ludzi, a tu proszę – jeden pedał, drugi siedzi z długim wyrokiem, trzeci alkoholik na odwyku. Dodałbym jeszcze paru rozwodników, samotnie wychowujących dzieci i inne przykłady, z których nasza wychowawczyni niekoniecznie byłaby dumna.
Ale może z uczniami i wychowankami już tak ma być? Niezmiennie odchodzą, znajdują sobie swoje drogi, otwierają swoje drzwi, nie oglądają się na ciebie i nie zawsze pamiętają recepty przez ciebie podane. Bywa, że nie czekając na swoją kolej, nie ustępując ci miejsca, umierają.
Niełatwo, oj niełatwo jest odnieść sukces pedagogiczny na miarę Dumbledore’a. Paradoksalnie – moim zdaniem – Helence trochę się udało. Nawet jeśli już ani my, ani kolejni uczniowie Traugutta nie wchodzą drzwiami, które próbowała dla nas wyważyć.

Szacun dla mojej wychowawczyni z liceum, Heleny Gałeckiej.

Plebiscyt popularności

Podczas pisemnego sprawdzianu w jednej z klas weszły do mnie na lekcję dwie miłe i nieznane mi bliżej uczennice z urną do głosowania. Z okazji Dnia Edukacji Narodowej od kilku lat organizujemy w szkole plebiscyt na najmilszego, najpopularniejszego wśród uczniów nauczyciela / nauczycielkę. Nie neguję w żaden sposób tej niewinnej zabawy, ale i jej wyników nie traktuję poważnie i zobowiązująco. Naturalnie istotne jest, by umieć ułożyć sobie jakoś stosunki z uczniami i rozumieć się z nimi, ale nauczyciel z definicji nie po to pracuje w szkole, by zdobywać sympatię i popularność, a sposób oceniania nauczyciela przez uczniów uczęszczających do szkoły zmienia się często drastycznie, gdy staną się oni absolwentami.
Pamiętam, że podobny plebiscyt był kiedyś organizowany w moim liceum, do którego uczęszczałem w zamierzchłej przeszłości, a laureatem został Pan Profesor Gustaw Gracki, którego… w ogóle wówczas nie znałem. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy jakaś maleńka grupka uczniów wiwatowała na jego cześć po ogłoszeniu wyniku. I myślę, że widocznie zasady plebiscytu były zupełnie inne, niż w szkole, w której obecnie uczę. Regulamin musiał być chyba bardziej rzetelny i zapewniał faktyczną porównywalność wyników.
Są przecież nauczyciele, których z racji pełnionej funkcji kierowniczej lub specyfiki przedmiotu znają wszyscy uczniowie. Ale są także i tacy, którzy uczą tylko jedną albo dwie klasy. Jak porównywać nauczyciela, który uczy 10% uczniów w szkole, z nauczycielem, który uczy wszystkie, albo prawie wszystkie klasy? Jeśli za najmilszego uzna go każdy uczeń, który go zna, nadal nie ma on szans wygrać w plebiscycie z nauczycielem, który otrzyma co czwarty głos, ale uczy we wszystkich klasach. Dlatego – jeśli wynik ma być porównywalny, powinno się chyba ilość otrzymanych głosów podzielić przez liczbę uczniów w nauczanych przez każdego nauczyciela klasach.
Zabawa jak zabawa. Tak jak wspomniałem, nie przejmuję się nigdy jej wynikami. Nie umniejszając w niczym uznania dla laureatów plebiscytu, staram się czerpać satysfakcję raczej z bezkonfliktowej, owocnej współpracy na lekcjach i codziennych oznak zaufania i zrozumienia, niż z okolicznościowych, spektakularnych gestów. W obecnych klasach drugich pracuje mi się szczególnie przyjemnie i mam wrażenie, że warto było niektórych z tych panów trochę do siebie zrazić w pierwszej klasie.

