Rosyjski agent wywiadu

Dowiedziałem się ostatnio, że – skoro pozwoliłem sobie na komentarz na Twitterze, w którym dałem wyraz mojej wierze w to, że Ukraina nie jest wcale taka jednomyślna i jednorodna, a jej obywatele nie marzą wszyscy zgodnie jedynie o tym, by wstąpić do Unii Europejskiej – jestem rosyjskim agentem. Całkiem poważnie dziennikarz dużej stacji informacyjnej w kilkuminutowym mini – reportażu opowiadał o tym, jak to Rosja uderzyła w Polskę i wojna – wprawdzie jedynie cybernetyczna – już trwa. Najęci przez rosyjski wywiad i sowicie opłacani z pieniędzy Putina agenci sieją zamęt w polskim internecie i piszą dwuznaczne, sceptyczne wobec ukraińskiej jedności, a nawet mniej lub bardziej otwarcie prorosyjskie komentarze.
Pobiegłem czym prędzej do kurtki po portfel sprawdzić, czy nie przybyło w nim jakichś srebrników albo rubli, ale nawet złotówek nie znalazłem w nim zbyt wiele.
Następnie pogrążyłem się w głębokiej zadumie nad tym, jak to możliwe, że politycy, którzy w niewybrednych słowach odsądzają od czci i wiary Unię Europejską, a polską przynależność do Unii określają w kraju mianem okupacji, mogą jednocześnie wymachiwać szabelkami na placach Kijowa i entuzjastycznie otwierać unijne ramiona przed zgromadzonymi tam tłumami ludzi.
Gdy kilka dni później dowiedziałem się z polskich mediów, że poważna firma przeprowadziła badania opinii publicznej w Polsce, według których tylko 38 % obywateli naszego kraju jest gotowych oddać życie za ojczyznę w obliczu zbliżającej się wojny, a następnie usłyszałem, jak poważni – zdawałoby się – posłowie, senatorzy i europosłowie oskarżają obecną władzę, że ponosi odpowiedzialność za to, iż w rezultacie błędnie prowadzonej polityki oświatowej i patriotycznej tak niewielu z nas pragnie czym szybciej zginąć, postanowiłem nie przyłączać się do tego szaleństwa i milczeć.
To, co dzieje się na Ukrainie, to poważna sprawa. Ale to, jak ta sprawa jest przedstawiana i jak się o niej dyskutuje, to zwykły cyrk.

Moja duma

Jak wiadomo, na końcu tęczy można znaleźć dzbanek złota. Wie o tym każde dziecko, które czytało lub któremu czytano bajki. To nie przeszkadzało niektórym uczestnikom świątecznych pochodów w stolicy podskakiwać rytmicznie wokół płonącej tęczy i rzucać wyrwanymi z chodnika kostkami bruku w strażaków próbujących ją ugasić. Euforyczny trans sprawił, że narodowcy łamali drzewka i niszczyli znaki drogowe, uznali także za stosowne podpalić znajdujące się na terenie ambasady Rosji w Warszawie budkę strażniczą i samochód. Ucierpiało także kilkadziesiąt samochodów przypadkowych mieszkańców stolicy i niejedna elewacja. Zaatakowano maczetami, pałkami, kamieniami i butelkami ośmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat.
Chuligańskie wybryki zdarzają się wszędzie i trudno nawet identyfikować je nierozerwalnie z taką czy inną orientacją polityczną, tak samo jak trudno uznać którąkolwiek orientację i jej zwolenników za wolne od tego rodzaju wynaturzeń. Ale od tego, co w moje imieniny wyprawiali niektórzy podekscytowani młodzieńcy na stołecznych ulicach o wiele bardziej przeraża mnie to, co kilka dni później elegancko ubrani panowie pod krawatem powtarzają w ogólnopolskich stacjach telewizyjnych. Że ten dzień, te pochody i te zamieszki to był „wielki sukces”, że „udało się bardziej niż w minionych latach”, i że „te wydarzenia pokazują, że Polacy jeszcze się nie poddali”. Komu się nie poddali? Kogo nazwać przegranym w obliczu tego rzekomego sukcesu?
Tego dnia w godzinach popołudniowych patrzyłem, jak Przemek i Dominik uszczelniają i ocieplają na zimę drzwi warsztatu. Zrobiłem im herbaty, a oni zmienili mi opony na zimowe. W Święto Niepodległości warto nie włączać telewizora i nie jeździć do miasta. Z dala od pochodów i manifestacji można przekonać się na pierwszy rzut oka, że Polacy faktycznie się nie poddali i robią swoje. I wbrew idiotom palącym tęczę na Placu Zbawiciela znajdą pewnie kiedyś ten garnek złota. Z nich trzeba być dumnym, a nie z jakichś narwańców podskakujących z chorągiewkami.

