Niegrzeczni giganci

Tomek Łysakowski ujawnia, że największa księgarnia internetowa świata i firma programistyczna sprzedająca jeden z najpopularniejszych systemów operacyjnych (którego akurat nie umiem, mimo wielu prób, polubić) za nic sobie mają najżywotniejsze problemy polskiego społeczeństwa, o jakich mówili biskupi w wielkanocnych homiliach. W reklamie Kindle’a korzystająca z niego na plaży kobieta gawędzi wesoło z użytkownikiem tabletu, podczas gdy mężowie obojga z nich kupują drinki w barze. Z reklamy Microsoftu dowiadujemy się, że Windows 8 pozwala nam łatwo pozostać w kontakcie ze znajomymi, w tym szybko podzielić się radością z przyjaciółką, która właśnie się ożeniła.
Przypadkowo znalazłem podobną reklamę, w której córka prowadzi ojca do ołtarza. To z kolei reklama Renault Twingo.
Wszystko wskazuje na to, że Amazon, Microsoft i Renault, a wraz z nimi chyba niejedna wielka firma, zupełnie się nie obawiają, że atakowanie tak zwanego tradycyjnego modelu rodziny zaszkodzi ich sprzedaży.
Ilekroć posłucham dyskusji o polskich zmaganiach legislacyjnych dotyczących związków partnerskich albo relacji z homilii w polskich kościołach, będę się teraz zastanawiał, czy nasi politycy i hierarchowie żyją na tej samej planecie, co producenci czytników, Windowsa i samochodów osobowych, z których wszyscy wokół nas korzystają?





Telefoniczne tulipany

Niniejszy wpis ukazał się pierwotnie 4 lutego 2007 roku. Na historycznym zdjęciu ze studniówki klasa, która wówczas kończyła szkołę, moja pierwsza grupa lajtowa. Dziś bawią się na studniówce kolejni wychowankowie mojej koleżanki, Eli, a zarazem czwarta generacja moich wybrańców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość w zamian za paczkę ptasiego mleczka, a ostatnio – jako że ze słodyczy już wyrośliśmy – pizzę z Mezzani na lekcji angielskiego. Życząc Wam udanej zabawy i niezapomnianych wrażeń pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że po feriach, przez ostatnie trzy miesiące naszej współpracy, będziecie nadal świecić przykładem i pomożecie mi wychowywać swoich młodszych kolegów i koleżanki równie dobrze, jak Wy – ku ogromnej mojej i Eli pociesze – zostaliście wychowani przez swoich poprzedników.

