Jeden podpis

Jeden podpis odchodzącego prezydenta, a tyle hałasu. W przeciwieństwie do episkopatu, który pogrążył się w rozczarowaniu i głębokim bólu, miliony polskich rodziców i dzieci, obecnych i przyszłych, czują radość i wyraźną ulgę. A jeszcze liczniejsze miliony po prostu piją chłodne piwo, by bronić się przed upałem, bo cały problem ich w ogóle nie dotyczy i nie interesuje (w przeciwieństwie do 38 stopni Celsjusza w cieniu, które są bardzo dotkliwie odczuwalne).
W sporze ideologicznym, w którym zastanawiano się nad nakazaniem wszystkim Włochom, by żyli zgodnie z nauką kościoła katolickiego, włoski episkopat wypowiedział się ostatnio, że przed krajem stoją większe problemy i wyzwania. Broń nas Boże przed polskim episkopatem…

Jednopunktowy program wyborczy

Paweł Kukiz z dumą, emocjonalnym tonem i przy użyciu paru nieparlamentarnych wyrazów ogłosił, że programu nie ma i mieć nie będzie, i jedyne, na czym nam ma zależeć, to zmiana ordynacji wyborczej, a potem dopiero się weźmiemy za wspólnego wroga i za walkę o wspólne dobro.
Problem w tym, że w XXI wieku tylko w krajach politycznie (a zwykle i gospodarczo) bardzo zacofanych i takich, do których Paweł Kukiz na pewno się nie odwołuje, społeczeństwo ma jednego wspólnego wroga i jednomyślnie postrzega wspólne cele.
Poza tym konia z rzędem, albo i królestwo zamiast konia każdemu, kto przekona mnie, że Jednomandatowe Okręgi Wyborcze są cudowną receptą na wszystko i nie mają wad. Wystarczy się wsłuchać w to, jak okręgi jednomandatowe funkcjonują w niezbyt przecież odległej Wielkiej Brytanii, w której mieszka – bądź co bądź – wielu znajomych każdego z nas. 61% Brytyjczyków chce odejścia od JOW-ów. Od dziesiątków lat pogłębia się dysproporcja między procentem głosów oddanych na kandydatów największych dwóch partii (coraz mniejszym) a ich dominującą obecnością w parlamencie. W dobitny sposób próbował to pokazać Kukizowi Janusz Korwin – Mikke, ale argumentacja – widoczna gołym okiem dla każdego, kto potrafi wykonywać elementarne działania arytmetyczne – jakoś do przywódcy woJOWników nie dotarła.
Wskutek funkcjonowania ordynacji jednomandatowej, szkoccy nacjonaliści, którzy zdobyli w skali kraju zaledwie 4,7% głosów, są w parlamencie trzecią siłą. Liberalni Demokraci, którzy zdobyli 2,5 miliona głosów mają osiem mandatów, a UKIP – uzyskawszy 4 miliony głosów – wprowadził tylko jednego reprezentanta do parlamentu. Taka izba absolutnie nie odzwierciedla rzeczywistych nastrojów społecznych i poparcia dla poszczególnych ugrupowań.
Jak fatalnie wyglądałyby skutki wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w Polsce, pokazuje też bardzo wyraźnie nasza izba wyższa. W senacie mamy praktycznie samych senatorów PO i PiS. Co więcej, można się właściwie umówić, że polityczna mapa Polski jest na stałe zabetonowana wzdłuż granicy północ – południe, gdzie w jednomandatowej ordynacji na zachód od tej granicy nikt poza kandydatami Platformy nie ma szans dostać się do Senatu, a na wschód od niej – może z wyjątkiem paru wysp w wielkich miastach – senatorami zostają tylko kandydaci PiS-u.
Jest jeszcze jeden aspekt. W wyborach proporcjonalnych wprowadzono mechanizm progu wyborczego, który skutecznie zapobiega rozdrobnieniu na scenie politycznej. Głosy niektórych wyborców niejako się w związku z tym marnują, ponieważ są oddawane na partie, które w ogóle nie dostają się do parlamentu. W przypadku ordynacji jednomandatowej jest jednak jeszcze gorzej. Większość wyborców głosuje na osoby, które do parlamentu się nie dostają. Głos większości wyborców jest w tych wyborach ignorowany. W prosty sposób prowadzi to nie do większego poczucia więzi między obywatelami okręgu a wybranym kandydatem, lecz do rosnącej alienacji i wyłączenia się z polityki coraz większej liczby obywateli.
Moi kochani młodzi czytelnicy, studenci, przyjaciele – oto wyzwanie dla was. Przekonajcie mnie, że jednomandatowe okręgi wyborcze to lek na całe zło, jakie czyha na nas za każdym rogiem w naszej ukochanej ojczyźnie. I że warto ufać komuś, kto na całe to zło wypisuje receptę w postaci jednej magicznej pigułki.