Zwyciężył na całej linii

Gdy miałem dwadzieścia parę lat, świat polityki nie był dla mnie korytem pełnym przepychających się świń, gotowych po trupach dorwać się do łupu. Dzisiaj, dla wielu moich uczniów i studentów słowo polityk jest synonimem słowa złodziej, dla mnie dwadzieścia lat temu tak nie było, a zawdzięczam to przede wszystkim jednej osobie, będącej – nawiasem mówiąc – rówieśnikiem mojego ojca.
Gdy drukowałem przed obroną moją pierwszą pracę magisterską, (może niektórych czytelników to zdziwi, ale była to praca magisterska z historii, a jej tematem były stereotypy polityczne w okresie uchwalania Konstytucji III RP), poza zwyczajowymi podziękowaniami dla promotora, profesora Michała Śliwy, obecnego Rektora Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, zamieściłem na stronie tytułowej dedykację dla Tadeusza Mazowieckiego, bez którego autorytetu, spokoju i równowagi ducha pewnie nigdy nie sięgnąłbym po tak bardzo bieżący i kontrowersyjny temat pracy magisterskiej.
Dziś, w dniu pochówku doczesnych zwłok pierwszego premiera III Rzeczypospolitej, jest on dla mnie nadal zwycięzcą na całej linii, a wśród jego największych osiągnięć pozostanie na zawsze krytykowana przez oszołomów filozofia grubej kreski oraz niniejsze słowa, od których rozpoczyna się nasza ustawa zasadnicza:

W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna,
jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródełrówni w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski,
wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponadtysiącletniego dorobku, złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie, świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej, pomni gorzkich doświadczeń z czasów,
gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem, ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym
oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot. Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali,
wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej.

W Katedrze Świętego Jana, podczas uroczystości pogrzebowych, obecni byli także ci, którzy z dorobkiem Tadeusza Mazowieckiego walczyli przez ostatnie lata. Niech ten pokłon, który oddali przed trumną Mazowieckiego, będzie trwały i ostateczny, i obym nigdy już na moim blogu nie musiał pisać o ich urojeniach, problemach osobistych i ambicjach, które pasują do zupełnie innej epoki, słusznie uważanej za minioną.

Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania.