Piątek wieczór, kilka minut po dwudziestej pierwszej. Odkładam telefon po rozmowie z Sebastianem, uczniem klasy maturalnej. Rodzina zaczyna dyskutować na temat tego, jaka ta młodzież bezczelna, do czego to doszło, że nauczyciel jest nękany telefonami przez uczniów w weekendy i nie ma żadnego życia prywatnego. Że dawniej to nauczyciel miał jakiś autorytet, uczeń się bał spojrzeć nauczycielowi w oczy, a co dopiero zawracać mu głowę poza przewidzianymi do tego godzinami w szkole. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem za bardzo, co mam odpowiedzieć, a rodzina dyskutuje tak zapalczywie i jest tak mocno przekonana o swoich racjach, że rezygnuję z wyprowadzania ich z błędu.
Sebastian zadzwonił, bo od paru tygodni bardzo mu się zmienił stosunek do nauki i stara się – zupełnie inaczej niż wcześniej – robić wszystko to, co ma zadane, nadrabiać zaległości z ubiegłych lat. Sebastian nie do końca rozumie jeden z „ponadwymiarowych” projektów, jakie uczniowie jego klasy mają do zrealizowania w tym miesiącu, zadzwonił, aby spytać o szczegóły jego wykonania.
Chciałbym, żeby każdy uczeń w analogicznej sytuacji natychmiast do mnie dzwonił. Niestety, nie do wszystkich kolegów z klasy Sebastiana dotarło, że za równo trzy miesiące jest matura z angielskiego. Większość cierpi na taką chorobę, że w grudniu nie była w stanie nic robić, bo zbliżał się Sylwester, w styczniu oczekiwali na studniówkę, a obecnie czekają na film ze studniówki i po studniówce nie mogą się wziąć do roboty. Na tydzień przed studniówką Darek powiedział mi, że nie może się teraz uczyć, bo ma codziennie wizytę u kosmetyczki i w solarium. Mający zaległości Piotrek przyznał mi wczoraj rozbrajająco w SMSie: „Ja wiem, że profesor chce dla nas dobrze, ale myśmy są takie głupie tulipany. Idę tańczyć.” Piotrek był właśnie na kolejnej studniówce – u koleżanki, a „tulipan” to taki wyraz, którym w naszym klasowym slangu zastępujemy wyraz „ch**”, żeby za bardzo nie przeklinać.
Zbyszek uświadomił mnie już jakiś czas temu, że jestem jedynym nauczycielem, do którego wszyscy uczniowie znają numer komórki. Pozwoliło mi to zrozumieć, czemu to właśnie ja musiałem jechać na pocztę, gdy nasi uczniowie trochę za mocno oparli się o szybę, albo czemu to właśnie ja musiałem odwieźć Michała do domu, gdy uciekł mu ostatni autobus. Ale mimo to nie rozumiem za bardzo, jak można było mieć pretensje do Sebastiana, który jako jedna z nielicznych osób w swojej grupie zdecydował się zrobić wszystko to, co dostali do wykonania, a że nie za bardzo rozumiał wymagania, jakie im stawiam, postanowił to wyjaśnić u źródła.
Moi uczniowie dość łatwo mogą się ze mną skontaktować na wiele różnych sposobów, przez telefon czy internet. Nawet gdy jestem na przysłowiowych grzybach czy rybach i wyłączę komórkę, uczniowie w klasach maturalnych zwykle potrafią się ze mną skontaktować w inny sposób i nie mam im za złe, jeśli to robią. Właściwie byłbym mocno do tyłu jeśli chodzi o moją satysfakcję z pracy pedagogicznej, gdyby Tomek, Michał, Wojtek czy Leszek nie kontaktowali się ze mną w razie potrzeby.
Parę razy w roku zdarza mi się dostać jakiegoś głupiego SMSa z internetu albo z nieznanego mi numeru telefonu. Ale to cena, którą warto zapłacić, żeby móc wytłumaczyć Sebastianowi, jak ma odrobić pracę domową. Albo posłuchać, jak któryś z jego kolegów w klasie znajduje odpowiedzi na najtrudniejsze życiowe pytania.

