Wiatr w żagle czy balast?

Polski prałat z Watykanu stał się bohaterem niektórych osób ze środowiska LGBT. Zastanawiam się, czy aby naprawdę słusznie? Czy ksiądz Krzysztof Charemsa, który w spektakularny sposób dokonał coming outu i na konferencji prasowej przedstawił swojego „narzeczonego”, a potem jeszcze przy kamerach wymienił z nim pieszczotliwe gesty, rzeczywiście zrobił coś pozytywnego dla losu osób homoseksualnych w kościele?
Zgadzam się z tymi komentatorami, którzy uważają krok księdza Charemsy za przemyślany i zaplanowany. Niemożliwe, by nie był świadom, że przekreśla w ten sposób całą swoją kościelną karierę i zaczyna zupełnie nowy rozdział w życiu. Ale – umówmy się – taka widowiskowa akcja to poniekąd niezła promocja książki, którą ksiądz napisał i która lada dzień ukaże się na rynku.
Obrońcy księdza Krzysztofa oburzają się w mediach społecznościowych, że kościół, który w kwestii oskarżonego o pedofilię arcybiskupa nie był tak rychliwy, księdza – geja pozbawił wszelkich stanowisk i przywilejów w ekspresowym tempie. Zapominają, że o ile arcybiskup Wesołowski nie przyznawał się do winy, ich bohater nie tylko ogłosił swoją orientację seksualną, ale oświadczył wszem i wobec, że nie żyje w celibacie, a ten przecież nie został póki co zniesiony. Gdyby urzędnik kościelny wystąpił na konferencji prasowej z kobietą, którą przedstawiłby jako swoją narzeczoną, nikt przecież nie miałby wątpliwości, że łamie tym samym śluby kapłańskie i powinien się rozstać ze stanem duchownym.
Ksiądz Charemsa narobił dużo hałasu i wywołał skandal. Czy on się przysłuży środowisku LGBT, czy właśnie jeszcze bardziej zacietrzewi osoby o skrajnie homofobicznych poglądach, takie jak chociażby zaatakowany przez Charemsę ksiądz Oko, to się dopiero okaże. Na pewno wystąpienie polskiego księdza zagłuszyło w mediach relację z innego wydarzenia, które powinno być interesujące dla mniejszości seksualnych – prywatnego spotkania papieża Franciszka z przyjacielem – gejem i jego partnerem podczas papieskiej pielgrzymki do Stanów Zjednoczonych. Franciszek przyjął obu panów w ambasadzie Watykanu w Waszyngtonie i serdecznie się z nimi wyściskał. To chyba powinno mieć większą wartość dla wierzących działaczy LGBT niż teatralne wręcz wystąpienie księdza Krzysztofa.
Ale pochopnych wniosków nie warto wyciągać ani z gestu prałata, ani z gestu papieża. Kościół katolicki nie zmieni z dnia na dzień swojego nauczania i długo jeszcze nie do pomyślenia będą sceny takie, jak w „ogarniętej strefami szariatu” Szwecji, gdzie biskup – kobieta udziela chrztu książęcemu dziecku. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych Franciszek spotkał się także z Kim Davis, urzędniczką z Kentucky, która wpadła w służbowe i prawne tarapaty po tym, jak ostentacyjnie odmawiała udzielania ślubów jednopłciowych.

Sandomierz mądrzejszy od papieża

Dokładnie tydzień temu – zbulwersowany słowami homilii podczas sumy – wyszedłem z sandomierskiej katedry. Po powrocie do domu napisałem maila, którego treść poniżej załączam, do proboszcza katedralnej parafii, z kopią do kurii diecezjalnej w Sandomierzu oraz sekretariatu Prymasa Polski, a także do wybranych lokalnych sandomierskich mediów. Wprawdzie przez chwilę czułem się głupio, bo uświadomiłem sobie, że zachowuję się jak stereotypowy wariat, który – nie mając co robić – walczy z wiatrakami przy pomocy pism, których nikt nie czyta, ale doszedłem do wniosku, że – dla własnego sumienia – coś z tym muszę zrobić. Jak dotąd nie mam żadnego sygnału świadczącego o tym, by ta sprawa kogokolwiek zainteresowała albo by ktoś miał ochotę udzielić mi odpowiedzi. Większość maili, w tym ten adresowany do parafii katedralnej, przyniosła owoc w postaci zwrotnej informacji o nieistniejącym adresie poczty elektronicznej, więc to samo pismo wysłałem pocztą tradycyjną – ponownie do sandomierskiej katedry, do tamtejszej kurii biskupiej, a także do prymasa w Gnieźnie i do papieża Franciszka w Watykanie. O ewentualnych odpowiedziach lub o ich braku poinformuję na blogu.