Ślub kościelny

Nad Wisłą trwa zażarta dyskusja nad odrzuconymi hurtowo projektami ustawy o związkach partnerskich. I chociaż adresatami tych projektów były pary wszelkiego rodzaju, nie tylko homoseksualne, a doświadczenia innych krajów wskazują na to, że związki partnerskie są zawierane przede wszystkim przez pary mieszane, przytłaczająca część argumentów używanych w tej dyskusji w Polsce to mniej lub bardziej wyraźnie wygłaszane homofobiczne tezy.
Dlatego długo nie mogłem dziś rano wstać z łóżka, gdy ustawiony na wczesną godzinę radiobudzik włączył się, a z jego głośników popłynęła poranna dyskusja na antenie lokalnego londyńskiego radia. Jakże inna to była dyskusja od tej, którą – chcąc nie chcąc – za sprawą burzy w polskim parlamencie mamy u siebie na co dzień.
Brytyjski konserwatywny premier, chcąc bronić tradycyjnych wartości i wzmocnić instytucję małżeństwa, lansuje obecnie projekt zrównujący prawa małżeństw hetero- i homoseksualnych. Jego zdaniem, kochający się ludzie – bez względu na płeć – powinni mieć dokładnie takie same możliwości, w tym prawo do nazywania się żonami, mężami, a nie tylko partnerami, a odbieranie tego prawa związkom homoseksualnych czyni rzekomo krzywdę nie tylko parom jednopłciowym, ale także osłabia małżeństwo i deprecjonuje wartości rodzinne.
W porannej audycji stacji BBC London słuchacze będący w związkach partnerskich, także wychowujący dzieci, opowiadali o czymś, co przez kilkanaście minut nie pozwoliło mi w ogóle wstać – ani lewą, ani prawą nogą, i przez co o mało nie spóźniłem się do pracy. Opowiadali o tym, dlaczego zależy im na możliwości zawierania małżeństw przed ołtarzem. Zgodnie z zamysłem premiera, i w pewnym uproszczeniu, państwo ma uznawać śluby kościelne par homoseksualnych na podobnej zasadzie, jak polskie śluby konkordatowe. Związki wyznaniowe nie będą wprawdzie zmuszane do sankcjonowania takich małżeństw (obawa dość realna w brytyjskich warunkach, gdzie nie tak dawno toczyła się wojna związana z tym, że katolickie sierocińce zostały zmuszone do uznawania prawa do adopcji dzieci przez homoseksualistów, a kryterium orientacji seksualnej potencjalnych rodziców nie może być brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o oddaniu dziecka do adopcji), ale religijne ceremonie zaślubin będą miały oficjalny charakter i moc prawną.
Kolejni słuchacze i słuchaczki dzwonili do stacji i opowiadali o tym, jak bardzo im zależy na ślubie przed ołtarzem, jak bardzo wiara stanowi integralną część ich życia, i jak bardzo czują się dyskryminowani przez fakt, iż nie mogą uczestniczyć w funkcjonowaniu swoich wspólnot religijnych na tych samych zasadach, jak ich heteroseksualni sąsiedzi. Wypowiadający się na antenie słuchacze, w większości geje i lesbijki, powoływali się bez przerwy na wielkie słowa i idee, a z ich słów wynikało dość jasno, że uważają się za osoby broniące słusznej racji, za którymi stoi Pan Bóg, Chrystus i chrześcijaństwo w ogóle.
Byli pewni, że Pan Bóg jest ich sojusznikiem. Mniej więcej tak samo, jak przekonana o swoich racjach jest posłanka jedynej słusznej partii, pani Krystyna Pawłowicz, przez niektórych zwana profesorem, a przez wielu uważana za dużo mniej kobiecą, niż nazywana przez nią „chłopem” Anna Grodzka, transseksualna kandydatka na zajęte póki co stanowisko wicemarszałka Sejmu.
Wstając wreszcie z łóżka zastanawiałem się, czy od Londynu dzielą mnie tylko tysiące kilometrów, czy może lata świetlne.

Cechy wspólne

Podobnie jak papież Benedykt XVI i premier Donald Tusk, jestem na Twitterze. Ba, jestem tam od lat, ale życzę nowym członkom ćwierkającej społeczności, by czuli się wśród nas – weteranów – jak najlepiej.
Z innych głośnych wydarzeń ostatnich dni, wartych skomentowania, nie mogę przemilczeć pretensji Jarosława Kaczyńskiego do losu, który skrzywdził go okrutnie, gdyż oszczędził mu internowania. Pragnę pocieszyć tego coraz bardziej wymagającego współczucia i litości polityka i poinformować go (i wszystkich innych), że ja również w stanie wojennym nie byłem represjonowany. Miałem wówczas dziewięć lat, więc można było przynajmniej zadbać o to, by rodzice zabrali mi chociaż część zabawek, albo żeby pani w szkole postawiła mnie w kącie. Tymczasem żyłem sobie nieświadom tego, co się wokół dzieje, a rodzice nie zabronili mi nawet oglądać telewizji, więc przemówienie generała Jaruzelskiego obejrzałem dwukrotnie – najpierw rano, zamiast Teleranka, a potem wieczorem, gdy puszczano powtórkę. Co gorsza, wydawało mi się ono tak poważne, mądre i odpowiedzialne, że do dziś – po części z uwagi na to wspomnienie z dzieciństwa, ale pewnie nie tylko dlatego – trudno mi się zdystansować do takich wypowiedzi o stanie wojennym, jak najnowszy wpis na blogu Leszka Millera.
Jak to miło mieć coś wspólnego i z Benedyktem XVI, i z Donaldem Tuskiem, i z Jarosławem Kaczyńskim, i Leszkiem Millerem. Można się poczuć naprawdę cukierkowo, w sam raz na święta.

