Dobranocka i Teleranek

Generała Wojciecha Jaruzelskiego oceni historia. To ona znajdzie odpowiedzi na pytania o trafność decyzji i wyborów, jakich dokonał na bardzo trudnych zakrętach swojego życia i na wybojach losu narodu polskiego.
Ale dzisiaj, w dniu, w którym Wojciech Jaruzelski odszedł, wypada życzyć wszystkim aktorom i aktorzynom sceny politycznej, by umieli równie godnie, odpowiedzialnie i z honorem wspierać swoich przyjaciół, stawiać czoła swoim wrogom, ignorować niegodnych reakcji, bronić swojego autorytetu. Patrząc na kampanię poprzedzającą dzisiejsze wybory można było odnieść wrażenie, że Generał Jaruzelski był dla większości z nich niedoścignionym wzorem do naśladowania, i że wypadali przy nim słabo, niczym bawiące się w piaskownicy przedszkolaki przed cesarzem, władcą imperium. To, jak się zachowają wobec nadchodzących ceremonii pogrzebowych byłego prezydenta RP, będzie teraz ciekawym sprawdzianem ich klasy (o ile jakąś mają).
Miałem 9 lat, gdy nie było Teleranka. Niewiele ważniejszych wydarzeń historycznych potrafię sobie przypomnieć. Dobranoc, Generale.

Stan wojenny

Patrzę na hocki – klocki, z których zamki na piasku za środki publiczne próbuje budować Antoni Macierewicz, i zastanawiam się, ile jeszcze naszych wspólnych pieniędzy jedynie słuszna partia wyda na promowanie pseudonauki i jawnej propagandy, nim wszystkim to się znudzi. W ostatnich tygodniach, od aneksji Krymu przez Rosję, z niedowierzaniem słucham, jak odżywają stare, wyciągnięte z szafy trupy, i jak sprawa Ukrainy wschodniej zaczyna być przez poważnych polityków łączona ze sprawą katastrofy smoleńskiej. Jedni straszą dzieci dłuższymi wakacjami, odwołując się dość jednoznacznie do września 1939, inni wiążą śmierć prezydenta Kaczyńskiego z planowanym już wówczas przez Rosję zagarnięciem Krymu, a jeszcze inni domyślają się, że rozbiór Ukrainy został zaplanowany przez Tuska i Putina podczas spaceru po sopockim molo.
Profesjonalizm takich wypowiedzi parlamentarzystów, rządu i mediów, jest porównywalny z tym widocznym na gazetce szkolnej w jednej z rzeszowskich szkół średnich. Można tam przeczytać, że w 1981 roku „powstał” stan wojenny. Tyle, że skutki błędnie sformułowanego równoważnika zdania w szkolnej gazetce są niewspółmiernie mniej groźne, niż potencjalne efekty działania nieobliczalnych polityków, którym marzy się, żeby wojna, jeśli będzie, była prawdziwa.

P.S. Tak, tak, w 1945 odbyły się „konfederacje” w Jałcie i w Poczdamie.

Cechy wspólne

Podobnie jak papież Benedykt XVI i premier Donald Tusk, jestem na Twitterze. Ba, jestem tam od lat, ale życzę nowym członkom ćwierkającej społeczności, by czuli się wśród nas – weteranów – jak najlepiej.
Z innych głośnych wydarzeń ostatnich dni, wartych skomentowania, nie mogę przemilczeć pretensji Jarosława Kaczyńskiego do losu, który skrzywdził go okrutnie, gdyż oszczędził mu internowania. Pragnę pocieszyć tego coraz bardziej wymagającego współczucia i litości polityka i poinformować go (i wszystkich innych), że ja również w stanie wojennym nie byłem represjonowany. Miałem wówczas dziewięć lat, więc można było przynajmniej zadbać o to, by rodzice zabrali mi chociaż część zabawek, albo żeby pani w szkole postawiła mnie w kącie. Tymczasem żyłem sobie nieświadom tego, co się wokół dzieje, a rodzice nie zabronili mi nawet oglądać telewizji, więc przemówienie generała Jaruzelskiego obejrzałem dwukrotnie – najpierw rano, zamiast Teleranka, a potem wieczorem, gdy puszczano powtórkę. Co gorsza, wydawało mi się ono tak poważne, mądre i odpowiedzialne, że do dziś – po części z uwagi na to wspomnienie z dzieciństwa, ale pewnie nie tylko dlatego – trudno mi się zdystansować do takich wypowiedzi o stanie wojennym, jak najnowszy wpis na blogu Leszka Millera.
Jak to miło mieć coś wspólnego i z Benedyktem XVI, i z Donaldem Tuskiem, i z Jarosławem Kaczyńskim, i Leszkiem Millerem. Można się poczuć naprawdę cukierkowo, w sam raz na święta.