Dezinformacja

Cierpliwość i pobłażliwość dla wybryków prezesa partii o pięknej nazwie opłaciła się. Wreszcie wszyscy się dowiedzieliśmy, skąd te pozorne sprzeczności, schizofreniczne wręcz, skrajne oświadczenia, niespójny program. Wszystko się wyjaśniło.
Od kilku dni działacze Prawa i Sprawiedliwości, wbrew zdroworozsądkowemu rozumieniu prawa, które wyraźnie zabrania kampanii billboardowej i spotów telewizyjnych w ramach kampanii wyborczej, obklejają ulice naszych miast buzią, skądinąd bardzo dobrotliwą, swojego wodza. Pokazują nam go w telewizji w różnego rodzaju reklamówkach, na przykład jak otwiera drzwi, do których bezskutecznie dobija się tłum pozornie bardziej od niego zaradnych i silnych ludzi. Na chłopski rozum to nielegalna kampania wyborcza, Państwowa Komisja Wyborcza także nie ma w tej mierze większych wątpliwości i pogroziła nadgorliwym politykom paluszkiem. Tymczasem towarzysze z partii o pięknej nazwie tłumaczą się, moim zdaniem mocno naginając prawo i obrażając rozum, że ich kampania ma charakter informacyjny, a nie wyborczy.
Ze złotych ust prezesa słyszeliśmy dotąd, że śląskość to ukryta opcja niemiecka, a innym razem jedna z form polskości. Rolnikom chciał odbierać dopłaty bezpośrednie, a potem zaatakował rząd, który wywalczył zgodę wszystkich państw europejskich na stopniowe równanie tych dopłat, bo nagle wydawało mu się to za mało i oceniał sytuację rolnictwa jako tragiczną i stwarzającą zagrożenie dla bezpieczeństwa żywnościowego Polaków. Sąsiedzi zza wschodniej granicy a to byli „braćmi Moskalami”, a to świadomie sprowadzali na śmierć polskich pilotów. Sojusz Lewicy Demokratycznej miał być delegalizowany, a innym razem jego prominentni politycy okazywali się sympatycznymi patriotami starszego pokolenia. Internauci raz byli zboczeńcami masturbującymi się z butelką piwa w ręku przed monitorem komputera, a kiedy indziej zagrożonymi przez totalitarny rząd bohaterami narodowymi, którym utrudnia się pracę nad programistycznymi arcydziełami w rodzaju obrzucania prezydenta RP fekaliami lub mordowania go. Dziwne swoją drogą, że ta forma krytykowania prezydenta publicznie i w internecie podlega zdaniem prezesa ochronie, a bezdomnego pijaczka, który wyrzucił z siebie kilka przekleństw pod adresem poprzedniego prezydenta, powinien był z całą surowością ścigać cały aparat państwa. Gra, której celem jest zabicie prezydenta fekaliami, to wyraz wolności słowa, z którą totalitarny rząd walczy, a strona, na której cytowano jedynie słowa innego prezydenta i jego urzędników, stanowiła część przemysłu nienawiści przeciwko niemu. Zły premier Tusk zmusza Polaków do kupowania w dyskontach, a na drugi dzień dowiadujemy się, że w zakupach w „Biedronce” nie ma niczego złego.
Wydawałoby się, że retoryka prezesa jest pełna sprzeczności i nie trzyma się kupy. Niektórzy bezecni sceptycy powątpiewają w sprawność jego umysłu. Ale to tylko pozory. Jeśli więc mieliście dotąd wątpliwości, jak to właściwie jest, teraz już wszystko wiadomo. Po prostu, kampania wyborcza to jedno, a kampania informacyjna to drugie. Dotąd Prawo i Sprawiedliwość mogło prowadzić kampanie wyborcze, teraz – jak sami twierdzą – prowadzą kampanię informacyjną. A z tego zestawienia dość jasno wynika, że spoty i billboardy wyborcze miały charakter dezinformacyjny. I stąd cały ten zamęt i sprzeczne wypowiedzi. Odetchnijmy więc z ulgą, teraz już czeka nas jedynie rzetelna informacja.