Idole listopada

Patrząc na migawki obchodów Święta Niepodległości w Warszawie, czy to tych organizowanych przez Prezydenta, odrobinę – jak dla mnie – za smętnych, czy to przez narodowców, wybitnie przerażających i ponurych, czułem tęsknotę za normalnością. Tą, którą znamy z każdego filmu amerykańskiego, pokazującego parady i fajerwerki 4 lipca. Tą, która pozwoliłaby rodzicom z naprawdę czystym sumieniem zabrać na obchody dzieci i mieć gwarancję, że będzie tam można w radosnej atmosferze uczyć je patriotyzmu, historii i kultury ojczystej.
Dlatego idolami listopada są dla mnie ludzie, którzy przeszli ulicami Poznania przebrani za maszynę szyfrującą Enigma. Cały pochód w Poznaniu był w ogóle przykładem na to, że uroczystości patriotyczne nie muszą być ani drętwe i nudne, ani nie muszą budzić strachu mało komunikatywnymi pohukiwaniami i różnego rodzaju znakami przypominającymi swastyki, obnoszonymi na sztandarach.
Poznaniakom serdecznie gratuluję trafnego pomysłu i dobrego humoru! Takiego hołdowania ojczyźnie i jej historii potrzeba nam dzisiaj dużo bardziej niż walki z wrogami, których już nie ma albo nigdy nie było, czy też hodowania kolejnych Niewiadomskich.

Zdjęcie z portalu TVN24

Dużo miejsca

Gdy cztery lata temu wybierano Prezydenta Stanów Zjednoczonych, ogarnęła mnie – podobnie jak większość Europejczyków – niezmierzona euforia i szaleństwo na punkcie Baracka Obamy, czemu wielokrotnie dałem wyraz w moim blogu. Widziałem w nim spełnienie profetycznych wizji, zachwycałem się jego wizjonerstwem i elokwencją, stawiałem go na piedestale i czyniłem z niego postać historyczną jeszcze zanim komitet noblowski zaskoczył świat swoją decyzją, podziwiałem jego spontaniczność i dystans do siebie,  a nawet broniłem jego wpadek.
Ale wybory 2008 roku to były inne czasy. Żyliśmy wtedy w cieniu mrocznych wydarzeń kilku wcześniejszych lat, błędnie podjętych decyzji o daleko idących skutkach, Obama rozbudził tak wiele nadziei, że oczywistym jest – z perspektywy minionej kadencji – że musiał wielu z nas rozczarować, a przynajmniej ostudzić nasz zapał.
Tym razem nie przeżywałem tak bardzo amerykańskich wyborów, chociaż mile wspominam uniesienia, jakie przed paroma laty dzieliłem z wieloma znajomymi, studentami, a także szerokim kręgiem internautów. Z reelekcji Obamy zdecydowanie się jednak ucieszyłem, bo – wbrew obiegowej opinii – nie uważam jego pierwszej kadencji za całkowicie nieudaną i jestem pewien, że historia uwypukli jeszcze kiedyś jej osiągnięcia, które nam zdają się dzisiaj mniejsze wobec wielu kontrowersji i krytyki sprzecznych interesów. Poza tym nie ukrywam, że – bez względu na poglądy gospodarcze, światopogląd czy smak ulubionych lodów – lubię mieć świadomość, że światem rządzą ludzie, którzy nie są ogarnięci obsesją, nie oskarżają o matactwa i zbrodnie wszystkich, którzy wstali danego dnia z łóżka inną nogą, niż oni. Ludzie, którzy – nawet na najwyższych stanowiskach – zachowują dystans do siebie, skromność, i pozostawiają na naszej małej, ciasnej, ale własnej planecie dużo miejsca dla każdego innego, komu przyszło tu żyć. I ludzie, którzy – podobnie jak ja – wierzą w to, że nasz wspólny świat naprawdę jest coraz lepszy.