Tarcza szkolna

W podstawówce i liceum nosiłem na ramieniu tarczę szkolną. Ten komunistyczny zwyczaj (tak to przynajmniej określano w momencie jego obalania, gdy byłem w klasie maturalnej), inspirował nas do całego szeregu działań opozycyjnych. Jeśli wierzyć laureatowi nagrody Nobla, Lechowi Wałęsie, większość moich kolegów i koleżanek w klasie poniosła o wiele większe konsekwencje stawiania oporu tym totalitarnym zwyczajom noszenia tarczy szkolnej, aniżeli bracia Kaczyńscy ponieśli w związku ze swoją działalnością opozycyjną.
Do naszych działań opozycyjnych zaliczało się przede wszystkim ostentacyjne wymyślanie sposobów na przypinanie tych tarcz agrafką w taki sposób, by nikt poza kilkoma należącymi do opozycji profesorami nie zauważył, że tarcza nie jest przyszyta, lecz przypięta. Mistrzowskie były aktorskie popisy profesora Mirosława Desperaka i Hieronima Zyguły, którzy stali „na brance” i wpuszczali do szkoły tylko tych uczniów, którzy w opozycyjnej sztuce kamuflażu osiągnęli mistrzostwo. Germanista Mirosław Desperak i matematyk Hieronim Zyguła z pewnością byli dumni z osiągnięć niejednego z nas, widząc jak oszukujemy Wielkiego Brata.
Z perspektywy czasu oceniam to wszystko zupełnie inaczej. Jestem dumny z tego, że chodziłem do liceum ogólnokształcącego, którego uczniowie kojarzyli codzienny rytuał sprawdzania tarcz tak jednoznacznie, że drzwi, przez które wpuszczano nas do szkoły, określali „branką”. Jestem dumny z tego, że uczył mnie historii w pierwszej klasie gość, który w pewnym momencie uciekł do Stanów, zostawiając nasz los w naszych własnych rękach i nie troszcząc się w ogóle o naszą maturę z historii. Jestem dumny z tego, że w moim koedukacyjnym liceum pielęgnowano tradycję męskiej szkoły, której abiturienci na balach maturalnych tańcowali z uczennicami Liceum Słowackiego, takimi jak Halina Poświatowska, nawet gdy Liceum Słowackiego w demencji starczej zapomniało już o tym, że Halina Poświatowska nie była wcale zakonnicą spod Jasnej Góry, tylko spragnioną seksu i czułości kobietą, której seksualność przerastała fizyczne możliwości jej ułomnego ciała.
Jutro naszą szkołę w tak zwanej wolnej Polsce odwiedza nowa pani wizytator z krakowskiego kuratorium. W naszej szkole wprawdzie organizuje się wbrew zaleceniom kierownictwa resortu wesela i sylwestry, ale na pani wizytator na pewno zrobią wrażenie identyfikatory, jakie od dzisiaj muszą sobie przypinać do klapy nasi uczniowie.
Większość moich lekcji to lekcje z maturzystami, zwolnionymi z obowiązku noszenia identyfikatorów. Na szóstej godzinie lekcyjnej dotarli do mnie dzisiaj jednak pierwszoklasiści, którzy mają chodzić do szkoły oznakowani, panowie z pierwszej klasy technikum mechanicznego. Bez identyfikatora (ku ich uciesze) od dzisiaj nie wolno ich wpuszczać na lekcję. Czemu ku ich uciesze? Bo dosyć łatwo będzie się tłumaczyć przed zdrowo myślącym rodzicem, że nie było się na klasówce z jakiegoś przedmiotu, albo że nie było się kilka godzin w szkole dlatego, że się zapomniało odpiąć identyfikator z jednej koszuli i przypiąć do drugiej.
Panowie weszli na moją lekcję z identyfikatorami zracjonalizowanymi w bardzo sensowny sposób. Pobazgrali je dopiskami w stylu: „Czego się gapisz, idioto?” i innymi w podobnym stylu. Zaatakowali mnie także, całkiem słusznie, jako osobę nieuprawnioną do przebywania w klasie, bo pozbawioną identyfikatora. Powiedzieli mi, że nie mają pewności, czy nie jestem czasem dealerem narkotyków, ponieważ nie mam identyfikatora. Zagrozili mi, że zadzwonią na policję, jeśli nie wyjdę z klasy.
Podczas tej przekomarzanki na przerwie po lekcji zasugerowałem panom, że jako „młoda grupa lajcikowa”, czyli uczniowie namaszczeni jako najlepsza z wszystkich moich grup w klasach pierwszych, powinni dopisać sobie do identyfikatorów, że są lajcikami, i być z tego dumni. Zapewniłem ich, że na naszej najbliższej wspólnej lekcji ja sam także będę miał identyfikator, by mogli być pewni, że nie przyszedłem na lekcję, by sprzedać im narkotyki, lecz by nauczyć ich angielskiego.
Ale jestem dumny z tych panów. Są osiemnaście lat młodsi ode mnie, ale duch walki z komunizmem, jaki był żywy w latach mojej licealnej edukacji, jest w nich nadal żywy. I walczą z tym komunizmem nawet jeśli nazywa się on teraz zupełnie inaczej. Walczą zdrowym rozsądkiem i z poczuciem humoru. Walczą z Don Kichotem z Warszawy, który nie rozumie zupełnie, że z dala od stolicy świetnie sobie radzimy z własnymi wiatrakami i nie potrzebujemy jego pomocy.