 * zdjęcia ze strony Sławomira Nowaka

Podróże w przyszłość

Jakiś czas temu, gdy dwie studentki Politechniki Krakowskiej zginęły pod kołami tramwaju na ulicy Pawiej, z zażenowaniem czytałem dyskusję pod artykułem o tym na lokalnym forum gazety. Kilku „Krakowian z dziada pradziada” ubliżało dziennikarzowi, który opublikował tę smutną wiadomość, oskarżając go o nieznajomość topografii miasta i – przy okazji, nie wiedzieć czemu – obrzucając obelgami i zarzucając przynależność do żydowsko – masońsko – komunistycznych spisków.
Jak bowiem każdy mieszkaniec Krakowa wie, na ulicy Pawiej są tylko blaszane budy z gastronomią, używanymi ciuchami i automatami do gier, a tramwaj nigdy tamtędy nie jechał i nigdy nie pojedzie.
Dla niewtajemniczonych, ulica Pawia znajduje się w sercu projektu krakowskiego Nowego Miasta i w ostatnich dekadach zmieniła się nie do poznania. Tramwaje jeżdżą nie tylko wzdłuż tej ulicy, ale – na wysokości Politechniki – przecina ją tramwajowa linia podziemna ze stacją właśnie pod ulicą Pawią.
W internecie, w szkole, w życiu, można stać tyłem do zmieniającego się świata i tego, jak młodsi od nas go urządzają po swojemu. Stać z naburmuszoną miną i zarastać krzakami. Albo można stać przodem, uważnie nasłuchując, bo – póki co – to najlepsza maszyna czasu do podróży w przyszłość, jaką udało się wymyślić.

Trąba nad Krakowem

Nad Krakowem wichura, ale wyjaśnienie jest proste. To nowa chrześcijańska rozgłośnia radiowa, za sprawą fal różnych częstotliwości i mediów strumieniowych obejmująca swoim zasięgiem cały świat, ostrzega wiernych przed Dniem Sądu, a dzień ten coraz bliższy. Został nam równo miesiąc.
Na ulicach Krakowa pojawiły się billboardy z dokładną jego datą i biblijną gwarancją sprawdzenia się przepowiedni, ponieważ data końca świata została przez Świętego Boga ujawniona w ostatnich latach dzięki pogłębionemu rozumieniu biblijnych algorytmów.
Dzień Sądu przyjdzie 21 maja tego roku, za dokładnie miesiąc. Billboardy odsyłają do strony internetowej radia, na której – także po polsku – dostępne są ciekawe materiały do czytania i słuchania. Na widok billboardów, jak donosi mój student Kamil, w tramwajach dochodzi do wybuchów wesołości zmieszanych z konsternacją i niepewnością.
Najważniejsze przesłanie dla maturzystów: nie zmarnujcie ostatnich tygodni życia na tym łez padole na naukę do stresujących egzaminów i na ich zdawanie. Niektórzy z Was do ostatniej chwili będą zdawać egzaminy ustne, a koniec świata zastanie ich nieprzygotowanych. Odwróćcie się lepiej od Waszych grzechów i błagajcie Boga o przebaczenie, bo próżny Wasz wysiłek wkładany w maturę, skoro jej wyniki mają Wam być podane ponad miesiąc po końcu świata!
Otwórzcie oczy na prawdę, a uszy na Family Radio.