I believe we can keep the promise of our founding, the idea that if you’re willing to work hard, it doesn’t matter who you are or where you come from or what you look like or where you love. It doesn’t matter whether you’re black or white or Hispanic or Asian or Native American or young or old or rich or poor, abled, disabled, gay or straight. You can make it here in America if you’re willing to try.

Barack Obama, 7 listopada 2012, cytat na podstawie The New York Timesa

Tupolew na złom

Należę do osób, które z wyjątkowym uznaniem przyjmują fakt, że władze Warszawy w nocy doprowadziły do porządku Krakowskie Przedmieście po wczorajszej manifestacji. Wprawdzie rzadko mi się zdarza spacerować przed Pałacem Prezydenckim, ale – jako że jednak tam bywam – za posprzątanie porzuconych tam zniczy i innych oznak pamięci jestem właściwie wdzięczny. Krzyże niech stoją w kościołach, znicze niech płoną na cmentarzach, a deptaki niech służą do spacerowania.
Mamy wolność słowa i demonstracji, więc każdy ma prawo manifestować, co mu się żywnie podoba i gdzie tylko zapragnie, chociaż niektóre wczorajsze wystąpienia uczestników pochodu balansowały chyba na granicy, jeśli nie prawa, to na pewno dobrego smaku. Widziałem tylko migawki, ale tłum skandujący „Jedna Polska katolicka” i obrzucający inwektywami operatorów telewizji innych niż ich ulubiona, jakoś nie przypadł mi do gustu. Swoją drogą, nazywanie dwudziestoparoletnich pracowników rozmaitych stacji „czerwonymi kurwami” było dla mnie niepojęte. Podobnie jak śpiewanie „Sto lat” i radosne wiwatowanie na cześć „Antoniego” i „Jarosława” podczas marszu żałobnego, mającego uczcić pamięć dziewięćdziesięciu sześciu ofiar w drugą rocznicę katastrofy lotniczej, w której zginęli.
Ale skoro jest wolność, niech sobie demonstrują. A służby porządkowe niech po ich demonstracji posprzątają. Od tego są.
Z jednym się zgadzam z demonstrantami. Wrak samolotu, który rozbił się dwa lata temu pod Smoleńskiem, nie powinien być przetrzymywany przez Rosjan pod jakimś prowizorycznym zadaszeniem. Należy go, moim zdaniem, jak najszybciej pociąć i zezłomować, z pożytkiem dla środowiska naturalnego.

Lot nad kukułczym gniazdem (z pochodniami)

Podczas spaceru po aspirynę na stację benzynową zaintrygował mnie powieszony w przejściu podziemnym plakat. Czy da się zorganizować w Bazylice Jasnogórskiej koncert bez wiedzy władz klasztoru? Czy da się odprawić mszę inicjującą wyjście z pochodniami na miasto w Kaplicy Cudownego Obrazu bez oficjalnego zamówienia takiej intencji w furcie? I czy można sobie dowolnie nazwać jakieś miejsce w Częstochowie wymyśloną przez siebie nazwą, nie konsultując tego z nikim i nie przeprowadzając stosownej procedury w Radzie Miasta?
Jeśli nie można, to odetchnę z ulgą, a stopień opętania zwolenników teorii spiskowych wydaje się usprawiedliwiać wszystko, co wypisują na swoich ulotkach i ogłoszeniach, natomiast ich dywagacje i insynuacje mogłyby się stać przedmiotem rozważań nie tyle prokuratury, co psychiatrów. Mam nadzieję, że – jeśli nawet w bazylice odbędzie się jakiś koncert związany z drugą rocznicą katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem – nie przyświeca mu idea ta sama, co organizatorom marszu. Jeśli nawet ktoś zamówił mszę w kaplicy w związku z tą rocznicą, to podczas tej mszy nie będzie się szerzyć nienawiści, nieufności i teorii spiskowych.
Jeśli by z kolei Ojcowie Paulini oficjalnie błogosławili takim wątpliwym moralnie imprezom, to trzeba by się poważnie zastanowić nad celowością chodzenia na pielgrzymki na Jasną Górę i jeżdżenia tam na wycieczki szkolne.