Nie ma mnie

Kilka tygodni temu Szymon popatrzył na mnie z niedowierzaniem, gdy okazało się, że nie mam konta na Facebooku. Najpierw obwieścił, że jestem zacofany, a potem skwapliwie zgodził się z resztą towarzystwa, że – skoro nie ma mnie na Facebooku – w ogóle nie istnieję.
Pamiętam, że gdy założyłem sobie konto na portalu Marka Zuckerberga, nie miał on jeszcze wersji polskojęzycznej i był na etapie walki o to, by stać się porównywalny z MySpace. W tym czasie wszyscy moi znajomi przeżywali okres zachwytu Naszą Klasą i nie mogli pojąć, dlaczego zamknąłem swoje konto, gdy liczba kontaktów osiągnęła – pamiętam to jak dzisiaj – 79.
Z Facebookiem pozostałem o wiele dłużej, a chociaż skrupulatnie usuwałem i raportowałem wszystkie osoby o fałszywych nazwiskach, zapraszające mnie do grona swoich „przyjaciół”, liczba kontaktów w szczytowym momencie dobiła do 948. Będąc na Facebooku obserwowałem kolejne etapy jego ewolucji, pojawianie się nowych funkcji, rzucenie na kolana portali społecznościowych popularnych wcześniej, a następnie podnoszenie kolejnych rękawic rzucanych Facebookowi przez Google, moim zdaniem całkiem udane. Dzięki otwartemu API odkryłem wiele zastosowań swojego konta na Facebooku, wykraczających bardzo daleko poza samą stronę portalu.
W końcu jednak dotarło do mnie, że Facebook tak naprawdę utrudnia mi kontakty z ludźmi, na których naprawdę mi zależy, ponieważ skrótowa forma internetowego komunikatu prowadzi nierzadko do nieporozumień, źle zinterpretowanych intencji, a użycie funkcji ignorowania osób i wątków, natychmiast rozwiązujące problem internetowych konfliktów, jest bardzo niebezpieczne i prowadzi do tego, że problemy pozostają nierozwiązane, a dystans między nami a tymi, na których naprawdę nam zależy, rośnie. Problemy powstałe w świecie wirtualnym żyją więc dalej w świecie realnym.
Denerwował mnie też komputerowy analfabetyzm przytłaczającej liczby nowych użytkowników portalu. Dawniej, na początku swojej międzynarodowej popularności (bo na pewno nie na początku istnienia), Facebook miał charakter, nawet jeśli to trochę przesadne określenie, elitarny. To był portal dla geeków i wyraźnie odróżniał się od powszechnego chłamu treści, jakimi wymieniali się użytkownicy Naszej Klasy. Wraz ze wzrostem popularności i z przepływem użytkowników okazał się jednak takim samym śmietnikiem. Jest jakaś niezaprzeczalna prawda w powiedzeniu Stanisława Lema, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielu jest idiotów na świecie, dopóki nie poznał internetu.
Z konta na Facebooku korzystałem w pełni, miałem je też skonfigurowane w telefonie komórkowym. Pamiętam, że pod koniec użytkowania drażniło mnie niezmiernie to, że kilka razy w tygodniu muszę rano tłumaczyć ludziom, którzy napisali do mnie w środku nocy, żebym szedł spać, a nie siedział na Facebooku, że po prostu nie wyłączyłem komórki. Niekórym się wydawało, że spędzam całe dnie i noce przed biało – niebieskim ekranem, skoro wyświetlam im się stale dostępny na liście znajomych. W dodatku codziennie rano marnowałem kwadrans na blokowanie powiadomień z kolejnych aplikacji, których moi „przyjaciele” zaczęli właśnie używać.
Dziś nie mam konta na Naszej Klasie ani na Facebooku. Zlikwidowałem także konta na MySpace i LinkedIn, czyli chyba faktycznie już mnie prawie nie ma. Od kilku tygodni natomiast zastanawia mnie lawinowy wzrost zainteresowania Google+. Społecznościowy portal Google od początku wydawał mi się mocno naciągany i zbędny, a tymczasem od niedawna to tutaj co chwilę dostaję powiadomienia o osobach, które dodały mnie do swoich kręgów oraz bardzo trafne sugestie znajomych, którzy otworzyli tu swoje profile. Ciekawe, jak długo zostanę na Google+. Chociaż społecznościowe funkcje tego portalu i śledzenie aktywności znajomych już mnie specjalnie nie pociągają, to jednak synchronizacja danych kontaktowych z profili z danymi kontaktowymi w moim telefonie z Androidem sprawiają, że – póki co – toleruję jakoś swoją obecność w społecznościówce Google.

Cisza po Sylwestrze

W Nowy Rok rano tylko właściciele psów przemykają między blokami, a gdy popatrzysz na ekran telefonu okazuje się nagle, że wszyscy mają powyłączane komórki, tablety i komputery, i lista, którą normalnie trzeba przewijać i przewijać skurczyła się do czterech dostępnych (przynajmniej teoretycznie) osób.

