Nie chcemy porażki

Ostatnio napisałem o spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin i Romana Giertycha, ale okazuje się, że nie wszyscy ten spot widzieli i nie wiedzą o co chodzi, więc postanowiłem wrócić do tej sprawy w dzisiejszym wpisie.
Co gorsza, są wykształceni ludzie na poziomie, którzy tę polityczną reklamę widzieli i uważają, że pomysł Romana Giertycha jest znakomity. O mało nie spadłem z krzesła, gdy usłyszałem wczoraj od eleganckiej i inteligentnej przedstawicielki klasy średniej, w dodatku stałej czytelniczki mojego bloga, że trzeba dać szansę Lidze Polskich Rodzin na zrobienie porządku i choćby dlatego trzeba popierać utrzymanie obecnej koalicji rządzącej przy władzy.
Dla mnie spot wyborczy Ligi Polskich Rodzin jest – napiszę to tym razem wprost – przerażający. W historii mieliśmy już przykłady prób naprawiania społeczeństwa poprzez izolowanie elementów i grup „nieprzystosowanych”. Im bardziej totalitarne państwo, tym więcej miało takich innowacyjnych pomysłów, które za nic mają wolność jednostki ludzkiej i jej swobodę ekspresji.
Uważam, że wbrew histerycznej retoryce ministra polska szkoła jest dobra i staje się coraz lepsza, nieźle radzi sobie z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności, a jeśli ktoś naprawdę chce jej pomóc, to powinien się zająć wyposażaniem nauczycieli, zwłaszcza młodych, w umiejętności pozwalające im na dotarcie do tej właśnie młodzieży, którą minister chce ze szkoły wydalić. Przyjęcie rozwiązań proponowanych przez ministra byłoby tak naprawdę przyznaniem się do porażki i bezsilności.
W technikum mechanicznym mam różnych uczniów, także takich, którzy palą papierosy i piją piwo, a podczas lekcji religii idą na wagary i oglądają filmy pornograficzne. Niektórzy z nich mieli kontakty z policją, które według niesprecyzowanych jeszcze planów Ligi Polskich Rodzin miałyby być jednym z kryteriów wydalania ze szkoły. Jeden ma wyrok w zawieszeniu. Mimo to jakoś sobie radzimy.
W miniony piątek uhonorowaliśmy jednego z tych mechaników nagrodą za dojrzałą postawę i otrzymał tytuł ucznia roku. Ubiegłoroczny laureat wręczył mu prawdziwą kapustę, która symbolizuje – słowami Justyny, laureatki sprzed kilku lat – proces obrastania wiedzą przez całe życie, tak jak kapusta obrasta kolejnymi warstwami liści. Przed chwilą dowiedziałem się, że w tym tygodniu będziemy w internacie jeść bigos przygotowany przez panów z technikum, dla których symbolika ta stanowi jednak najwyraźniej znaczącą motywację.
Tak sobie myślę, że ta młodzież zostawiona przez ministra za bramą może dlatego szła na samym końcu i dlatego była taka wesoła, że niosła swojemu nauczycielowi bigos. Każdemu nauczycielowi życzyłbym właśnie takiej młodzieży, która do szkoły idzie nie po to, by przy pomocy linijki i kolorowych długopisów robić w zeszytach marginesy i podkreślać tematy, ale która idzie tam obrastać kolejnymi warstwami wiedzy. Która z tej szkoły wyniesie coś w głowach i w sercach, a nie tylko w zeszytach. I życzę wszystkim nauczycielom, by nikt nie obierał im klasy szkolnej z uczniów nieprzystosowanych, bo może zostać im to samo, co zostaje z kapusty po obraniu wszystkich liści.

Co to jest szkoła?

W spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin brama szkoły zamyka się przed grupą młodzieży niegrzecznej, a na szkolnym boisku minister edukacji wita z otwartymi ramionami tych grzecznych i triumfalnie obwieszcza, że polską szkołę da się zmienić.
Polska szkoła dla grzecznych dzieci będzie się mogła wreszcie zająć tym, do czego jest przeznaczona, tymczasem tych przygarbionych, z przydługimi włosami i z rękami w kieszeniach, nieprzystosowanych społecznie uczniów pozostawionych za szkolną bramą skieruje się do specjalnych placówek o nazwie Ośrodki Wsparcia Wychowawczego.
Zastanawiam się nad tym, po której stronie bramy chciałbym zostać, jeśli już ten radziecki model zostanie wprowadzony. Po której stronie tej zamkniętej bramy będzie tak naprawdę szkoła i powołanie do zawodu nauczyciela. Jakkolwiek by nie była kusząca praca z tymi grzecznymi, szkoła to przecież także praca z tymi nieprzystosowanymi, to próba udzielenia im pomocy w odnalezieniu swojego miejsca na świecie, swojej drogi.
Dodatkowo kuszące są zapewnienia pomysłodawców powstania Ośrodków Wsparcia Wychowawczego, iż będą tam lekcje w grupach piętnastoosobowych, nagrody motywujące, środki na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne i hobbystyczne kluby, a młodzież będzie mieszkała w przymusowych internatach, więc takie zajęcia i kluby będą mogły działać praktycznie o dowolnej porze dnia.
Gdy czytam kryteria mające decydować o kierowaniu młodzieży do odizolowanych ośrodków, mam poważne wątpliwości, czy gdyby ten model funkcjonował, udałoby mi się zebrać grupę uczniów na nasz konkurs karaoke odbywający się cyklicznie co kilka miesięcy. Pewnie większość z nich byłaby w ośrodku wsparcia. Mając na uwadze to, jak słodko śpiewają, wolałbym chyba być z nimi. Tym bardziej, że w tym karnym internacie byłoby dużo czasu na próby.

Pochodzę od małpy

O, świat sobie już radził bez tolerancji i poradzi sobie dalej. Nie może być tak, że kilku maniaków będzie decydowało o losach cywilizacji…

Tak powiedział wiceminister edukacji w wywiadzie dla jednego z największych dzienników. W wywiadzie tym nazwał teorię ewolucji Darwina kłamstwem i opowieścią o charakterze literackim wpisującą się w konwencję fantastyki naukowej. Dość niejasna jest dla mnie dalsza część wypowiedzi wiceministra, w której – w moim odczuciu – grozi on nauczycielom, którzy nie rozumiejąc swojej misji postanowią deprawować dzieci i młodzież nauczaniem o ewolucji.
Nie chce mi się w ogóle komentować rozmachu, jakiego dyskusja o wyplewieniu teorii ewolucji ze szkół i zastąpieniu jej kreacjonizmem nabrała w naszym kraju. Ale to jest naprawdę smutne, że najwyższej rangi urzędnik państwowy bez cienia żenady wypowiada się z taką pogardą o tolerancji.
To jest naprawdę smutne, że minister w dniu nauczycielskiego święta zapowiada, że uhonoruje wszystkich bez wyjątku nauczycieli, którzy przez dziesięć lat pracowali w PRL-u, a mimo to nie wstąpili do PZPR. Cóż to za kryterium nagradzania? Czy wśród niewątpliwych niezłomnych i nieustraszonych nie znajdą się aby nauczyciele bierni, byle jacy, którzy do partii wprawdzie nie wstąpili, ale przez cały PRL nie zrobili niczego szczególnego, co zasługiwałoby na uhonorowanie? A czy czasem wśród tych, którzy poszli na kompromis i zapisali się do partii, nie było przynajmniej dziesięciu, którzy zdziałali naprawdę wiele dobrego, ale nie udałoby się im to, gdyby nie mieli partyjnej legitymacji?
Niektóre wypowiedzi obecnego kierownictwa resortu wprawiają mnie naprawdę w zakłopotanie. Czy za lat dwadzieścia zostanę uhonorowany tylko za to, że nie płakałem po Janie Pawle II w miejscu publicznym i że od początku byłem przeciwny budowie pomnika Jana Pawła II na pl. Daszyńskiego w Częstochowie, w której polski papież ma już jeden pomnik na jasnogórskich wałach, drugi w seminarium na ul. Św. Barbary, tablicę pamiątkową na kurii, ulicę swojego imienia i na dodatek plac swojego imienia?
Krytykując teorię ewolucji w bardzo krótkim wywiadzie wiceminister zdążył obrazić wiele zupełnie ze sobą nie powiązanych grup społecznych: wegetarian, niewierzących, homoseksualistów, nieprawomyślnych naukowców, miłośników science-fiction, zwolenników pro-choice… Naprawdę można stracić głowę słuchając wiceministra zasłaniającego się troską o chrześcijańską cywilizację i jej przetrwanie, naprawdę można się pogubić. Jakże kojąco więc było przeczytać później słowa z homilii jednego z najwybitniejszych polskich biskupów, metropolity lubelskiego Józefa Życińskiego, który w dobitnych słowach przypomina nam o tym, że chrześcijaństwo nie wojuje z nauką, że Darwin był osobą wierzącą, a polscy nauczyciele nie muszą naśladować polityków w tworzeniu konfliktów „bez poszanowania elementarnej kultury i odpowiedzialności”.