Szczęść Boże,
podczas wczorajszego pobytu z moją Mamą w Sandomierzu wszedłem na południową mszę w sandomierskiej katedrze. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, homilia poświęcona była szerzeniu nienawiści, uprzedzeń i stereotypów w stosunku do osób innej narodowości i wyznania, a głoszący ją ksiądz posługiwał się pseudofaktami wyssanymi z palca albo z internetowych memów spotkanych w mediach społecznościowych. Wielokrotnie obraził Syrię, Syryjczyków, Koran i islam.
O ile moja Mama bardzo nie lubi, gdy w kościele mówi się o polityce, ja uważam, że bieżące wydarzenia dotykające społeczeństwo powinny jak najbardziej obchodzić duszpasterzy i mają oni prawo, a może i obowiązek, wypowiadać się na ich temat. Natomiast nie rozumiem zupełnie, jak to możliwe, by ksiądz katolicki przyznawał na początku homilii, że jest świadom apeli Papieża o pomoc dla uchodźców, a później wyraźnie stwierdzał, że jest przeciwny wspomaganiu tychże, i poświęcał homilię tłumaczeniu zgromadzonym, dlaczego Papież się myli. Wydawało mi się, że Kościół katolicki jest strukturą hierarchiczną, w której Ojciec Święty cieszy się niekwestionowanym autorytetem.
Straszenie wiernych terrorystami islamskimi, którzy przyjeżdżają do Europy wprowadzać europejski kalifat, jest wielkim nietaktem w stosunku do osób, które uciekają ze zniszczonej ojczyzny targanej konfliktami, w dużym stopniu rozpętanymi przez nas, ludzi Zachodu.
Byłem naprawdę zbulwersowany, gdy kaznodzieja porównywał polskich emigrantów XIX wieku i późniejszych z uchodźcami z Syrii i stawiał tych pierwszych za przykład emigracji uzasadnionej, a o tych drugich mówił jak o przestępcach. Ci pierwsi byli przedstawiani sentymentalnie, jako emigranci z konieczności, tęskniący za ojczyzną, a ci drudzy jako najeźdźcy stawiający sobie za cel zniszczenie Starego Kontynentu.
Czy ten ksiądz spotkał kiedyś kogoś, kto ucieka ratując życie? Czy rozmawiał kiedyś z muzułmaninem? Jakim prawem wypowiada się na temat uczuć i planów tych ludzi, skoro nie ma o nich pojęcia? I – przede wszystkim – czy jest świadomy faktu, że takie kazanie stoi w sprzeczności z duchem ewangelii, z chrześcijańską miłością bliźniego? Czy przypomina sobie ksiądz może Nowy Testament? Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie? Czy nie wydaje się księdzu, że sam Jezus Chrystus urodził się w rodzinie uchodźców, wychował się i dorastał w Egipcie?
Miałem ochotę przerwać to kazanie głośno protestując, ale Mama pospiesznie wyciągnęła mnie z kościoła. Oprócz nas, wyszło także kilka innych oburzonych osób, które głośno komentowały bulwersujące treści homilii przed świątynią.
Uprzejmie proszę o wyjaśnienie, czy stanowisko prezentowane na niedzielnej mszy świętej jest oficjalnym stanowiskiem sandomierskiej kurii, czy też był to skandaliczny i zasługujący na potępienie wybryk jednostkowego kapłana.
Oczekuję na odpowiedź.

