Urodziny w erze Facebooka

Mam przyjaciela w Waganowicach, małej miejscowości na północy powiatu krakowskiego. W styczniu tego roku, w dniu o wyjątkowym znaczeniu dla mnie, dla mojego brata i siostry, dla całej mojej rodziny, obchodził urodziny. Usunął wcześniej z Facebooka datę swoich urodzin, z ciekawości, by sprawdzić, czy ktoś będzie pamiętał o okrągłej rocznicy jego przyjścia na ten ziemski padół. Niestety, nikt nie złożył mu życzeń.
Eksperyment Piotra powtórzyłem wczoraj. Nie mam konta na Facebooku i w związku z tym życzenia urodzinowe dostałem wczoraj od znacznie mniejszej liczby osób niż dwa czy trzy lata temu, gdy to chore konto miałem. Ale chyba nie cierpię szczególnie z tego powodu.
Gdy pomyślę o przypadkach, gdy „przez pomyłkę” ktoś złożył życzenia ludziom, których nienawidzi, i którzy nim gardzą, no bo po prostu klika bezmyślnie w sugestie złożenia życzeń wszystkim jubilatom, jakich ma w znajomych (po angielsku „Friends”), albo o tym, jak Facebook sprawia, że składasz życzenia, które są zupełnie nie na miejscu (bo tak naprawdę nie masz żadnego kontaktu z ludźmi, którym składasz życzenia, i – dla przykładu – nie wiesz, że nie żyją), to moje wczorajsze urodziny naprawdę mi się podobały.
Zdziwiło mnie, owszem, że kilkoro bardzo bliskich znajomych (jednemu wypomniałem to w SMS-ie) zupełnie zapomniało o moich urodzinach.
Ale – poza tym – te najważniejsze życzenia były.
Pewien gość, który jeszcze nie mówi zbyt wyraźnie, sprzedał mi wszystkie najaktualniejsze newsy. Wyraził też bardzo szczerą troskę o to, że moja suka nie ma świateł odblaskowych takich, jakie on ma na swojej kurtce. Troskę bardziej szczerą, niż prawie wszystko, co nas może spotkać w życiu. Ale goście w wieku poniżej przedszkolnego już to w sobie mają, że są bardzo szczerzy. Szkoda, że to z biegiem czasu przechodzi.
Inni goście, absolwenci, których nie uczę już od roku (jedna z najlepszych grup, jakie dane mi było uczyć), zaskoczyli mnie bardzo niekonwencjonalnie złożonymi życzeniami na tablicy w sali, w której miałem w dniu urodzin zajęcia*.

A Basia przysłała mi – wprawdzie na zdjęciu, ale to mi zupełnie nie przeszkadza – alpejską szarotkę ze szczytu Roda di Vael (2806 m n. p. m.) w Dolomitach.

Bardzo jestem szczęśliwy. Polecam każdemu: zamknij konto na Facebooku. Dowiesz się, kto naprawdę pamięta o Twoich urodzinach. Mój przyjaciel z Waganowic, Piotr, pamiętał.

* Panowie – studenci – są jeszcze na wakacjach, więc – przez pomyłkę – źle się podpisali. Podpis powinien brzmieć „VI TMe”, nie „V TMe”.

