Nie ma mnie

Kilka tygodni temu Szymon popatrzył na mnie z niedowierzaniem, gdy okazało się, że nie mam konta na Facebooku. Najpierw obwieścił, że jestem zacofany, a potem skwapliwie zgodził się z resztą towarzystwa, że – skoro nie ma mnie na Facebooku – w ogóle nie istnieję.
Pamiętam, że gdy założyłem sobie konto na portalu Marka Zuckerberga, nie miał on jeszcze wersji polskojęzycznej i był na etapie walki o to, by stać się porównywalny z MySpace. W tym czasie wszyscy moi znajomi przeżywali okres zachwytu Naszą Klasą i nie mogli pojąć, dlaczego zamknąłem swoje konto, gdy liczba kontaktów osiągnęła – pamiętam to jak dzisiaj – 79.
Z Facebookiem pozostałem o wiele dłużej, a chociaż skrupulatnie usuwałem i raportowałem wszystkie osoby o fałszywych nazwiskach, zapraszające mnie do grona swoich „przyjaciół”, liczba kontaktów w szczytowym momencie dobiła do 948. Będąc na Facebooku obserwowałem kolejne etapy jego ewolucji, pojawianie się nowych funkcji, rzucenie na kolana portali społecznościowych popularnych wcześniej, a następnie podnoszenie kolejnych rękawic rzucanych Facebookowi przez Google, moim zdaniem całkiem udane. Dzięki otwartemu API odkryłem wiele zastosowań swojego konta na Facebooku, wykraczających bardzo daleko poza samą stronę portalu.
W końcu jednak dotarło do mnie, że Facebook tak naprawdę utrudnia mi kontakty z ludźmi, na których naprawdę mi zależy, ponieważ skrótowa forma internetowego komunikatu prowadzi nierzadko do nieporozumień, źle zinterpretowanych intencji, a użycie funkcji ignorowania osób i wątków, natychmiast rozwiązujące problem internetowych konfliktów, jest bardzo niebezpieczne i prowadzi do tego, że problemy pozostają nierozwiązane, a dystans między nami a tymi, na których naprawdę nam zależy, rośnie. Problemy powstałe w świecie wirtualnym żyją więc dalej w świecie realnym.
Denerwował mnie też komputerowy analfabetyzm przytłaczającej liczby nowych użytkowników portalu. Dawniej, na początku swojej międzynarodowej popularności (bo na pewno nie na początku istnienia), Facebook miał charakter, nawet jeśli to trochę przesadne określenie, elitarny. To był portal dla geeków i wyraźnie odróżniał się od powszechnego chłamu treści, jakimi wymieniali się użytkownicy Naszej Klasy. Wraz ze wzrostem popularności i z przepływem użytkowników okazał się jednak takim samym śmietnikiem. Jest jakaś niezaprzeczalna prawda w powiedzeniu Stanisława Lema, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielu jest idiotów na świecie, dopóki nie poznał internetu.
Z konta na Facebooku korzystałem w pełni, miałem je też skonfigurowane w telefonie komórkowym. Pamiętam, że pod koniec użytkowania drażniło mnie niezmiernie to, że kilka razy w tygodniu muszę rano tłumaczyć ludziom, którzy napisali do mnie w środku nocy, żebym szedł spać, a nie siedział na Facebooku, że po prostu nie wyłączyłem komórki. Niekórym się wydawało, że spędzam całe dnie i noce przed biało – niebieskim ekranem, skoro wyświetlam im się stale dostępny na liście znajomych. W dodatku codziennie rano marnowałem kwadrans na blokowanie powiadomień z kolejnych aplikacji, których moi „przyjaciele” zaczęli właśnie używać.
Dziś nie mam konta na Naszej Klasie ani na Facebooku. Zlikwidowałem także konta na MySpace i LinkedIn, czyli chyba faktycznie już mnie prawie nie ma. Od kilku tygodni natomiast zastanawia mnie lawinowy wzrost zainteresowania Google+. Społecznościowy portal Google od początku wydawał mi się mocno naciągany i zbędny, a tymczasem od niedawna to tutaj co chwilę dostaję powiadomienia o osobach, które dodały mnie do swoich kręgów oraz bardzo trafne sugestie znajomych, którzy otworzyli tu swoje profile. Ciekawe, jak długo zostanę na Google+. Chociaż społecznościowe funkcje tego portalu i śledzenie aktywności znajomych już mnie specjalnie nie pociągają, to jednak synchronizacja danych kontaktowych z profili z danymi kontaktowymi w moim telefonie z Androidem sprawiają, że – póki co – toleruję jakoś swoją obecność w społecznościówce Google.