Może mi ktoś zarzucić, że nie powinienem się wypowiadać w sprawie kazania w kościele ani pouczać katolickich księży czy biskupów. Z jednej strony racja. Nie mam prawa kwestionować ich autorytetu w sprawach dogmatów wiary katolickiej, sposobu sprawowania obrzędów czy nauczania wiernych. Z drugiej strony, od pewnego czasu konsekwentnie zgłaszam i blokuję w mediach społecznościowych rażące przypadki hejtu, bluzgi nienawiści, rasizmu, nietolerancji i połączone z nimi groźby karalne. Wydaje mi się, że kazanie w Sandomierzu wpisuje się w nurt wypowiedzi, które – padając w miejscach wydawałoby się poważnych i z ust osób pozornie godnych zaufania – czynią ich autorów współodpowiedzialnymi za tę narastającą dzicz nienawiści w polskim internecie, mediach i polityce. Można zgłaszać zastrzeżenia do polityki imigracyjnej państwa, dyskutować o niej, ale wokół nas padają słowa straszne. Nie brak głosów nawołujących do przemocy, morderstw, bagatelizujących lub poddających w wątpliwość cierpienie i ofiary ludzkie na Bliskim Wschodzie, albo cieszących się z czyjejś śmierci. Sądzę, że każdy z nas może jeszcze coś zrobić, by powstrzymać tę spiralę nienawiści i byśmy się wszyscy nie dali jej opętać.

Islam w Opolu

Znani Opolanie zapraszają na marsz przeciwko islamowi w Opolu. Wydaje mi się, że znanym Opolanom, w tym jednemu parlamentarzyście, przydałaby się chyba lepsza znajomość… prawa.
Po pierwsze, jakie właściwie postulaty chcieliby podczas tej manifestacji wyartykułować? Muzułmanie mieszkający w Opolu mają się wyprowadzić czy zmienić wiarę? Zakładam, że życia nikt nie chce im odebrać, ale – śledząc memy na portalach społecznościowych – nie mam pewności.
Po drugie, co by powiedzieli na kontrmanifestację, albo raczej manifestację równoległą „Nie dla chrześcijaństwa w Opolu”? Gdyby na przykład jacyś inni znani Opolanie wyszli na ulice z transparentami „Nie chcemy kościołów w Opolu”, „Biskup i księża do Watykanu” itp.?
Z punktu widzenia prawa, Rzeczpospolita Polska ma Konstytucję, a w niej Rozdział II, regulujący wolności, prawa i obowiązki człowieka i obywatela. Znanym Opolanom (i nie tylko im) polecam lekturę. Konstytucja gwarantuje wolność sumienia i wyznania, a także nakazuje wszystkim obywatelom szanować prawa innych.

Czkawka

Lubicie się wzruszyć od czasu do czasu? Powinniście dzisiaj być na dworcach kolejowych w Monachium albo we Wiedniu. Tłumy ludzi poszły tam przywitać imigrantów z Syrii, niechcianych w krajach Ksenofobicznej Czkawki, przepraszam, Grupy Wyszehradzkiej. Niemcy i Austriacy witali przybyłych Syryjczyków oklaskami, przybijając „piątki”, wręczając im kanapki, wodę mineralną, karty telefoniczne i kody dostępu do internetu. W ciągu ostatniej doby do Monachium przyjechało podobno około 10 tysięcy Syryjczyków.
Papież Franciszek wezwał wprawdzie wspólnoty katolickie w całej Europie, by każda parafia i każdy klasztor przyjęły pod swoje skrzydła chociaż jedną rodzinę uchodźców, ale my – jak wiadomo – jesteśmy od lat bardziej papiescy od papieża. I tak jak Polacy kochają Jana Pawła II, ale są za karą śmierci, tak samo chodzą do kościoła co niedziela, ale imigrantów z Syrii w najlepszym wypadku odesłaliby z powrotem do ich ogarniętego wojną kraju, a zasiłki socjalne opłacane z podatków Anglików i Niemców zatrzymaliby wyłącznie dla siebie. W bardziej skrajnej, ale niestety wcale nie rzadkiej wersji swojej nienawiści do obcych, cieszą się ze śmierci każdego uchodźcy.
Boją się islamskiego terroryzmu, a sami demonstrują fobie gorsze od tych, które rozpętały II wojnę światową. Jak dla mnie, to jest niestety kolejny powód, by się wypisać z tego narodu.

Religie świata

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego większość ludzi w tramwaju ze skupionymi minami wpatruje się w ekrany urządzeń mobilnych i mniej lub bardziej delikatnie przesuwa po nich palcami? Okazuje się, że to może mieć podłoże sakralne. Zapewne oddają się modlitwie lub medytacji związanej z jedną z nowych wielkich religii świata.