Nie swoje dane

Linus Torvalds, twórca Linuxa, padł ostatnio ofiarą dziwnej internetowej praktyki, zgodnie z którą dowolna osoba może nasz adres mailowy czy numer telefonu podać w internecie i podszywać się celowo pod nas albo uchodzić za nas zupełnie nieświadomie (na przykład w rezultacie błędu popełnionego przy wpisywaniu danych).
Wydaje się, że nowe pokolenia internautów mają tak duży problem z korzystaniem w sieci z czegokolwiek poza swoim ulubionym portalem społecznościowym (ktoś powiedział mi ostatnio, że ma wprawdzie mój email, ale nie umiał się ze mną skontaktować, ponieważ nie mam konta na Facebooku), że kolejne serwisy i usługodawcy rezygnują z weryfikowania danych podawanych przez użytkowników i klientów i uznaje je za poprawne na podstawie samej deklaracji. Powoduje to coraz więcej zabawnych sytuacji, przynajmniej w moim przypadku. Też macie takie przygody?
Od wielu lat dostaję powiadomienia o promocjach i wyprzedażach w kawiarniach i perfumeriach w okolicach Zurychu, ponieważ jakaś przemiła obywatelka Szwajcarii uparcie podaje mój adres email we wszystkich programach lojalnościowych (znam nawet imię i nazwisko tej pani, jej numer telefonu komórkowego i dokładny adres).
Na podobnej zasadzie od paru miesięcy dostaję faktury za usługi telekomunikacyjne w Play u pani Anny, z którą nawet kiedyś rozmawiałem, ponieważ trochę mnie zastanowiło, czy nie zdaje sobie ona sprawy z faktu, że wysyłane mailem faktury docierają do kogoś, kto może niekoniecznie powinien znać jej dokładne dane osobowe, numer telefonu, historię połączeń telefonicznych, numery wszystkich jej znajomych itd. Rozmowa była bardzo zabawna, ponieważ pani Anna zrozumiała wprawdzie, że faktury docierają do mnie, ale całkowitą winą obarczyła za to nie operatora, nie siebie samą (w końcu podała operatorowi nie swój adres poczty elektronicznej), ale mnie, ponieważ bezczelnie założyłem sobie skrzynkę o dokładnie takim samym adresie, jak skrzynka jej syna.
Kilka tygodni temu zastanowiła mnie częstotliwość powiadomień docierających do mnie z Instagramu. Okazało się, że jakaś nastolatka z Turcji, mająca również sporo znajomych w Bułgarii i Rumunii, przeedytowała swój profil i użyła mojego adresu mailowego. Próba kontaktu z nią nie przyniosła efektu, więc – w przeciwieństwie do powyżej opisanego przypadku z Playem – nie dodałem bynajmniej filtru usuwającego maile z Instagramu, tylko zresetowałem hasło, zmieniłem zdjęcie profilowe oraz imię i nazwisko użytkownika na Instagramie, a przy okazji ze zdumieniem odnotowałem, jak wielu młodych ludzi robi sobie selfies pokazujące, że regularnie depilują okolice intymne.
Dostaję także powiadomienia SMS-em o operacjach na koncie bankowym, bynajmniej nie swoim. Znam wprawdzie lokalizację bankomatów, sklepów, w których wykonywane są operacje kartami, ale w tym przypadku nie mam pojęcia, kim jest tajemniczy klient banku, który co miesiąc zapewne płaci słono za to, by przychodziły do mnie powiadomienia o jego operacjach i saldzie na koncie. Chyba nie korzysta z bankowości internetowej, a w każdym razie kody jednorazowe na pewno nie są przesyłane SMS-em.
Pewnie, że wszystko to takie głupie sprawy i te konkretne przypadki nie stanowią same w sobie wielkiego zagrożenia. Ale pokazuje to niesamowitą beztroskę, z jaką podajemy się na tacy w sieci. Jak łatwo musi być służbom specjalnym wytropić nas i namierzyć, jak łatwo jest komuś o potencjalnie złych zamiarach wykorzystać to, co udostępniamy, skoro ja sam mógłbym bez żadnego wysiłku obdzwonić wszystkich znajomych pani Anny i wywinąć jej jakiś numer, albo skoro mógłbym się wybrać na darmową kawę ze Szwajcarii na koszt pani M. Wojny między Turcją, Rumunią i Bułgarią pewnie nie dałbym rady rozpętać, ale kilkudziesięciu albo i kilkuset nastolatków z tych krajów też pewnie dałbym radę skłócić. Na szczęście, nie mam w tym żadnego interesu.

Windows – już się nie boję…

Odpowiedziałem na twit Richarda Dawkinsa, po angielsku. Zaintrygował mnie link proponujący mi przetłumaczenie na polski tego, co sam napisałem, więc – z ciekawości – sprawdziłem.