Tęczowy weekend

Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, przy pomocy dostępnej na portalu specjalnej aplikacji przyłączył się do obchodów Gay Pride, zmieniając swoje zdjęcie profilowe w tęczowy baner. Tęczowy Arnold Schwarzenegger stał się nawet internetowym memem, z zabawną historią z polskim fanem w tle. Od kolorowych awatarów zaroiło się także na innych portalach społecznościowych, tęczowa ikona TED Talks, którą zobaczyłem dziś w strumieniu mojego Twittera, to tylko jeden z przykładów.
Była Pierwsza Dama Ameryki, a jednocześnie jedna z najpoważniejszych kandydatek do przejęcia schedy po Barracku Obamie w Białym Domu, w oficjalnej kampanii politycznej nagrywa klip wyborczy odwołujący się do praw mniejszości seksualnych, a w sklepie na swojej stronie internetowej ma specjalny dział z gadżetami LGBT.
Komentator w brytyjskiej BBC wyraża nadzieję, że społeczeństwo poradzi sobie z problemem rosnącej islamofobii podobnie, jak wcześniej uporało się z dyskryminacją kobiet, rasizmem, czy homofobią, które dziś są już podobno za nami.
Przecieram oczy z niedowierzania i zastanawiam się, jak to właściwie możliwe, że w czasach łatwego i szybkiego dostępu do informacji, darmowych rozmów wideo z wysokiej jakości dźwiękiem i obrazem, tanich linii lotniczych i znikających granic, dzień Świętego Krzysztofa większości osób, które znam, kojarzy się ze święceniem pojazdów. Prawie wszyscy mają konta na Facebooku, ale pewnie mało kto skorzystał z tęczowej aplikacji. Pochłaniającym uwagę większości z nich problemem jest to, że jakaś pani przyszła do jednego z pobliskich kościołów z dzieckiem na ręku. Toczą się dyskusje nad tym, czy ksiądz słusznie zrobił, wypraszając ją z niedzielnej mszy, ponieważ dziecko nie umiało zachować powagi podczas kazania i płakało. Spora część polskich polityków obiecuje w rozkręcającej się właśnie kampanii wyborczej, że w nowym Sejmie podejmie szybkie i zdecydowane kroki, by ograniczyć ludziom dostęp do rodzicielstwa, a to, że ludzie starają się o własne potomstwo, nazywa przejawem „cywilizacji śmierci”.
To wszystko dzieje się na tej samej planecie?
Swoją drogą dziwne, że sto lat temu, kiedy nie było internetu, Polska była w czołówce postępu, jeśli chodzi o prawa wyborcze dla kobiet. Chyba nam ten internet nie służy.

Sandrze i Albertowi, z radością i zaufaniem, dużo siły na nadchodzący tydzień – potem już będzie tylko z górki. Byle do przodu! <3<3