Nauka przez uduszenie

Chodziłem w liceum do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i jest parę rzeczy, które świetnie pamiętam z fizyki. Na przykład wiem, co to jest moment pędu. Pamiętam o tym tak dobrze dlatego, że dr Marian Głowacki pokazując nam to zagadnienie przy pomocy krzesła obrotowego kręcił się na nim tak długo w różne strony wymachując rękami i nogami na boki i ciesząc się, że demonstracja zmiany prędkości obrotu świetnie się udaje, że w końcu krzesło się wykręciło, a profesor spadł.
W piątki mieliśmy trzy godziny fizyki pod rząd i było to ciężko znieść, a gdyby nie zupełnie niekonwencjonalne metody naszego nauczyciela, który na przykład nie wahał się ani ułamka sekundy wylewając na Beatę, jedną z koleżanek z klasy, szklankę zimnej wody, chyba byśmy tam wszyscy posnęli.
Stanąłem ostatnio przed trudnym zadaniem zajęcia się przez trzy godziny pod rząd grupą pierwszoklasistów z technikum mechanicznego, z których większość ma już jako takie pojęcie o angielskim wyniesione z gimnazjum, ale mają się uczyć angielskiego od podstaw razem z kolegami, którzy w gimnazjum mieli niemiecki czy rosyjski.
Póki co nauczyliśmy się w zasadzie tylko literować i liczyć. Nawet dla tych bardziej zaawansowanych była to okazja do tego, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład nie wiedzieli, że samogłoski mogą być długie i krótkie, że wyraz three wcale się nie zaczyna na głoskę f czy t, że w wyrazie nineteen akcent pada zupełnie gdzie indziej niż w ninety.
I właśnie tak sobie z nimi ćwicząc to literowanie i to liczenie przez żmudne trzy godziny lekcyjne stanąłem przed dylematem typowym w takich mieszanych poziomem klasach. Goście mają jeszcze kłopoty i muszą poćwiczyć, a jednocześnie najbardziej nawet wymyślne zabawy językowe nie są w stanie przyciągnąć ich uwagi do takich niby banalnych rzeczy.
Usiedliśmy sobie w kółeczku i liczyliśmy po kolei na różne sposoby. Najpierw normalnie, potem na przykład omijając liczby podzielne przez 7 czy 6, potem każdy podwajał liczbę powiedzianą przez poprzednika, albo dodawał 3 lub 4. Bardzo ciężko było panom się skupić i największa liczba, do jakiej udawało nam się dojść, oscylowała w okolicach 50. Z kilkunastoosobowego grona nie było jak wyłonić zwycięzców w żadnej zabawie, ponieważ osoby odpadające z gry wyłączały się zupełnie i zaczynały przeszkadzać.
Jakoś tak zapomniałem, że pierwszoklasiści przychodzący prosto z gimnazjum przeszkadzają w prowadzeniu lekcji i nie mają ochoty sami z siebie się czegoś nauczyć, odzwyczaiłem się od uczniów w tym wieku, więc przy którejś z kolei niedokończonej rundzie zabawy z liczeniem, w dodatku zainspirowany wizytą w klasie Huberta, jednego z moich maturzystów, nie wytrzymałem i postanowiłem coś z tym zrobić.
Zamknąłem wszystkie okna, zasunąłem na zewnątrz żaluzje antywłamaniowe (przez co zrobiło się całkiem ciemno). Jedyne światło, jakie dostawało się do klasy, wchodziło z korytarza przez szparę w drzwiach, więc panowie z własnej inicjatywy zatkali je plecakami. Ogarnęła nas ciemność.