Religia pokoju

Około półtora miliarda ludzi w potocznym rozumieniu większości Polaków to terroryści. Czemu? Bo to muzułmanie.
„Islamski terroryzm”, „muzułmańscy terroryści”, „zabić w imię Allacha” to frazy, które uderzają nas po uszach od rana do wieczora. W laickiej wyobraźni przeciętnego Polaka przeciętny Arab staje się jakimś pozbawionym serca i uczuć wykolejeńcem, który nigdy nie zaznał miłości do przyjaciela, męża, żony czy dzieci, który o niczym innym przez całe swoje życie nie myśli jak o tym, by jak najszybciej to życie zakończyć, a razem ze sobą wysłać na tamten świat jak najwięcej niewiernych. W naszych głowach nie tylko zalągł, ale wykluł i całkiem nieźle się zadomowił stereotyp muzułmanina terrorysty.
Nie pamiętamy o tym, że islam nie jest religią homogeniczną i nie ma, jak katolicyzm, scentralizowanej władzy. Że sunnici, szyici i suffici w równym stopniu są muzułmanami, chociaż potrafią wzajemnie różnić się tak głęboko.
A już w ogóle nie myślimy o tym, że ci, którzy przyczynili się w naszych głowach do powstania stereotypu islamskiego terrorysty, są tak naprawdę tworem naszej własnej zachodniej cywilizacji. W swoich wspomnieniach From The Shadows były dyrektor CIA Robert Gates przyznał swego czasu, że już na sześć miesięcy przed radziecką inwazją w Afganistanie tamtejsi mudżahedini otrzymali pierwsze wsparcie od Amerykanów. W ten sposób powoli wciągnięto ten biedny kraj w spiralę wojny, której ofiarą są sami Afgańczycy, która rozgrywa się na afgańskiej ziemi, ale nie o afgańskie interesy.
Sponsorowana przez Stany Zjednoczone operacja CIA i pakistańskiego wywiadu wojskowego nie tylko wsparła buntowników afgańskich dostarczając im broń i wskazówki taktyczne, ale stawiała sobie za cel stworzenie ekstremistycznej ideologii religijnej wywodzącej się z islamu, aczkolwiek wypaczającej jego nauki. Uczulano na ateistyczne zagrożenie islamu ze strony radzieckiego najeźdźcy i z wojny gospodarczo – politycznej zrobiono wojnę religijną, nienawiść do Sowietów celowo podsycano przesiąkniętą islamskim żargonem propagandą. Wyniesiony w efekcie do władzy reżim Talibanu sam siebie nazywał muzułmańskim, podczas gdy jego wartości i zasady były raczej wzorowane na prymitywnych tradycjach plemiennych, nie na Koranie.
Apologeci islamu mówią, że słowo islam – mające się wywodzić etymologicznie od salam – to pokój.
Krytycy islamu odszukują tymczasem w Koranie wersety nawołujące do dżihadu i walki z niewiernymi, zapominając jednocześnie, że Biblia pełna jest krwawych rzezi i przewiduje krwawe kary za wiele rzeczy, które we współczesnej cywilizacji większość ludzi robi na co dzień.
Mówiąc o wojnie w Libanie czy o Palestyńczykach potępiamy to samo, co wielbimy i czcimy na akademiach, wystawach i w muzeach o polskich powstaniach narodowych czy Powstaniu Warszawskim.
Metkę islamskiego terrorysty przypinamy wszystkim muzułmanom, nawet jeśli o ich religijności niczego nie wiemy albo jeśli czystości i świętości, w jakich żyją, moglibyśmy im co najwyżej pozazdrościć.
A przecież fenomen wynaturzeń, wypaczenia wiary i mylnej jej interpretacji to coś, co równie dobrze można opisać w przypadku każdej innej religii.
W chrześcijaństwie i katolicyzmie była inkwizycja, za którą przeprosił dopiero Jan Paweł II, pogromy Żydów i czarownic, poparcie papieża dla dyktatora Franco, Irlandzka Armia Republikańska i tyle innych wstydliwych spraw, które kulturalnie przemilczmy.
Przy rodzinnych stołach toczymy zażarte dyskusje o rzekomej wyższości chrześcijaństwa nad islamem, ponieważ chrześcijanie – w przeciwieństwie do muzułmanów – nie są ponoć zdolni zabijać i umierać w imię swojego Boga. Bardzo ciężko jest się uderzyć w piersi i przyznać do winy, a przecież w tym przypadku nie trzeba wcale cofać się tak daleko w czasie, by przypomnieć sobie chrystianizację Prusów czy wojny krzyżowe. Wystarczy popatrzeć, jaką sprzączkę miały pasy hitlerowskich żołnierzy.
Jeśli przeczytasz ten wpis postaraj się proszę okazać tę odrobinę szacunku i nie wysyłaj mi nigdy dowcipów na temat islamskich terrorystów czy palestyńskich fanatyków.
„Islamski terroryzm” to dla mnie bardzo niestosowne określenie, co najmniej tak samo obraźliwe, jak „polskie obozy koncentracyjne”. Przykro mi niezmiernie, że określenie to przyjęło się w języku potocznym, chociaż jest równie uzasadnione, jak pozornie prawdziwe sformułowanie „katolicki przywódca Niemiec, Adolf Hitler”.