Partie przychodzą i przemijają, deklaracje i niemądre wywiady unosi nurt czasu, natomiast wy zapisujecie się w duszach wychowanków waszą mądrością. Nie twórzmy fałszywych wrogów tam, gdzie szkoła powinna tworzyć klimat jedności, rodziny dzieci Bożych.

Posłucham raczej apelu arcybiskupa Życińskiego, niż wiceministra, którego wywiad dla Gazety do najmądrzejszych rzeczywiście nie należał. Moich uczniów będę uczył czytać i słuchać ze zrozumieniem, a kiedy mówiąc i pisząc będą wyrażać swoje poglądy, mam zamiar odnosić się do nich z szacunkiem i tolerancją. W przeciwieństwie do wiceministra nie wierzę, by świat mógł sobie poradzić bez tolerancji.

Rok szkolny z pojebem

Będący w drugiej klasie technikum Krzysztof spytał się kotów w internacie, z kim mają angielski, a na podstawie usłyszanej odpowiedzi, iż „z takim pojebem”, doszedł bez cienia wątpliwości do wniosku, że widocznie ze mną. Rzeczywiście, po pierwszych lekcjach w trzech grupach pierwszych klas technikum widzę, że niektórzy z nich mają mieszane uczucia i czują się dość niepewnie, gdy się do nich zwracam. Kilku panów będących miniaturkami swoich starszych braci, moich uczniów z klas maturalnych lub absolwentów, patrzy we mnie jak w obraz. Ktoś nazwał mnie dzisiaj skurwysynem (na tyle cicho, że mogłem się postarać tego nie usłyszeć), ktoś inny tak się wystraszył, gdy zacząłem z nim rozmawiać, że zapomniał w ogóle, gdzie mieszka i jak się nazywa.
Jest kilka powodów, dla których się nie opłaca udawać przed uczniami, że jest się kimś innym, niż się jest w rzeczywistości. Jest kilka powodów, dla których nie przejmuję się zupełnie tym, że mogą mnie czasem nazwać pojebem, a nawet nie uważam by mogło to negatywnie odbić się na moim autorytecie u nich. Praca nauczyciela to praca długodystansowca i tak naprawdę nigdy nie osiąga się mety. Satysfakcję czerpać można z przebytych kilometrów, z kolejnych etapów drogi, ze zmieniających się krajobrazów na trasie wyścigu i ze sportowej postawy uczestników i sędziów. Jest się trenerem albo obsługą techniczną na pewnym tylko etapie tego wyścigu.
Ani ułamek sekundy nie przejmowałem się tym, co Krzysztof usłyszał o mnie od pierwszaków w internacie. Za to poczułem się bardzo dowartościowany, że w przerwie między rozmową o hinduskiej bogini a opowiadaniem o kolczudze, którą od wielu tygodni robi żmudnie w domu Krzysztof powtórzył mi słowa pierwszaków nie obawiając się mojej reakcji ani nie wkopując nikogo z nich z nazwiska.
Jest tyle pięknych momentów, które pozwalają pojebowi poczuć się dobrze i się dowartościować, że nie sposób się gniewać. Na przykład gdy w połowie wakacji któryś z tych moich uczniów zwierza mi się przez internet z tego, że go rzuciła dziewczyna. Albo gdy w środku nocy, na kilka godzin przed egzaminem komisyjnym z mojego przedmiotu jeden z nich wysyła mi SMS-a, że nie może spać i że się boi. Albo gdy inny z nich wychodząc na egzamin pisze SMS-a o treści „Nadchodzi chwila zagłady”. Czy kiedy pod koniec sierpnia kilku moich uczniów pyta mnie, co będziemy w tym roku robić ciekawego. Kiedy ktoś pisze, że cieszy się z końca wakacji, ale żałuje, że to nasz ostatni rok szkolny razem. Gość, któremu wystawiłem niedostateczny i musiał przeze mnie zdawać egzamin komisyjny, pyta się po egzaminie, czy bardzo musiałem się za nim wstawiać przed resztą komisji, żeby zdał. Wzrok i mina innego poprawkowicza, który po czterech kilometrach pościgu za mną samochodem przyjmuje do wiadomości, że za zdany egzamin nie musi mi dziękować prezentami. To są bardzo rozbrajające momenty. Nie wyobrażam sobie, by nauczyciel mógł rezygnować z nich i zmienić zawód.