Dobry Google

Jak wiadomo, Google wie o nas wszystko.
Bez względu na to, z której korzystam w danym momencie przeglądarki, przeważnie jestem zalogowany na moim koncie Google Apps. Pełna ciasteczek wyszukiwarka i cały szereg usług w chmurze beztrosko obnażają mnie przed Googlem i mówią mu, co robię, kim jestem, jakie mam potrzeby i jak można je zaspokoić.
Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w wysoce spersonalizowanej usłudze reklam Google AdSense, w dodatku na stronie mojego własnego blogu, zobaczyłem taką oto receptę na życie. Jej treść w pierwszej chwili mnie zdumiała, ale może jednak w Mountain View wiedzą lepiej ode mnie samego, czego mi potrzeba i gdzie tego szukać?

Jestem automatem

Wydało się. Próbowałem temu zaprzeczać, nawet przed samym sobą, ale profesor Śliwerski pozbawił mnie złudzeń. Nie jestem człowiekiem, jestem robotem, i najwyższa pora się do tego przyznać i pogodzić się z tym.
Przeczytawszy refleksje na temat kolonii dla dzieci i młodzieży, jakie profesor zamieścił na swoim blogu, chciałem się podzielić własnymi przemyśleniami na ten temat, wyrazić nadzieję, że jednak nie wszędzie jest tak tragicznie, i spytać o to, jakie autor widzi alternatywy dla rodziców i ich dzieci oraz sposoby uzdrowienia sytuacji.
Gdy jednak wpisałem swój komentarz, stanąłem przed trudnym zadaniem udowodnienia platformie blogowej należącej do Google, że jestem człowiekiem. Na blogu profesora Śliwerskiego włączony jest tradycyjny i powszechnie znany mechanizm CAPTCHA, polegający na konieczności przepisania wyrazów z dwóch grafik, na których litery widoczne są w taki sposób, by trudno je było rozpoznać przy użyciu automatycznych metod rozpoznawania znaków OCR, ale by były czytelne dla człowieka. Po kilku nieudanych próbach domyślenia się, co jest właściwie napisane na obrazku z lewej strony (z prawej były zdjęcia numerów na elewacjach budynków i nie mam wątpliwości, że odczytywałem je poprawnie), i po kilku komunikatach błędu ze strony systemu, gdyż moje próby były najwidoczniej nieudane, poddałem się i postanowiłem spróbować alternatywnej metody, czyli skorzystać z plików dźwiękowych zamiast grafik. Kliknąłem odpowiedni guziczek w formularzu CAPTCHA i usłyszałem jakiś diabelski syk i jazgot, jakby cały sabat czarownic seplenił nad kotłami z magicznymi wywarami, w dodatku jazgot ten trwał w nieskończoność, więc – choćby był zrozumiały – nie byłbym go w stanie przepisać do formularza.
Poddałem się i z pokorą przyjmuję tę lekcję. Przyznaję się, jestem automatem. Stopień zaawansowania techniki użytej do stworzenia mnie oceniam bardzo wysoko i jestem dumny z tego, jak świetnym jestem automatem. Na szczęście dla ludzkości, Google ma mechanizmy jeszcze bardziej zaawansowane i nie jestem ich w stanie rozszyfrować. Ludzkość jest – póki co – bezpieczna.

40 milionów

Martwiłem się, że po przejściu pod skrzydła Microsoftu Skype upadnie, a tymczasem dzisiaj ze zdumieniem zauważyłem w dolnej części okna, że liczba aktywnych, zalogowanych w tym momencie użytkowników, przekroczyła czterdzieści milionów.
Z drugiej strony, nic dziwnego. Połowa moich rozmów na Skypie w tej chwili to czaty ze znajomymi z Facebooka, a mój osiemdziesięciopięcioletni ojciec w ostatnich dniach kilkakrotnie przeprowadził rozmowy wideo przez Skype.