Zaproszenia do Google+

Wzorem Pawła Wimmera, udostępniam mój link zaproszeń do serwisu Google Plus. Wystarczy weń kliknąć, by móc dołączyć do użytkowników „kręglarni”.
A jeśli jesteś już w Google+, mój profil znajdziesz tutaj.
O serwisie społecznościowym Google w fazie testowej pisałem wprawdzie dotąd dość krytycznie, zdarzyło mi się nawet zakwestionować to, co rzekomo najbardziej innowacyjne. Ale niech każdy sam się przekona.

Kręgi na Facebooku

Od jakiegoś czasu obserwuję ze zdziwieniem głupawkę na punkcie Google+, jaka ogarnęła część komputerowych geeków. Zachwycają się serwisem, który właściwie nie wnosi niczego nowego, na pewno nie jest bardziej innowacyjny niż projekt Pulse, funkcjonujący od dawna na Yahoo! jako wyraz swego rodzaju kapitulacji i rezygnacji z Yahoo! 360°, a nawet jeśli w przyszłości pochłonie sporą część społecznościowego internetu, nowatorskich treści i metod prezentacji póki co trudno się w nim raczej dopatrzyć.
Najbardziej niepojęte jest dla mnie zachwycanie się rzekomą prywatnością, jaką dają nam kręgi znajomych. Zastanawia mnie, czy naprawdę funkcję kręgów trzeba było pokazać przy pomocy tak wielkich i wyraźnych narzędzi graficznych, by użytkownik był zmuszony do korzystania z nich? I czy naprawdę tak doświadczeni komputerowcy, jak śmietanka polskich kręglarzy, nie zauważyli dotąd na Facebooku możliwości udostępniania wpisów wybranym użytkownikom?




By z niej korzystać, wystarczy przed użyciem przycisku „Udostępnij” wybrać opcje rozwijane przez umieszczoną na lewo od niego kłódeczkę. Jeśli segregujemy znajomych w grupach, podobnych do Googlowych kręgów, daje nam to dokładnie takie same możliwości udostępniania, jak na Google+. Ba, udostępniając możemy nie tylko wybrać grupy i osoby, którym się nasze treści mają wyświetlać, ale mamy także możliwość zablokować wybrane osoby i uniemożliwić im wyświetlenie się naszego wpisu.



Mamy też, wbrew ciągłemu pianiu zachwyconych Google+, wpływ na to, co się wyświetla na naszej stronie głównej Facebooka. Przy każdym newsie istnieje możliwość zablokowania wpisów danej osoby lub aplikacji, która go opublikowała. 



To nieprawda, że na Facebooku trzeba się stale zmagać z setkami zaproszeń do głupiej gry – po otrzymaniu pierwszego z nich można po prostu wybrać opcję blokowania wszystkich zaproszeń do tej aplikacji, albo zablokować wszystkie zaproszenia do aplikacji od danego użytkownika, jeśli któryś z naszych znajomych ma obsesję na punkcie gier na Facebooku. Najlepszym dowodem na skuteczność tych blokad niech będzie fakt, że nie udało mi się zrobić zrzutu takiej opcji, chociaż mam kilkuset znajomych. Po prostu nie wyświetla mi się to, czego sobie nie życzę. A na to właśnie w Google+ nie mam wielkiego wpływu i jestem informowany o rozmaitych aktywnościach różnych ludzi, chociaż nie mam obecnie w moich kręgach nikogo.
Portale społecznościowe – szczerze mówiąc – w ogóle mnie jakoś nie podniecają, chociaż zaglądam codziennie pod parę adresów. Konto na Naszej Klasie usunąłem kilka lat temu, na MySpace w tym roku. Owszem, używam kont Google i Facebook do logowania w różnych serwisach, synchronizowania usług w telefonie, mam podpięty strumień aktywności z Facebooka pod pocztę na Yahoo!, ale do samych portali zaglądam rzadko. Większość moich tam aktywności bierze się z zewnętrznych aplikacji albo z telefonu. Jestem stale dostępny na czacie Facebooka, bo mam to konto skonfigurowane w Skypie i Tlenie i jest to w sumie wygodniejsze, niż korzystanie z egzotycznych komunikatorów. Dobrze życzę Google+, bo w ogóle darzę sympatią giganta z Mountain View i korzystam bardzo szeroko z jego usług, ale wydaje mi się, że nie ma sensu zachwycać się wszystkim, jeśli tylko pojawia się pod szyldem Google.

Lepiej korzystać

Jak Google daje ci jakąś funkcję, to lepiej z niej korzystać, bo inaczej na pewno znajdą jakiś sposób na to, by cię ośmieszyć. Wpisuje się to zresztą dobrze w tradycję zabawnych tekstów w alertach przeglądarki Chrome i niektórych serwisów Google, albo zmienianego okolicznościowo logo.
Taki na przykład Łukasz – studiuje, pracuje, ma bogate życie osobiste, ale nie używa Google Talk, a w kliencie Jabbera, w którym ma skonfigurowane konto GTalk, nie ustawia opisu statusu. No to się dowiemy o Łukaszu, że … „Łukasz nic nie robi”.