Pedagogika Jacka Kuronia


Na uroczysty pogrzeb przyjaciela Dalajlamy XIV, Jacka Kuronia, który odbył się w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach, przybyli oddać hołd zmarłemu przedstawiciele różnych wyznań: katolicy, ewangelicy, prawosławni, żydzi, buddyści, muzułmanie. Ta smutna ceremonia zgromadziła przyjaciół w liczbie, która przerasta wyobrażenie przeciętnego człowieka o przyjaźni.
Minister Edukacji przyłączył się dzisiaj do kopania tego zmarłego człowieka, chociaż na jego pogrzebie z pewnością zabraknie szczerych łez w tej ilości, co na pogrzebie Jacka Kuronia. Z dumą obwieścił przed kamerami, że Jacek Kuroń nigdy nie był dla niego żadnym autorytetem, a jeśli dla kogoś autorytetem jest, to najwyższa pora by przestał być. Nie wydaje mi się, by Minister Edukacji miał prawo decydować o tym, kto będzie, a kto nie będzie moim autorytetem.
Minister Edukacji, przeciwko któremu od początku sprawowania przez niego urzędu odbywają się spontaniczne protesty, którego natychmiastowego odwołania zażądało sto kilkadziesiąt tysięcy osób, który do polskiej szkoły wprowadza destrukcję i bezcelowość, niszczy autorytet nauczyciela i autonomię ucznia, wypacza podstawowe wartości szkoły i na swoich działaniach buduje populistyczny polityczny kapitał, wiesza psy na człowieku, którego format przerastał nas wszystkich. Człowieku, który umiał rozmawiać z każdym i słuchać każdego. Człowieku, który swą wielkość czerpał z szacunku dla innych.
Jest mi bliska pedagogika Jacka Kuronia ujęta w poniższych pięciu punktach. Jeśli Minister Edukacji widzi w niej coś złego, to jest to tylko kolejny dowód na to, że trzeba się bronić przed jego wizją polskiej szkoły.


1. Budujemy różnorodny zespół, w którym każdy ma szanse być w jakiejś dziedzinie najlepszy.
2. Pracujemy metodą zadaniową, a zadanie lekko wykracza poza granice naszych możliwości.
3. We wzajemnych relacjach kierujemy się „prawem najmniejszego”.
4. Nieodłączne od edukacji jest kształtowanie postaw, a wychowawca wychowuje całym sobą.
5. Uczymy się po to, aby przekształcać świat – a nie po to, by się do niego przystosować.

Getto

Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Wieża Babel


11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.