Nie jestem pewien, że jest to dziedziczne. Chcieliby mieć odziedziczył go od moich rodziców i nie 🙂

Tak powiada sprzężony z Twitterem (a także, z tego co wiem, z Facebookiem) microsoftowy Bing. Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć, co ja właściwie takiego napisałem, ponieważ polskie tłumaczenie maszyną Microsoftu wprawiło mnie w osłupienie.
Potem spróbowałem z Google:

Nie jestem pewien, że to dziedziczne. Ja bym odziedziczył go od moich rodziców, a ja nie 🙂

Odetchnąłem ze spokojem. Jeszcze przez jakiś czas będzie praca dla ludzi znających obce języki. Ale – z drugiej strony – zastanowiłem się nad moją odwieczną, stereotypową niechęcią do Microsoftu, jako do monopolisty i złodzieja mojej prywatności. Chyba jednak nie mam racji. Chyba bardziej powinienem się jednak bać swojego telefonu z Androidem niż Windowsa na laptopie. Sztuczna inteligencja z Microsoftu jest po prostu nieudolna. W dodatku bezpodstawnie zadufana w sobie – gdy kiedyś trafiłem na ich stronę pomocy w poszukiwaniu jakiegoś problemu sprzętowego, strona została mi – bez wyraźnego życzenia z mojej strony – przetłumaczona automatycznie na polski. Nie mogąc zrozumieć ani słowa, próbowałem znaleźć jakiś przycisk czy link wyłączający tłumaczenie, by zobaczyć stronę w oryginale. Niestety, nie udało mi się…

Zombi Apokalipsa

Czytam właśnie trzeci tom trylogii Manela Loureiro Apokalipsa Z. Lektura może nie najambitniejsza pod słońcem, ale i nie najgłupsza, a wypada przeczytać to i owo, zwłaszcza jeśli o danym tytule sporo się mówi, a ze współczesnym światem i jego problemami ma on paradoksalnie dużo więcej wspólnego niż głupawe, przestarzałe lub przerażająco nudne szkolne lektury w rodzaju Potopu, Ludzi bezdomnych czy Chłopów. Chłopaki z III C książki pożerają kilogramami, nawiasem mówiąc, ale zdziwili się bardzo, że w szkolnej bibliotece można przeczytać coś więcej niż ściągi, które można sobie otworzyć z pulpitów znajdujących się tam komputerów, i wydrukować je na sprawdziany z co niektórych przedmiotów.
Ale nie o tym. Ja o tych zombi. W powieściach Manela Loureiro anonimowy do końca trzeciego tomu główny bohater, hiszpański adwokat, wraz ze swoim ukraińskim przyjacielem Wiktorem i ukochaną dziewczyną, poznaną w drugim tomie Lucią, stawiają czoła światu, w którym uwolniony z post-radzieckiego laboratorium w Dagestanie wirus w kilka dni zmienia ludzkość w przerażający tłum Nieumarłych.
Im dłużej czytam, tym bardziej mi się wydaje, że przecież takie nieumarłe potwory towarzyszą nam wszystkim codziennie, o ile tylko mamy konto na jakimś portalu społecznościowym. A prawie każdy ma.
Przyjaciele i znajomi, z których większości w ogóle nie pamiętamy, a z niektórymi właściwie w ogóle nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego, śledzą nasze bezmyślnie wrzucane na ten czy tamten portal treści. Nie umiemy korzystać z opcji prywatności, więc wszystko wrzucamy publicznie, a internetowe wyszukiwarki z radością indeksują nasze najbardziej intymne wynurzenia, tajemnice alkowy, zamrożone na fotografiach momenty życia… Nie umiejąc udostępnić zdjęcia wybranej grupie użytkowników, zamiast tego oznaczamy fotografię nazwiskami osób, których w ogóle na tej fotografii nie ma. Pozbywając się urządzeń, które automatycznie publikują naszą lokalizację, robione zdjęcia, stan ducha i inne rzeczy, które wolelibyśmy zachować dla siebie, zapominamy się wylogować, i pozwalamy kolejnym użytkownikom przeglądać nasze całkiem prywatne treści i publikować kolejne w swoim imieniu.
Internet jest pełen ludzi, którzy nas nienawidzą, gardzą nami i wygadują o nas najpotworniejsze rzeczy, ale my mimo to uważamy ich za „przyjaciół na Facebooku” i pokazujemy im ustawicznie coś, co stanowi tylko pożywkę dla ich nienawiści i pogardy, dolewamy oliwy do ognia. Z obawy przed tymi zombi boimy się żyć w prawdziwym świecie, wśród prawdziwych przyjaciół, i wolimy kreować wirtualną rzeczywistość o sobie, nieistniejącym świecie i nieprawdziwych wartościach. Prędzej wbijemy nóż w plecy komuś naprawdę bliskiemu, niż damy zombi z Facebooka odczuć, że nie są naszymi przyjaciółmi i że nie jesteśmy z nimi szczerzy. A zombi i tak nas dopadną i pożrą wszystko to, od czego niepotrzebnie uciekamy i co tak naprawdę jest najwięcej warte. Nie ma przed nimi ratunku.