 

Jak mamy od Google usługę, lepiej z niej korzystać. Bo jak nie, to nas załatwią.
Więc jeśli jeszcze nie masz Google+, szybko zdobądź zaproszenie, nawet jeśli komentarze na Facebooku da się już edytować. Google zaraz wymyśli coś nowego, a jak Mahomet nie pójdzie do Google, to Google i tak przyjdzie w końcu do niego.

Google Śmietnik

W środku kanikuły jedyny sposób na jako takie wypozycjonowanie wpisu to napisać o czymś modnym, postanowiłem więc podzielić się kilkoma uwagami o grzebaniu w śmietniku, czyli o tym, jak to od jakiegoś czasu próbuję używać Google Plus.
Serwis robi – przynajmniej marketingowo i medialnie – olbrzymią karierę, internauci żebrzą o zaproszenia do G+, bloggerzy i dziennikarze piszą o wojnie stulecia między Facebookiem a Google, część geeków siedzi na Google Plus i intensywnie wymienia się ciekawymi nawet spostrzeżeniami, przy okazji nerwowo sprawdzając listę stu największych użytkowników „kręgielni” w Polsce i na świecie oraz swoją pozycję na tej liście.
Najbardziej rewolucyjnym pomysłem Google ma być idea kręgów znajomych, dzięki której mamy kontrolę nad tym, komu udostępniamy poszczególne treści, a także możemy filtrować treści udostępniane nam przez osoby w tychże kręgach. Idea niegłupia, ale wcale nie tak bardzo rewolucyjna, bo przecież w Facebooku również obecna, tyle że nie tak nachalnie wyeksponowana w interfejsie, wymagająca nakładu pracy przy samodzielnym konfigurowaniu, a przez to używana przez mało kogo.
Interfejs swoją drogą rozczarowuje potwornie, bo po zarejestrowaniu się w Google Plus dostajemy po prostu Facebooka, tyle że białego. Co ciekawe, niektórzy internauci instalują wtyczkę do przeglądarki, która sprawia, że Google Plus wygląda już zupełnie jak Facebook, bo kolorystyka strony ulega przedefiniowaniu.
Co gorsza, pomysły rodem z Facebooka Google Plus postanowił połączyć z pomysłami z Twittera, poniekąd kontynuując swojego Buzza. Tyle, że nie przyjrzawszy się dokładnie zasadom prywatności i powiadamiania na Twitterze, naraził swoich użytkowników na potworny dyskomfort. Oto bowiem każdy użytkownik Google Plus może nas dodać do swoich kręgów, o czym Google Plus nas poinformuje (jeśli nie przez email, to przynajmniej w interfejsie webowym serwisu), a następnie będzie nas informować o wszystkich publicznych wpisach tego użytkownika. Na Twitterze możemy publicznie udostępniać swoje „ćwierknięcia”, ale nie jesteśmy zmuszani do czytania tego, co publicznie udostępniają osoby nas śledzące, dopóki sami nie zdecydujemy się ich śledzić. Myślę, że jeśli G+ nie włączy konieczności akceptowania faktu dodania nas do czyichś kręgów lub nie wyłączy powiadamiania użytkowników o aktywności osób, które z sobie tylko wiadomych względów dodały ich do swoich kręgów, idea kręgów stanie się przyczyną porażki serwisu. Staram się segregować znajomych i filtrować strumień, ale liczba fałszywych użytkowników spamujących mój profil powiadomieniami przytłacza mnie i powoduje, że serwis uważam za bezużyteczny śmietnik.
Poza tym wydaje mi się konieczne rzucenie wielkich sił w moderację użytkowników. Z jednej strony Google zapewnia, że serwis wymaga podania prawdziwego imienia i nazwiska, a z drugiej niczego się chyba nie robi z lawiną nowych użytkowników o danych na pierwszy rzut oka fałszywych. Dzisiaj dostałem powiadomienie o aktywności użytkownika „Buka z Muminków”, którego istnienie przyprawia mnie o dreszcze i nie rozumiem, czemu miałbym się nim interesować. Tymczasem 90% powiadomień z Google Plus to właśnie takie powiadomienia.
Jeśli ktoś bardzo pragnie przekonać się na własnej skórze, co ciekawego można znaleźć w kontenerze na śmieci, z miłą i perfidnie perwersyjną chęcią zaproszę go do Google Plus. Dziś panuje tam bajzel gorszy niż kiedyś na Naszej Klasie, ale kto wie, może gdy serwis wyjdzie z fazy beta, będzie się do czegoś nadawał.
Dla zainteresowanych – mój śmietnik Google znajduje się tutaj. Dodaj mnie do swoich kręgów i zasypuj odpadami.