Nieco ponad pół roku temu, pod Galerią Krakowską, dostałem ulotkę reklamującą sztandarowy model telefonu firmy, która również zdecydowała się na mariaż z Microsoftem. Ocena moralna tej formy zaśmiecania miasta jest dla mnie niejednoznaczna, ale przyjąłem ulotkę, a następnie – podobnie jak wszyscy inni – wrzuciłem ją do kosza przy wejściu do Galerii, kilkanaście metrów od olbrzymiego stoiska promocyjnego



Dzisiaj wiadomo już, że zupełnie tak, jak my wyrzucaliśmy te ulotki, producent telefonu – w pewnym sensie – wyrzucił do kosza reklamowany wówczas model. Nie będzie go rozwijał, aktualizował do nowej wersji systemu. To trochę tak, jak niegdyś porzucił prace nad naprawdę rewolucyjnym telefonem N900 i użytkownikom, którzy zakupili ten super nowoczesny model za ponad 2 tys. złotych, po kilku miesiącach rozwiał wszelkie nadzieje na to, że będzie z niego jakiś pożytek.
Mam nadzieję, że Microsoft nie wyrzuci w ten sam sposób do kosza Skype’a, bo chociaż od dawna już siedzę na Androidzie i wbudowane weń formy komunikacji w większości przypadków są dla mnie całkowicie wystarczające, nadal instaluję Skype na każdym telefonie czy komputerze, jakiego używam.

Reklamowe oszustwo

Wojna na ilość fanów na Facebooku między polskimi operatorami telefonii komórkowej trwa. O ile jednak niektóre firmy zachowują pozory przyzwoitości i przyciągają użytkowników portalu do swoich fanpage’y oferując im coś w zamian (na przykład cyklicznie powtarzające się akcje z kodami lub darmowe SMS-y za gole w Euro 2012, jakie rozdaje Orange), inne żerują bezwstydnie na nie związanych z telekomunikacją emocjach, a może i na zwykłej niewiedzy internautów.
Zdziwiłem się bardzo widząc, że moi znajomi, bez względu na to, w jakiej sieci mają komórki, nagle jeden za drugim zostają sympatykami Play. Zrozumiałem, gdy mnie samemu wyświetliła się sponsorowana reklama. Następną moją reakcją po zrozumieniu tego nagłego fenomenu było poczucie głębokiego niesmaku.

Gazeta Wyborcza na Kindle

O tym, że posiadacze czytników księgarni Amazon mogą subskrybować tygodnik „Polityka”, pisałem już kiedyś.
Od niedawna dostępna jest także „Gazeta Wyborcza”. Dzisiejsza „Wyborcza” to już nie to samo, co kiedyś, ale mam do tego tytułu duży sentyment. Żadnego innego dziennika w wersji papierowej nie kupiłem chyba w życiu w większej liczbie egzemplarzy, jest to jedyna gazeta codzienna, po którą regularnie chodziłem do kiosku. W czasach, kiedy nie było jeszcze Facebooka ani Google+, byłem aktywnym użytkownikiem forów Gazety, a na niektórych z nich zabierałem głos w większości pojawiających się dyskusji.
Warto uruchomić prenumeratę „Gazety Wyborczej” na naszego Kindle’a, tym bardziej że zawiera ona dwutygodniowy okres próbny. Jeśli zrezygnujemy z otrzymywania elektronicznej wersji dziennika na nasze urządzenie przed upływem 14 dni, miesięczna opłata za prenumeratę w wysokości niespełna dziewięciu dolarów nie zostanie pobrana. Nawiasem mówiąc, cena $8.99 nie jest chyba wygórowana. To niewiele więcej niż dwukrotność miesięcznej prenumeraty „Polityki”. Tak niskie ceny pozwalają łatwo zaoszczędzić na zakup czytnika Kindle, którego cena spadła już do $79, a póki go nie mamy, można czytać na telefonie komórkowym.

Starożytność internetowa

W czasach wymyślnych aplikacji spamujących ściany na Facebooku i skutecznej ochrony przeciwspamowej, w której wyznacznikiem standardów stały się – co by nie mówić – skrzynki pocztowe na Gmailu, czytając poniższy email poczułem się, jakbym zobaczył ducha z przeszłości.
Myślałem, że tak prymitywnych prób wyłudzenia danych już się nie spotyka. Czyżby ktoś jeszcze na to się nabierał?