Odkrywcza łamigłówka

Odkąd aero2 wprowadziło mechanizm weryfikowania użytkowników bezpłatnego dostępu do internetu przez mechanizm captcha, borykamy się wszyscy z trudnymi do odczytania esami – floresami (jeden z wyrazów, które trzeba wprowadzić, jest zwykle faktycznie istniejącym słowem, łatwym do zidentyfikowania, podczas gdy drugi jest bezsensownym ciągiem liter, w dodatku trudnym do odczytania).
A może lepszy jest mechanizm tego samego rodzaju, jaki ostatnio zauważyłem na portalu Orange?

Tylko, tak z drugiej strony, jeden z moich wychowanków maturzystów był przedwczoraj na tyle genialny, że obliczył objętość prostokąta i wyszło mu, że prostokąt ma 34 cm (bynajmniej nie sześcienne) objętości. Stawia to pod znakiem zapytania całą dotychczasową wiedzę geometryczną, jaką udało się naszej cywilizacji zdobyć przez tysiąclecia. Ale stawia też pod znakiem zapytania to, czy wszyscy użytkownicy aero2 umieliby odróżnić sztućce od trzech figur płaskich.

Higiena na parkingu

Olka twierdzi, że właściciel forda to brudas. Tak sobie myślę, że dołączony do komunikatu rysunek, zamiast precyzować, co Olka ma na myśli, wprowadza dwuznaczność. Bo właściwie o co chodzi: że ford ostatnio nie był na myjni czy że jego właściciel nie dba o higienę osobistą?
Dlatego może dobrze, że na maturze z języka obcego, jak i na innych egzaminach językowych, emotikony i materiały ikonograficzne nie są uznawane za komunikatywny przekaz językowy. O czym warto, drodzy maturzyści, wiedzieć.

Autodestrukcja

Nie dość, że po kolejnych aktualizacjach wiadomości ze skrzynki pocztowej na Yahoo! nie wyświetlają się w aplikacji na Androida (do czego zresztą z rozbrajającą szczerością twórcy aplikacji przyznają się na stronie z jej opisem w Google Play), a linki nawigacyjne pozwalające korzystać z poczty częściowo nie działają w interfejsie webowym na przeglądarkach Chrome, Opera i Firefox, to jeszcze od jakiegoś czasu jednym z najczęstszych maili w mojej skrzynce jest poniższy spam, ewidentnie próbujący wyłudzić ode mnie informacje. Dziwne, że sztandarowa usługa kultowej firmy w ramach udoskonaleń staje się coraz gorsza, a jej filtry przeciwspamowe nie radzą sobie z wiadomościami podszywającymi się pod ich własny serwer.

Obserwując rozwój internetu od połowy lat dziewięćdziesiątych nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Yahoo! było pionierem na bardzo wielu frontach, pomysłodawcą i prekursorem wielu usług i serwisów, ale z czasem ustępowało konkurencji i dawało się jej pokonać w swoich własnych, przez siebie wykreowanych dyscyplinach.