Polityka na Kindle

Legendarny polski tygodnik „Polityka” jest od teraz dostępny w edycji na Kindle. Dotąd czytałem przez internet, albo sporadycznie w wersji papierowej, ale dziś – z prawdziwą przyjemnością – poświęciłem 4 dolary i zostałem prenumeratorem pierwszego polskiego magazynu oficjalnie dostępnego na Amazonie. Zdążyłem już przeczytać znakomity wstępniak ubolewający nad beatyfikacją Jana Pawła II (takiego głosu wyraźnie brakuje w polskim dyskursie publicznym, brawo!) i obejrzałem rysunki Andrzeja Mleczki i Henryka Sawki, a teraz muszę sobie znaleźć więcej czasu na czytanie w moim planie zajęć. Trzeba będzie chyba więcej jeździć środkami transportu publicznego…
Przy okazji, gdzie się podziały czasy, w których książki do pracy magisterskiej musiałem przepisywać odręcznie w czytelniach bibliotek rozsianych w promieniu kilkuset kilometrów, niejednokrotnie uprzednio je rezerwując albo zamawiając ich sprowadzenie z innych bibliotek? Dziś większość z tych książek można z łatwością ściągnąć w pdf-ie lub jednym z typowych dla elektronicznych książek formatów, jeśli nie legalnie, to na pewno przy pomocy torrentów.
A urządzenia takie, jak Kindle, w coraz prostszy i szybszy sposób pozwalają nam zakupić książki, które w wersji papierowej nie dotarły jeszcze do księgarń – tak kupowałem niedawno The Moral Landscape: How Science Can Determine Human Values Sama Harrisa.
* Jeśli nie wiesz, co to jest Kindle, zapraszam tutaj albo tutaj.

Szopka w wannie

Od paru dni otoczony barejowskim misiem bożonarodzeniowym poczułem ulgę, gdy leżąc w pierwszy dzień świąt w wannie puściłem sobie BBC 4 i usłyszałem, że nie wszyscy i nie wszędzie „dostali misia”.
Święta przyjemna i piękna rzecz, ale z niedowierzaniem czytałem niektóre SMS-y z życzeniami od osób, które nie chodzą do kościoła i znają mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że ja również nie chodzę, a mimo to życzą mi „darów od Jezuska nowonarodzonego”. Zdumiałem się również tuż przed kąpielą, gdy telewizyjne „Fakty” na TVN-ie dostarczyły mi wiadomości z kurii i episkopatu w hurtowych ilościach, ale na szczęście brytyjskie radio i aromatyczne sole do kąpieli ukoiły mnie i przywróciły mi nastrój prawdziwie świąteczny, bez prymasa w złotym ornacie straszącego polityką z ołtarza, bez żadnego innego misia. Ciepło, rodzinnie, świątecznie. Normalnie. Szkoda, że trzeba w tym celu włączyć brytyjskie radio przez internet.
Przy okazji, dziękuję wszystkim, którzy o mnie pamiętali w te święta, nie tylko tym, których życzenia były głęboko przemyślane i płynęły z głębi serca. Wyjątkowo mocno ściskam Renatę, Synków i Leszka. Każdemu należy się po gwiazdce z nieba.




Reklama z jajami

Znakomity blog Jeffrey Hill, który serdecznie polecam, zwłaszcza miłośnikom języka angielskiego, przy okazji pokazania pełnej dwuznaczności reklamy Axe przypomina cały szereg idiomów z jajami. Ciekawe, jak niektóre mają prawie dosłowne odpowiedniki w języku polskim, na przykład „It takes a lot of balls to do that”, a inne mają zupełnie odmienne znaczenie od swoich literalnych tłumaczeń, na przykład „What a load of balls!”.

Facebook nie umie liczyć?

Cóż za przedziwny algorytm musi odpowiadać za wyświetlanie się liczby znajomych na Facebooku, skoro ma on problemy z policzeniem tych znajomych?
Już jakiś czas temu zauważyłem, że liczba znajomych się waha – a to spada, a to się podnosi. Ale myślałem, że to może efekt usuwania przez ludzi profili, usuwania się z listy naszych znajomych, są też oczywiście profile fałszywe, usuwane administracyjnie, co dotyczy szczególnie masowo zakładanych profili firm, instytucji, organizacji i stron internetowych tak, jakby były one osobami (zwyczaj chyba przeniesiony z Naszej Klasy), jak również zakładania fałszywych profili znanych osób.
Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że te fluktuacje w liczbie znajomych są nijak nieuzasadnione, bo o ile da się jakoś wytłumaczyć to, że znajomych ubywa, o tyle nagłe ich „przybycie”, czy też powrót do poprzedniej liczby, są – z braku jakiegokolwiek powiadomienia – zupełnie niewytłumaczalne. Ciekawe, czy też tak macie. Poniższe zrzuty zostały zrobione jeden pod drugim, po odświeżeniu strony, a w międzyczasie nie otrzymałem żadnego powiadomienia o nowych znajomych. Jak to możliwe, by doszło do takiej pomyłki? Przecież tego nie liczą za każdym razem na piechotę krasnoludki…