A ten dokument, odgrzebany niedawno przez Pawła Wimmera, znacie? Pochodzi z czerwca 1939 roku, został wystawiony na kilka tygodni przed wybuchem II wojny światowej…

Wszystkim moim przyjaciołom i czytelnikom, którzy spożywają właśnie uroczysty iftar, z pierwszym dniem ramadanu życzę, by ten miesiąc przyniósł nam wszystkim tyle samo refleksji, odnowy i radości, co im. Różnimy się naprawdę niewiele, dużo więcej nas łączy.

Ten wpis to recycling wpisu z 2006, który zupełnie nie stracił na aktualności.

Egzorcyzmy w tramwaju

Jadąc czwórką w kierunku Nowej Huty słucham – z coraz szerzej otwartymi oczami – jak siedząca obok mnie kobieta dzwoni kolejno do wszystkich swoich znajomych i całej rodziny i oznajmia im radosnym głosem, że ich życie właśnie zmieniło się na lepsze, ponieważ była u ojca Eugeniusza i załatwiła im egzorcyzm. Oprócz mnie jeszcze kilku pasażerów tramwaju daje po sobie poznać, że słyszy sensacyjne nowiny, większość jest pochłonięta własnymi rozmowami lub ma słuchawki na uszach. Zaskoczony strzępkami tego, co mówi kobieta, odrywam oczy od książki i zaczynam z uwagą słuchać. Kolejna rozmowa (bynajmniej nie ostatnia) przebiega mniej więcej tak:
– Elu, to ja. Dzwonię z tramwaju, bo już się nie mogę doczekać. Powiedz, poczułaś coś?… Jak się czujesz, nie czujesz się lepiej?… A Heniu nic Ci nie powiedział? Nie poczuł?… Zapytaj, może jeszcze nie zdążył zauważyć. Spotkała Was taka łaska… Wracam od ojca Eugeniusza i wyobraź sobie, że otrzymałaś egzorcyzm. I Ty, i Heniu, i Stasiu. Dałam mu Wasze zdjęcia i wziął do ręki i tak po nich palcami jeździł, pobłogosławił i powiedział, że otrzymujecie egzorcyzm. Rozumiesz, jaka cię łaska spotkała? Na pewno nie czujesz się lepiej?… Przyjdź wieczorem do kościółka na mszę, zamówiłam w podziękowaniu za dary od Pana Jezusa w ubiegłym roku. Porozmawiamy i wytłumaczę ci, jak się zapisać, żebyś sama poszła. Ojciec Eugeniusz już codziennie cztery godziny przyjmuje i tłumy ludzi są. I każdy wychodzi taki szczęśliwy…
Pogratulować szczęścia i zadowolenia. Z pobłażliwością (i z coraz mniejszą uwagą) słucham kolejnych telefonów. Czuję się trochę niezręcznie, że w moim sąsiedztwie, przy pomocy wysokiej klasy smartfona, w napakowanym elektroniką tramwaju ktoś informuje swoich bliskich, że „otrzymali egzorcyzm”. Nie jestem specjalistą, ale samo to wyrażenie – „otrzymać egzorcyzm” wydaje mi się niezbyt szczęśliwe, a wyobrażenie sobie, że ja mógłbym takowy otrzymać, powoduje, że ciarki przechodzą mi po plecach.