Wpatrzeni w ekrany

Panowie z technikum informatycznego siedzą przez kilka minut na ławce na korytarzu, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dwaj z nich wstukują coś na klawiaturze leżących im na kolanach netbooków, jeden stoi z boku, przy oknie, i przesuwa – zamyślony – palcem po ekranie tabletu. Większość, wpatrzona intensywnie w smartfony, okazuje od czasu do czasu uczucia rozbawienia, zaskoczenia, złości, zmieniając wyraz twarzy i robiąc rozmaite grymasy.
Nagle, po kilku minutach, jeden z nich wymachuje ramionami i sprawia wrażenie zniecierpliwionego. Pokazuje swój smartfon sąsiadowi, a ten zerka na niego na moment, kiwa głową i znowu odwraca wzrok do swojego netbooka. Wygląda na to, że chłopaki świetnie się rozumieją i są w stałym kontakcie, chociaż – patrząc na nich z boku – przypominają grupę obcych ludzi jadących tramwajem. Scena zupełnie jak z poniższego filmiku.

Skradzione obrazy w kurii

Częstochowska kuria metropolitalna przechowuje obrazy skradzione podczas festiwalu ART.eria. Złodziej przyniósł te obrazy pod opiekę arcybiskupa, ponieważ rzekomo raniły one jego uczucia religijne, a więc ich ekspozycja w Alejach może być uznana za przestępstwo z osławionego artykułu 196 KK. Przedmiotowe obrazy to stworzone przez anonimowego artystę z Białegostoku memy, wykorzystujące znane dzieła sztuki malarskiej i polegające na dodaniu do nich dymków z komentarzami o charakterze mniej lub bardziej poważnym, chociaż zwykle dość aktualnym, trafnym i błyskotliwym, czego dobitnym przykładem jest choćby mem z obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, zamieszczony na fanpage’u Sztucznych Fiołków. Wśród eksponatów zatrzymanych w kurii znalazły się: wizerunek Chrystusa z bizantyjskiej mozaiki uzupełniony napisem: „Proszę mnie łaskawie nie mieszać ani w swój fallocentryczny Honor, ani w swoją Ojczyznę”, obraz Jacopa Pontormo przedstawiający grupę kobiet z czasów rzymskich z naniesionym dialogiem: „- Mario, Polacy obwołali cię swoją królową! – Kto? – No właśnie miałam nadzieję, że chociaż ty to wiesz! – Trzeba sprawdzić w Wikipedii”, a także przerobione na kpiące memy obrazy Caravaggia i Gustave’a Caillebotte’a.
Księdzu arcybiskupowi Wacławowi Depo serdecznie gratuluję, że został metropolitą w mieście, w którym – mimo usilnych starań kościoła – jeszcze coś się dzieje i są jeszcze ludzie, którzy mają dystans do siebie i do rzeczywistości, i którzy potrafią krytycznie spojrzeć na to, co się wokół nich dzieje. W happeningu białostockiego artysty nie wszyscy dopatrzyli się od razu obrazoburczych treści i są wśród mieszkańców Częstochowy ludzie, którzy potrafią jeszcze ze zrozumieniem przeczytać do końca kilka czy kilkanaście słów.
Z przykrością patrzyłem w niedzielę na opustoszałe centrum Częstochowy, miasta, z którego wszyscy zdają się uciekać. Ze zdziwieniem przyjąłem fakt, że Robert, Gosia, Marcin i ja nie mamy dokąd pójść na obiad i przy reprezentacyjnej ulicy miasta wszystko jest głucho zamknięte. Czuję zażenowanie wjeżdżając do miasta i widząc wszędzie przy trasie billboardy i reklamy największego na świecie pomnika Jana Pawła II, który z farsy papieskiej pomnikomanii w tym mieście zrobił już chyba prawdziwą tragedię. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że – tak jak niektórzy z klapkami na oczach patrzyli na memy Sztucznych Fiołków – tak samo niektórzy nie zrozumieli, że stojąca w II Alei inna pozostałość po festiwalu ART.eria to kpina z tego częstochowskiego rekordu Guinnessa (papież wysoki na 14 metrów) i powinna – jeśli trzymać się tej samej wypaczonej logiki – ranić ich uczucia religijne zupełnie jak te memy. Jak inaczej wyjaśnić, czemu ktoś zapala znicz przy najmniejszym na świecie (20 cm) pomniku Jana Pawła II? Na szczęście są też tacy, którzy rozumieją, że Częstochowie bardziej teraz są potrzebne węzeł drogowy nad Aleją Wojska Polskiego koło Tesco, korytarz północny i jego przedłużenie, czy centrum handlowe Ikea. I że te inwestycje są ważniejsze niż kolejne pomniki.