Tam musi być jakaś cywilizacja


Rozmawiam z Karolem, który zdał maturę i za miesiąc wyjeżdża studiować architekturę w Cardiff. Razem z nim na studia za granicę wyjeżdża większość jego klasy. Niedawno w Guardianie przeczytałem zwierzenia Anglika, któremu głupio się odzywać w londyńskim autobusie w Ealing, bo wszyscy mówią po polsku. Londyńscy twirlies.
Za kilka tygodni, gdy wrócę po wakacjach do pracy, odwiedzi mnie pewnie paru absolwentów, którzy jeżdżą w tej chwili tymi autobusami. A niektórzy mnie nie odwiedzą, bo dalej będą nimi jeździć. W ławkach będzie siedziało paru uczniów, którzy tymi autobusami jeżdżą…
Połowa moich znajomych i rodziny siedzi poza granicami Polski, niektórzy na stałe. Także Asia, wychowana przez moją ultrakatolicką kuzynkę, czytelniczkę Naszego Dziennika i słuchaczkę Radia Maryja.
Politycy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty i urządzają debaty publiczne nad tym, jak zatrzymać młodzież w kraju. Ale tak właściwie zastanawiam się intensywnie, czemu mielibyśmy nie puszczać tej młodzieży w świat?
Niejeden wielki Polak spędził pół życia na emigracji, niejeden wieszcz na emigracji umarł, niejeden bohater narodowy więcej – a przynajmniej tyle samo – zrobił dla historii Stanów Zjednoczonych, co dla historii Polski. I w ogóle jaki to ma sens w dzisiejszych czasach rozdzierać szaty nad czyimś wyjazdem do Londynu na przykład? Dzisiaj z Londynu szybciej się przyleci do Krakowa, niż kilkadziesiąt lat temu trwała podróż robotnika nowohuckiego kombinatu do jego krewnych czy rodziców na Podkarpaciu. I relatywnie nie kosztuje to wcale drożej. A tak jak ten robotnik w Krakowie poznał świat, o jakim mieszkańcy jego wioski nie mieli pojęcia, tak i ten Polak w Londynie coś z tego emigracyjnego doświadczenia wyniesie.
Poza tym niektórzy z tych ludzi wrócą i coś ze sobą przywiozą. Zobaczą trochę innego świata, poznają trochę różnorodnych ludzi, wyleczą się z polskiej zaściankowości i otworzą na innych. Ja się swego czasu w akademiku w Brukseli okropnie schlałem z paroma Arabami. Bardzo mnie głowa bolała na następny dzień, ale za to nigdy bym nie powiedział tak, jak przedwczoraj kilkakrotnie powtórzyła pewna ogólnopolska stacja telewizyjna, iż wszyscy aresztowani terroryści nosili „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.
A w ogóle może dobrze wyjechać i popatrzeć na rzeczy z pewnego dystansu? Może wtedy doceni się własną zaściankowość albo uzna, że zaścianek nie zależy od długości i szerokości geograficznej, tylko od otwartości naszej własnej głowy i szczerości serca?
Radek przed wyjazdem do Londynu zerwał z dziewczyną. Dopiero tam zrozumiał, że to pomyłka. Teraz śpi na trawniku pod jej balkonem w Kwidzynie i czeka, by zechciała z nim porozmawiać.
Piotrek wrócił z Irlandii, chociaż mógł tam w zasadzie się ustawić do końca życia i mógł zapewnić pracę Oli. Ale wrócił, bo Ola chciała zostać w Polsce i zmusiła go do dokonania wyboru. Jedna polska kobieta okazała się ważniejsza, niż całkiem spora jak na europejskie warunki wyspa.
A patrząc na to z innej strony, rzymskie wille powstawały w najdalszych zakątkach Europy, na dalekiej północy tego, co wówczas było Anglią. Dzisiaj Polska jest w Unii Europejskiej, może my też powinniśmy budować polskie wille wszędzie, gdzie tylko to możliwe? Może to taki nasz europejski obowiązek, by rozpychając się łokciami rozprzestrzeniać naszą europejską cywilizację wszędzie w Europie (w tym także w Polsce)?

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.