Następnie powiedziałem panom, że nie wyjdziemy z klasy, dopóki nie uda nam się doliczyć do 199 bez pomyłki (czyli jakieś dwanaście okrążeń). Nie wtajemniczając ich w istnienie wentylacji roztoczyłem przed nimi makabryczną wizję, w której o ile się nie skupimy, podusimy się wszyscy w ciemności i po tych trzech lekcjach, gdy do klasy wejdzie sprzątaczka, trzeba nas będzie wynosić. Spytałem, czy naprawdę nie chcą doczekać tej pięknej chwili, kiedy będą takimi dorosłymi mężczyznami jak Hubert, który nas odwiedził przed chwilą. Kazałem im sobie wyobrazić, co się może stać, jeśli każdy, kto się teraz pomyli, będzie musiał zdjąć skarpetki.
Postarałem się jednym słowem, by atmosfera była nie tyle przerażająca, co śmieszna. Po pierwszej udanej próbie liczenia wyciągnęliśmy komórki i zaczęliśmy operować na wbudowanych w nie kalkulatorach. W żaden inny sposób nie dalibyśmy rady dojść w tych wyliczankach do ponad pięciuset miliardów. Wzrok przyzwyczaił się nam już trochę do panujących ciemności, poza tym komórki dawały trochę światła, wydaje mi się więc, że tym razem nikt już nie ziewał i nie rozpraszał się, a ewentualne pomyłki panowie wyłapywali gremialnie i z emocjami bliskimi kibicom na meczu piłki nożnej.
Cel uświęca środki, te zresztą nie były takie znowu drastyczne dla grupy szesnastolatków. Nie jestem pewien, jakie środki trzeba będzie stosować z tymi panami przez najbliższe cztery lata, ale na pewno trzeba utrzymać atmosferę, jaka była na angielskim na kolejnej lekcji, już po przerwie. Ja udawałem, że jak będzie znowu tak jak na pierwszej lekcji, to jeszcze raz zamkniemy okna i zasłonimy żaluzje, a oni udawali, że ich to przeraża i że tym razem na pewno nie przeżyją. Gdy któryś z nich się mylił lub rozpraszał, inni błagali go, żeby się nad nimi zlitował i się skupił, bo nie chcą jeszcze umierać. No i w zasadzie wszyscy byli bardzo skupieni i aktywni, chociaż była to siódma lekcja.
Znakomicie pamiętam wiele lekcji dr Głowackiego i sporo z nich wyniosłem. Za to nie pamiętam zupełnie, co przez kilka semestrów dyktowano mi z jakiegoś starego zeszytu na innym przedmiocie (nazwę przedmiotu i nazwisko prowadzącego pominę). Wiem, że coś mi dyktowano, musiałem to pisać, każde zdanie powtarzane było wiele razy, by wszyscy nadążyli za nauczycielem. Nie pamiętam nawet specjalnie tematyki tych dyktowanych nam pieczołowicie notatek.
Na klasówkach dr Głowacki pilnował nas biegając po biurku, ławkach i parapetach. Ostatnio Łukasz, absolwent sprzed trzech lat, powiedział mi, że ja też na pierwszej lekcji z nimi stałem podobno na ławce. Jakoś nie pamiętam, nie zwróciłem uwagi, ale Łukasz o tym widocznie już nie zapomni.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ci wszyscy uczniowie, którzy przyzwyczają się do lekcji z takim cudakiem, pójdą w świat przygotowani już naprawdę na wszystko. A najważniejsze, by zapamiętali z tych lekcji coś więcej, niż to, że zamknąłem okna i opuściłem żaluzje. By zostały w nich te umiejętności, które biegając po ławkach, kręcąc się na krześle czy robiąc inne podejrzane rzeczy, nauczyciele tacy jak doktor – obecnie już habilitowany – Głowacki czy ja próbują wtłuc swoim uczniom do głowy.