Wiktor dzwoni

Wiktor w ubiegłym miesiącu skończył roczek, a kilka dni temu, bawiąc się telefonem swojej mamy, pierwszy raz do mnie zadzwonił. Nie miał wiele do powiedzenia, bo – choć rozumie wszystko i bardzo rezolutnie reaguje na to, co usłyszy, ba, potrafi włożyć kluczyk do stacyjki w dowolnym samochodzie, nawet w dużym dostawczym mercedesie wujka Michała – zasób słownictwa ma niewielki, a w wydawanych przez niego dźwiękach dopiero ostatnio zaroiło się od różnorodnych spółgłosek i samogłosek.
Śmieję się do Janiny, że ciekawe, czy za piętnaście lat Wiktor też zechce do mnie zadzwonić albo chociaż puścić mi bita, żebym oddzwonił, na co Janina – dowodząc po raz kolejny swojej mądrości i trzeźwości umysłu – mówi, że nie wiadomo, czy za lat piętnaście będzie się jeszcze używać telefonów.
Cofam się myślą kilkanaście – dwadzieścia lat wstecz i rzeczywiście, było zupełnie inaczej. Przypominam sobie, jak – zerwany w nocy z łóżka – biegłem pod Jasną Górę do automatu wezwać pogotowie do taty. Do najbliższego automatu miałem niewiele bliżej, niż do samej stacji pogotowia ratunkowego. W dodatku ten najbliższy był uszkodzony i musiałem biec kilkaset metrów dalej, do następnego. Kilka lat później, gdy moi rodzice mieli już telefon stacjonarny, przypominam sobie, jak podczas studiów dzwonili do mnie do akademika do Brukseli, jakie to było drogie, i jak okupowaliśmy jedyny w całym akademiku aparat telefoniczny. Telefony komórkowe musiały już wówczas się pojawiać, ale nikt z moich znajomych komórki wtedy nie miał, a ja kupiłem mojego pierwszego Philipsa Fizza pięć lat później. By z niego rozmawiać, wychodziłem na wzgórze kilometr od domu i z trudem udawało mi się czasami złapać odrobinę zasięgu.
Dzisiaj numer telefonu stacjonarnego moich rodziców jest przeniesiony do operatora internetowego i można z niego korzystać w dowolnym miejscu na świecie przez komórkę lub bramkę voipową. Moi rodzice potrafią przeprowadzić rozmowę video przez komunikator internetowy, wszyscy korzystamy z komunikatorów nie tylko w laptopach i tabletach, ale także w telefonach i telewizorach…
Zanim Wiktor pójdzie na pierwszą randkę, narzędzia służące ludziom do rozmowy zmienią się w sposób równie niewyobrażalny, jak zmieniły się odkąd ja byłem w liceum, albo jeszcze bardziej, bo tempo postępu jest lawinowe. Cwana i mądra bestia z tej Janiny. Ale nie ulega wątpliwości, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wiktor użyje tego, co wówczas będzie dostępne, by się do mnie odezwać, choćby i po to, żeby wysępić na bilet do kina (o ile będą wtedy kina). A kto wie, może zechce się pochwalić po fakcie, jak było, albo pożalić, co mu nie wyszło? Życzymy mu z Janiną jak najlepiej, i niech mu się wszystko udaje, ale to bym dopiero był szczęśliwy, gdyby zechciał mi się poskarżyć albo zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc czy o radę…