Nie zohydzić historii

Informację z „Gazety Wyborczej” o Grobie Pańskim na Jasnej Górze przyjąłem z takim niedowierzaniem, że nie wytrzymałem i przeszedłem się sam zobaczyć, czy to prawda, czy paskudna insynuacja złowrogiej, antypolskiej gazety, która rzuca oszczerstwa pod adresem kościoła. Galeria zdjęć wyglądała wprawdzie dość wiarygodnie, ale nie chciało mi się jakoś wierzyć, że w jednym z największych katolickich sanktuariów w Polsce urządzono sobie szopkę z symbolicznej dekoracji wielkopiątkowej i poświęcono tę dekorację pamięci katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem w ubiegłym roku, w której to zginął polski prezydent z małżonką i blisko setka innych osób, podążających na uroczystości rocznicowe do Katynia. Wydawało mi się niemożliwe, że ktoś celowo rozstawił w kaplicy cudownego obrazu dziewięćdziesiąt sześć drewnianych krzyży, a przykryte ciało Jezusa umieścił na instalacji składającej się z wielometrowej wstęgi polskiej flagi oraz czarnej folii, mającej się kojarzyć z tą, na której układano nosze z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej. Wśród innych elementów umieszczono też brzozy, o które zawadził prezydencki samolot, a także świece mające przypominać żałobę Polaków na Krakowskim Przedmieściu.
Na Jasnej Górze na własne oczy, ale z równym niedowierzaniem, patrzyłem na niezrozumiałe dla mnie pomieszanie religii z polityką. O ile miałem jeszcze jakąś nadzieję, że smoleńska interpretacja „Gazety” to pomyłka, moje wątpliwości rozwiały billboardy zawieszone na dziedzińcu przed kaplicą, na których umieszczono podpisane zdjęcia wszystkich ofiar wypadku sprzed ponad roku.

Zastanawiam się, na ile ta instalacja szanuje pamięć osób, które zginęły w katastrofie, a były ateistami, feministkami, kontestowały katolicki światopogląd. Czy ustawianie im krzyży przysłaniających ołtarz z cudownym obrazem nie jest przywłaszczaniem sobie ich śmierci do własnych celów? Zastanawiam się, jak należy właściwie rozumieć ułożenie ciała Chrystusa na biało-czerwonej fladze.
To, że kościół katolicki w Polsce zdaje się coraz bardziej kościołem jednej opcji politycznej, w sumie niewiele mnie obchodzi. To, że zamyka się na ludzi, którzy szukają w nim bardziej intelektualnej refleksji nad pierwotnymi i uniwersalnymi znakami chrześcijaństwa, to też nie mój problem. Czuję się jednak odpowiedzialny za coś innego: co zrobić, by pamięć o tym tragicznym wydarzeniu przetrwała i nie została zawłaszczona przez radykalne skrzydło narodowo – katolickie? Jak sprawić, by przyszłe pokolenia wiedziały, że w prezydenckim samolocie zginęli ludzie wszystkich opcji politycznych i światopoglądowych, którzy umieli się jakoś dogadać i wsiąść na pokład jednego samolotu, i dla których kłócenie się bez końca o pierdoły, jakiego jesteśmy obecnie świadkami, byłoby nie do pomyślenia? Czy ci ludzie uwierzyliby, że w ich imieniu ktoś będzie odprawiał żenujące harce wokół krzyża albo licytował się o ilość i lokalizację pomników? Czy uwierzyliby, że ktoś im poświęci dekorację Grobu Pańskiego na Jasnej Górze?
Mnie Smoleńsk zupełnie już obrzydł i nie mogę o nim słuchać ani czytać. Nie tylko mnie, bo blokująca smoleńskie treści wtyczka do przeglądarek internetowych bije rekordy popularności. Będzie szkoda, jeśli ta nieprzerwana histeria i żałoba sprawi, że katastrofa smoleńska zostanie przez kogoś zawłaszczona i jej obraz w świadomości przyszłych historyków ulegnie zafałszowaniu. Pamiętajmy, że to byli normalni ludzie, i że wielkość tej tragedii polegała także na różnorodności ofiar. Niektórzy w sekundzie śmierci być może odmawiali różaniec, niektórzy – co akurat wiemy na pewno – krzyczeli „K…wa!”, ale nikt z nich nie chciałby chyba być przedmiotem nieskończonych targów politycznych.