Ożyj i zwyciężaj, czyli errata do przeprosin

W sezonie w Polsce Ludowej zwanym ogórkowym najgorsze brednie stają się sensacją i tak właśnie było wokół sprawy reklamy piwa „Lech” na majestatycznej ścianie hotelu Forum w Krakowie. W niezdrowych lub przegrzanych głowach łatwo dochodzi do dziwnych skojarzeń, więc oto na widok gigantycznej reklamy „zimnego Lecha” kilometr od Wawelu podniosły się głosy osób urażonych, które skojarzyły reklamę ze spoczywającym na Wawelu byłym prezydentem Rzeczypospolitej, Lechem Kaczyńskim. To prawda, po pogrzebie prezydenckiej pary niesmaczne dowcipy o „zimnym Lechu” krążyły wśród studenckiej braci, ale nie dajmy się zwariować, bo inaczej trzeba będzie zakleić usta plastrem i nie odzywać się w ogóle. Wszak każdy wyraz można skojarzyć z czymś, co ktoś inny może uznać za tabu.
Ciekawe, że podczas gdy spora część mediów uspokaja znerwicowanych Polaków, że Kompania Piwowarska za reklamę „zimnego Lecha” na hotelu Forum przeprosiła i ją zdejmuje, jest to prawda tylko połowiczna. W rzeczywistości bowiem przeprosiny to tylko część komunikatu prasowego Pawła Kwiatkowskiego, Dyrektora ds. Korporacyjnych Kompanii Piwowarskiej, i są one adresowane do „Panów Posłów Ryszarda Czarneckiego oraz Marka Migalskiego a także Tych wszystkich Państwa, którzy poczuli się urażeni niefortunną lokalizacją reklamy naszego piwa LECH Premium.”
W dalszej części komunikatu Kwiatkowski wyjaśnia jednak, że demontaż reklamy będzie miał miejsce nie wskutek protestów, lecz w związku z wygaśnięciem kontraktu na wynajem tej lokalizacji, a następnie podkreśla, że hasło „Spragniony wrażeń. Zimny Lech” jest reklamą dotyczącą „wyłącznie jednego z walorów piwa LECH Premium, jakim jest orzeźwienie. Hasło zawierające frazę „Zimny LECH” pojawiło się na polskim rynku już w lutym 2009 roku. Tegoroczna kampania to efekt konsekwentnego wspierania jednego z atrybutów piwa LECH jakim jest orzeźwienie i nie ma to żadnego związku z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami, które wstrząsnęły naszym krajem. Koncepcja realizowanej obecnie kampanii reklamowej powstała w grudniu 2009 r. Celem naszej akcji jest promowanie możliwości wygrania przez dowolne miasto w Polsce tzw. mega-imprezy z truckiem pełnym zimnego LECHa, jako jedną z wielu nagród i atrakcji. Rozpoczęcie tych działań nie jest jakąkolwiek próbą wykorzystania emocji czy uczuć patriotycznych Polaków, które pojawiły się w związku z tragicznymi wydarzeniami w Smoleńsku.”
Bardzo ciekawa jest też końcówka komunikatu, w której – i brawo mu za to – Kwiatkowski stwierdza:

Wszelkie skojarzenia hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” z osobą zmarłego Lecha Kaczyńskiego uznaję za wysoce niesmaczne, nieuzasadnione i niestosowne. Uważam, że nie powinniśmy ulegać głosom tych, którzy w niestosowny sposób próbują narzucić inną interpretację hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” niż ta, która ma się kojarzyć wyłącznie z dobrze schłodzonym, orzeźwiającym piwem wysokiej jakości.

Tym samym ze spokojem sięgam po puszkę mojego ulubionego piwa „Dębowe Mocne” (do bojkotu tej marki także nawoływano w związku z aferą wokół reklamy na hotelu Forum) i czekam na reakcję polityków jedynej słusznej partii na reklamę, która zawisła na wprost Wawelu w sierpniu, zastępując reklamę Lecha. Hasło reklamowe brzmi tym razem: „Ożyj i zwyciężaj” i reklamuje napoje energetyczne.