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.

Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.

Przemek, Mstów, Czarna Woda


Spotykam się z Przemkiem raz na parę lat. Ale zawsze kiedy się widzimy, rzucamy się sobie w ramiona. Chodziliśmy razem do liceum, a Przemek i jego brat Piotrek na długie lata wytyczyli mi drogę, z której chyba do tej pory nie całkiem jeszcze zboczyłem i pewnie już nigdy nie zboczę. Mimo że Przemka widuję raz na parę lat, a na Piotrka i jego żonę wpadłem podczas zakupów w Auchanie ze dwa lata temu i właściwie w ogóle nie mamy kontaktu odkąd Przemek z Piotrkiem wyprawili mi dwudzieste urodziny na jurajskich skałach koło swojego domu.
Przemek to jeden z moich największych i najcenniejszych przyjaciół, a jednocześnie idoli. Jest marynarzem i doktorantem Akademii Morskiej w Gdyni. Ostatnio, gdy przyjechał wygłosić jakiś wykład w Krakowie i przy okazji wypiliśmy parę piw w knajpie na Małym Rynku, zdumiały mnie jego siwe włosy. Nawiasem mówiąc nie wiem czemu, ale podczas naszego tegorocznego spotkania napiliśmy sie piwa we wszystkich knajpach Krakowa, które są w moim życiorysie istotne: dwie knajpy na Tomasza i jedna na Małym Rynku.
Ale jeszcze bardziej zdumiało mnie coś całkiem innego. Otóż Przemek przypomniał mi, że kolega z naszej klasy, Marek, wcale nie zdawał z nami matury. Chorował, nie zdał na rok przed maturą. W maturalnej klasie chodziliśmy do niego w odwiedziny, ale szkołę ukończył i maturę zdał dopiero rok później. Pamiętam Marka, kojarzę sklep z meblami na Krakowskiej i warsztat stolarski na Białostockiej, ale nie pamiętałem w ogóle, że Marek nie zdał i że nie przystępował z nami do matury. Przemek przypomniał mi o czymś, co widzę jak przez mgłę i nie do końca jestem pewien, czy dobrze kojarzę.
Kątem oka w telewizorze oglądam transmisję z sądu lustracyjnego, na którym jakiś szeregowy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z okresu schyłkowego komunizmu w Polsce, a więc z czasów, gdy my z Przemkiem zdawaliśmy maturę, próbuje wytłumaczyć, że nie pamięta, z kim wypił kawę w jakiej kawiarni którego dnia którego miesiąca. I myślę sobie, jaka bzdurna ta Polska w 2006 roku, w której prezydent, premier, partie koalicyjne mają w dupie wszystko poza jakimiś głupimi teczkami sprzed lat i tym, czy czyjeś nazwisko tam widnieje, czy nie. I w jakim kontekście. I tak się zastanawiam, co ja pamiętam z roku 1989. Roku, kiedy moi obecni maturzyści mieli dwa latka, a teraz są to dorosłe chłopy mające prawa jazdy, bogate życie seksualne, wyrobione poglądy na wiele różnych spraw, o których ja w roku 1989 nie miałem nawet pojęcia, bo świat był wtedy prostszy i głupszy.
Nie pamiętam, że Marek nie zdał. Ale ten funkcjonariusz ma pamiętać, z kim pił kawę wówczas, gdy ja zdawałem maturę. I to jest podstawa do odsunięcia od władzy wicepremiera Rzeczpospolitej, w której mieszkam i której obywatelem jestem w roku 2006. Przemek ma syna i córkę. Za lat dwadzieścia żadne z nich nie będzie mam nadzieję pamiętać, że jak jechali z mamą i tatą do babci i dziadka czy do wujka Piotrka do Mstowa pod Częstochową, to nie wszędzie po drodze była autostrada. Mam nadzieję, że nie będą pamiętać, że prezydentem RP w ich dzieciństwie był brat premiera. Mam nadzieję, że będą szczęśliwi. I mam nadzieję, że będę z Przemkiem jeszcze pijał piwo za lat dwadzieścia. I że będę z niego tak dumny wówczas, jak i jestem teraz. Z powodów bardziej wiecznych, bardziej nieprzemijalnych niż głupie, esbeckie teczki, którymi nasze oszołomskie władze próbują walczyć z ludźmi w roku 2006.