Ale najgorsze jest coś innego. Słuchając głównie audycji popularno – naukowych w radiu BBC albo Bayerisches Rundfunk, czytając starannie wyselekcjowaną prasę i książki, których były kierowca papieski, a dziś metropolita krakowski pewnie nie czyta, żyję w rzeczywistości zupełnie innej niż ta, która mnie otacza. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że kilka dni wcześniej, gdy siedemnastoletni Adam zadał mi pytanie o in vitro, to było pytanie z tej obcej mi rzeczywistości.
Gdy Adam spytał, co sądzę o in vitro, w ogóle nie zrozumiałem pytania. Powiedziałem, że nie wiem, co ma na myśli, chociaż wiem, co to za metoda. Wydawało mi się, że od dekad stosowana procedura medyczna, dzięki której urodziło się już siedem milionów dzieci, nie jest czymś, co podlega dyskusji. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że wokół mnie faktycznie toczy się jakaś niezrozumiała dla mnie dyskusja o oczywistych rzeczach, w której padają argumenty zupełnie dla mnie niepojęte. A wydawałoby się, że religia, której jednym z ważniejszych dogmatów jest niepokalane poczęcie, będzie miała bardziej przyjazny stosunek do zapłodnienia pozaustrojowego.
Na jakimś wiecu politycznym, którego migawki widziałem w internecie, kardynał Dziwisz potępił in vitro jako niemoralne. Z kontekstu wynikało, że nie był to bynajmniej apel do katolików, by nie stosowali tej metody leczenia niepłodności i zostawili ją niewierzącym, lecz do legislatorów, by w ogóle nie regulowali (a może całkiem zakazali?) tej procedury. Cóż, warto pamiętać, że kościół kiedyś potępiał oświetlenie uliczne, a to tylko jeden z przykładów, które można by ciągnąć w nieskończoność. Z drugiej strony, kardynałowie III Rzeszy z chęcią pozdrawiali Hitlera faszystowskim gestem na różnego rodzaju uroczystościach. Z lektury dzieł świętych ojców kościoła łatwo się dowiedzieć, że kościół nie zawsze stał na straży życia poczętego, a niektórzy teologowie poświęcili całe życie dyskusjom o tym, w którym tygodniu ciąży dusza wstępuje do płodu.
Tak czy inaczej, muszę chyba zrewidować swoje poglądy na otaczającą mnie rzeczywistość i musi do mnie dotrzeć, że otaczający mnie świat to nie sami naukowcy z brytyjskich, niemieckich i amerykańskich uniwersytetów. Naprawdę są wokół mnie ludzie, którzy wierzą w zamach w Smoleńsku, mają rozterki moralne związane z dawaniem życia, a nawet sądzą, że Ziemia jest płaska albo że stanowi centrum wszechświata i jest jedyną kolebką życia.