Voldemort w życiu publicznym

W ostatnich tygodniach zaobserwowałem w wypowiedziach polityków coraz większą obecność Voldemortów w naszym życiu publicznym. Przypomnijmy, że w powieściach o Harrym Potterze Voldemort to zły czarownik, który dopuścił się potwornych zbrodni próbując dokonać przewrotu w świecie magii, a jego imię budzi tak powszechną grozę, że mało kto ośmiela się je wypowiedzieć na głos. Większość zastępuje je synonimami (The Dark Lord) lub zagadkowymi rebusami (You-Know-Who).
To samo zaczyna się dziać w polskiej polityce. A to ktoś boi się wypowiedzieć nazwisko Janusza Palikota, a to Antoniego Macierewicza, a to Beaty Kempy, Stefana Niesiołowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. O ile jednak w przypadku Voldemorta omijanie jego imienia było wyrazem strachu, o tyle w przypadku polityków jest to często wyraz pogardy, podkreślania dystansu do politycznego przeciwnika bądź też bagatelizowania jego argumentów. Szczególnie ciekawe są ataki na Janusza Palikota, bo w zasadzie stało się modne oskarżanie go o wszystko, co najgorsze, a w gruncie rzeczy w ogóle nie wiadomo, o co. Na przykład wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, i która to nie wyklucza, że jej męża zabito, uważa, że Janusz Palikot od dłuższego czasu obraża pamięć po jej mężu i innych ofiarach wypadku. Słowom pogrążonej w żałobie wdowy nikt nie zaprzeczy, nikt nie ośmieli się też zadać pytania, w jakiż to niby sposób Janusz Palikot obraża pamięć o ofiarach, szydzi z nich lub wyśmiewa je, bo – trzeźwo na to wszystko patrząc – trudno się w jego starannych, prokuratorskich wręcz pytaniach doszukać złych intencji. Chociaż metafora o krwi na rękach mnie również nie przypadła szczególnie do gustu, to w wielu sytuacjach Palikot jest nawet bardziej taktowny, niż należałoby się od niego domagać, potrafi bowiem przeprosić nawet za to, czego w sumie nie zrobił. Najgłośniejszym w programach publicystycznych i wywiadach, które ostatnio prześledziłem, zarzutem stawianym Palikotowi, jest ból, jaki rzekomo zadał dzieciom Przemysława Gosiewskiego, informując na blogu, że ich ojciec żyje. A przecież to oskarżenie wyssane z palca, a postawić je może tylko ktoś, kto przedmiotowego wpisu nie czytał albo kogo opatrzność nie obdarzyła szczególnie umiejętnością czytania ze zrozumieniem. W swoim wpisie z 17 lipca, czego nikt poza Janiną Paradowską zdaje się nie rozumieć, Palikot odważnie nazwał po imieniu, czyli szaleństwem, teorie spiskowe o tym, jakoby pasażerowie prezydenckiego samolotu zostali porwani przez Rosjan i byli przetrzymywani gdzieś w Moskwie. Czy Palikot jest winny temu, że ktoś nie potrafi czytać ze zrozumieniem, nie rozumie sarkazmu, albo że dziesiątki tytułów prasowych podchwyciły wyłącznie tytuł jego wpisu i wyjęły go z kontekstu?
Innym smutnym przykładem na to, że nie rozumiemy tego, co czytamy, jest ostatnia dyskusja o tym, czy „bezpieczeństwo realizacji zadań” oznacza to samo, co „bezpieczeństwo lotu” bądź „bezpieczny samolot”. Na plan dalszy schodzi fakt, że te same środowiska, które wcześniej atakowały rząd za to, że nie wymienił floty, teraz atakują go za to, że dążył do takiej wymiany.
Chaotyczna, bezrozumna wymiana zdań czy stwierdzeń, bo myślami chyba ich raczej nazwać nie można, uwłaczająca w gruncie rzeczy naszej inteligencji. Słuchając tego wszystkiego, jakże mocno identyfikuje się człowiek z potrzebą niesienia tego przysłowiowego kaganka oświaty i z pięknym hasłem: „Non scholae, sed vitae discimus”.