Szczery i niepokorny

Napisałem ostatnio o Tadziu, tymczasem przypominam sobie pewien epizod z moich czasów szkolnych, w którym ja zachowałem się bardzo podobnie.
Chodziłem do jednego z prestiżowych częstochowskich liceów, II LO im. R. Traugutta. Moja wychowawczyni, legendarna Helena Gałecka, nauczycielka chemii, podobnie jak jej niedawno zmarła szwagierka Otylia, była osobą miniaturowej postury, ale niewyobrażalnie autorytarną i kategoryczną. Lekcje chemii nigdy nie przepadały, a gdy nawet choroba zmogła naszą Helenkę, na zastępstwo przychodził jej mąż, Tadeusz, wykładowca Politechniki Częstochowskiej. Lekcje chemii były nawet na godzinach wychowawczych i to nawet w czwartej klasie, kiedy już chemii nie było w ogóle w planie lekcji. Mój przyjaciel, Maciej, co pół roku musiał się poprawiać, by dostać pozytywną ocenę na koniec semestru, chodził za Helenką non stop zaliczając dział za działem. Potem na studiach okazał się prymusem.
Zajście, o którym chcę napisać, miało miejsce właśnie w maturalnej klasie. Na jednej z godzin wychowawczych profesorka zrobiła nam niezapowiedzianą klasówkę z chemii, której to chemii przecież w ogóle już wówczas formalnie nie mieliśmy. A my jakoś tak wyjątkowo zgodnie oddaliśmy jej czyste kartki.
Helenka chodziła na nas obrażona przez tydzień czasu i na następnej godzinie wychowawczej klasa postanowiła ją udobruchać. Kupiliśmy jej kwiatki, przeprosiliśmy, zapewniliśmy o naszej dozgonnej wdzięczności za to, że przygotowuje nas do studiów technicznych. I jak już wszyscy byli szczęśliwi i uśmiechnięci, wtedy nagle wstałem ja i powiedziałem, że niniejszym informuję, iż te kwiaty to nie ode mnie, bo z całym szacunkiem, ale moim zdaniem to pani profesor nie powinna nam robić chemii na godzinach wychowawczych, nie mówiąc już o klasówkach.
Grom z jasnego nieba.
Najzabawniejsze było to, co stało się potem. Helenka nie wiedziała za bardzo, co ma począć w niniejszej sytuacji braku jednomyślności swoich wychowanków. Klasa nie chciała przyjąć zwrotu kwiatów, ona nie chciała ich zatrzymać, więc ostatecznie wysłała kogoś, by te kwiaty złożył pod tablicą upamiętniającą uczniów i nauczycieli naszej szkoły, którzy zginęli w czasie okupacji. I w tym momencie dopiero zrobiło się śmiesznie.
Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po tym zajściu, a już pani dyrektor na żądanie samorządu uczniowskiego szukała winnego, który ośmielił się … złożyć kwiaty pod tablicą w rocznicę rewolucji październikowej. To były czasy tuż po tak zwanym upadku komunizmu w Polsce, więc gest taki musiał wzbudzić tym większe zgorszenie u politycznych neofitów.
Ciekawe, dla kogo to zajście było śmieszne, dla kogo smutne. Ciekawe właściwie, czy zapamiętała je na dłużej nasza Helenka. Wspominam ją po tych wszystkich latach z dużą sympatią, chociaż takim nauczycielem, jak ona, nie chciałbym być. I chyba nie jest to już w dzisiejszych czasach możliwe. Nie mniej nie ulega wątpliwości, że z chemią nikt z naszej klasy nie miał po maturze żadnych problemów. A im gorszą miał ocenę z chemii w liceum, tym był lepszy.