Oblicza islamu

Pierwszy tydzień ramadanu, rue Marx Dormoy, w pobliżu stacji metra La Chapelle, gdzieś w okolicach zmierzchu. Dzielnica, delikatnie mówiąc, wielokulturowa. Wychodzę z zatłoczonego baru z kebabem i sałatkami, w którym ustawia się coraz dłuższa kolejka klientów, idę za róg i czekam, aż Robert z Gosią dokonają wyboru i zrobią zakupy na wynos.
Staję za winklem, obok dwudziestoparoletniej dziewczyny, która spokojnym wzrokiem omiata ulicę i przechodniów. Siedzi we wnęce nieużywanych drzwi wejściowych do kamienicy, na rozłożonych tekturowych pudłach starannie ułożyła poduszki i czysty, błękitny śpiwór, do którego cała się wsunęła i wydaje się gotowa do snu.
Z baru, w którym Robert i Gosia nadal wybierają rodzaje mięsa, sosów i innych dodatków, wychodzi inna młoda dziewczyna z kilkoma papierowymi torbami jedzenia. Rozgląda się, podchodzi do dziewczyny w śpiworze i oferuje jej poczęstunek. Bezdomna w pierwszej chwili odmawia, mówi, że nie jest głodna, ale w końcu pokazuje na niebo i mówi, że między wysokimi kamienicami słońca wprawdzie już nie widać, ale nie jest pewna, czy zaszło. Przez chwilę, w bardzo przystępnych słowach, mieszczących się zupełnie w moim zasobie słów francuskich, rozmawiają o astronomii, dochodzą do wniosku, że jest już po zachodzie słońca, ale postanawiają wspólnie jeszcze kwadrans zaczekać, a potem razem spożyć symboliczny iftar.
Dziewczyny zaczynają rozmawiać ciepło, spokojnie, naturalnie, jakby znały się od lat i były najlepszymi przyjaciółkami. Bezdomna w żaden sposób nie wydaje się w tej rozmowie słabszą niż ta, która właśnie ofiarowała jej jałmużnę. Traktują się wzajemnie z szacunkiem i serdecznością.
Atmosfera jest tak cudowna, tak wyjątkowa, że wypadałoby życzyć podobnej wszystkim, którzy szukają duchowej inspiracji w Łagiewnikach czy na Jasnej Górze w czasie postu. Gdy pół godziny później obżeramy się kebabami na Rue Pajol i popijam mojego kebaba Guinnessem, czuję wyrzuty sumienia.
Po kilku miesiącach wojownicy Państwa Islamskiego wrzucają do sieci nagranie z brutalnej egzekucji kolejnej ofiary. Zastanawia mnie, co jest islamskiego w tej organizacji terrorystycznej, od której odcinają się muzułmanie z całego świata, a w szeregach której walczą ekstremiści z Wielkiej Brytanii, Francji, Ameryki, Polski, a nawet z … Chin. Nie chce się wierzyć, że gość obcinający głowy dziennikarzom i wolontariuszom czyta ten sam Koran, świętuje ten sam ramadan i spełnia obowiązek jałmużny tak samo, jak tamte dziewczyny z Paryża.


zdjęcie zrobione następnego dnia rano przy stacji metra La Chapelle

Zombi szopka

Z mediów anglojęzycznych można się w świątecznym sezonie dowiedzieć sporo o nowej modzie w przydomowych ogródkach. Od morza do morza miłośnicy Apokalipsy Z i całej lawiny książek, seriali i filmów pełnometrażowych o „żywych trupach”, stawiają przy domach bożonarodzeniowe szopki, w których miejsce Świętej Rodziny, Trzech Króli i reszty typowych bohaterów zajmują mniej lub bardziej straszni „nieumarli”.
W Krakowie, w którym tradycja szopek sięga niepamiętnych czasów, i w którym szopki też nie zawsze są konwencjonalne, a większość z nich w ogóle nie przypomina wiejskiego budynku gospodarczego ze strzechą, żłobem i sianem, warto pomyśleć nad tym, czy tego rodzaju pomysł nie pozwala nieco zaoszczędzić. W jednym z krakowskich sklepów pierwsze, nieśmiałe dekoracje związane z Bożym Narodzeniem, widziałem w tym roku już pod koniec października. Szopka z zombi pasuje do wystroju sklepu od Halloween aż po Trzech Króli.
Inna sprawa, czy to by nie wzbudziło kontrowersji. W takim Ohio były protesty. W Krakowie pewnie też nie wszystkim podobałby się Zombi Jezus.

Święci z czwartej klasy

W polskich szkołach trwa zażarta wojna ideologiczna, podgrzewana – jak co roku – przez media i przez episkopat. Angliści i inni degeneraci pod pretekstem pozornie niewinnej zabawy zmuszają poczciwe dzieciaki do pogańskich obrzędów banalizujących śmierć i najpoważniejsze aspekty ludzkiego życia. Katecheci zachęcają do udziału w paradach i pochodach ku czci katolickich świętych, zapominając przez nieuwagę, że niektórzy z nich, dość liczni niestety, zginęli w okolicznościach tak makabrycznych, że przebieranie się za nich może się skończyć potwornie, a Halloween ze swoimi strachami przy tym blednie.
Czwarta „A” nie dała się wciągnąć w tę wojnę. Rezolutnie pojechała całą klasą na wagary. Nie przebrali się ani za kościotrupy, ani za swoich świętych patronów. Pewnie, zamiast tego, uczyli się w domu do matury. Brawo!
W szkole, jak zawsze w takiej sytuacji, został tylko Sebastian. Zdania wśród nauczycieli, którzy mieli lekcję z Sebastianem, są podzielone. Niektórzy uważają, że zachował się jak męczennik. Inni, że jak koszmarny upiór.