Polityka analfabetów

Polska polityka stoi na żenująco niskim poziomie i przerażające jest, jak łatwo dajemy się manipulować jako obywatele i jak podatni jesteśmy na jakąś niewyobrażalną zbiorową amnezję. Nośne, chwytliwe hasła sterują naszymi emocjami, nawet jeśli zupełnie nie oddają rzeczywistości ani nie tworzą spójnej całości.
Może za bardzo polubiliśmy komunikaty mieszczące się w standardowym SMS-ie czy tweecie i pozwalamy takim krótkim tekstom przejmować kontrolę nad naszymi umysłami. Widać to w kampaniach wyborczych, w których kandydaci i partie – zamiast przedstawiać program – ograniczają się do sloganów reklamowych. Producenci proszków do prania wysilają się chyba bardziej niż nasi politycy. W kampanii prezydenckiej większość głosów zebrali kandydaci (nie mówię wyłącznie o prezydencie – elekcie), którzy ograniczali się do rzucania frazesami, a ich wyborcze obietnice można by właściwie podsumować porównując je do urodzinowych życzeń zdrowia, szczęścia i pomyślności – konkretów w nich niewiele, a nie każdy składa je szczerze.
Patrzę na wpisy w mediach społecznościowych moich młodych znajomych rozentuzjazmowanych nowym ruchem politycznym skoncentrowanym wokół gościa, na którego koncertach podskakiwałem w ich wieku w Jarocinie, i ze zdumieniem widzę, że zjednoczył ich wokół siebie w zupełnie irracjonalny sposób. Pokładają w nim nadzieję, chociaż – sądząc po ich profilach, wypowiedziach i komentarzach – wszystko ich dzieli. Jedni są zajadłymi antyklerykałami, drudzy domagają się demokracji „religijnej” i biskupów w Senacie, jedni domagają się bezpieczeństwa socjalnego, drudzy są gospodarczymi liberałami, jedni chcą silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej, inni domagają się wystąpienia z Unii. To co właściwie ich łączy poza wspólnym zużywaniem transferu i kreowaniem ruchu na profilu Pawła Kukiza?
Gdy oskarżany o bezprogramowość Kukiz wrzucił na swoim profilu postulaty Solidarności z 1980 roku, obserwujący go internauci zaczęli poważnie dyskutować o tym, co zawierały. Mało kto zwrócił uwagę na to, że w otaczającej nas rzeczywistości 2015 roku absurdalne jest domagać się prawa do swobodnego udziału w dyskusji dla każdego, skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie, zniesienia przywilejów dla Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa czy zlikwidowania reglamentacji towarów i usług, czyli tak zwanej sprzedaży „na kartki”. Podwyżka o 2000 zł dla każdego, emerytura dla mężczyzn od 55 roku życia i kobiet od 50 roku życia, a także trzyletnie urlopy macierzyńskie były w tej sytuacji postulatami względnie racjonalnymi.
Gdy Kukiz zaprosił do prowadzonej przez siebie debaty kandydatów drugiej tury wyborów prezydenckiej, proponując zasady, według których czasy przeznaczone dla poszczególnych uczestników debaty nie sumowały się w czas przewidziany na całą debatę, jeden z kandydatów propozycję od razu zaakceptował, a drugi – za pośrednictwem swojego sztabu – poprosił o wyjaśnienie nieścisłości. Zamiast cokolwiek wyjaśniać i poprawiać, Kukiz ogłosił natychmiast na portalu społecznościowym, że potrafiący liczyć kandydat odmawia udziału w debacie. Ten komunikat o wiele trwalej i skuteczniej przebił się do naszej zbiorowej świadomości, niż fakt błędów w zaproszeniu do debaty.
Gdy ci sami ludzie, którzy za swoich rządów z ogólnopaństwową pompą otwierali dwukilometrowy fragment obwodnicy jakiegoś miasta, oskarżają innych, którzy po cichu zbudowali setki kilometrów autostrad i tras szybkiego ruchu, o to, że nic nie robią, jest zabawnie. Jednak przykładem irracjonalnej złości na partię rządzącą, który najbardziej mnie śmieszy, jest desperacja niektórych organizacji gejów i lesbijek, które – rozczarowane faktem, że Platforma przez tyle lat nie doprowadziła do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich – włączyły się otwarcie w kampanię kandydata, którego partia prowadziła wojnę o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i rozważa karanie ludzi za in vitro. Niektórym wystarczyło jedno spotkanie Andrzeja Dudy z jakąś delegacją mniejszości seksualnych, by uznać, że będzie gotów wystąpić z inicjatywą mającą na celu tak zwaną „równość małżeńską”.
„Taśmy” nagrane przez „spółdzielnię kelnerów” spowodowały ponoć na scenie politycznej „trzęsienie ziemi”. Nie poczułem jakoś pod nogami najmniejszego drżenia, natomiast jakże obłudne jest używanie tych „taśm” w walce politycznej przez ludzi, których środowisko samo zostało odsunięte od władzy w atmosferze skandalu, skompromitowane między innymi nagraniami korupcji, kupczenia stanowiskami, a nagrania ujawnione zostały wówczas przez ich własnego koalicjanta, a nie jakichś kelnerów. Poza tym, czy kogoś naprawdę bulwersują treści tych rozmów w restauracji? Przy stole, przy alkoholu, każdy z nas prowadzi rozmowy, w których używa skrótów myślowych, metafor, żartów. Gdyby tak wyrwane z kontekstu wypowiedzi upubliczniać ze złymi intencjami, nie ostałoby się chyba ani jedno małżeństwo i ani jedna przyjaźń na tym świecie.
Muszę chyba na koniec napisać, że nigdy – nie licząc głosu na Andrzeja Szewińskiego w wyborach do Senatu – nie głosowałem na Platformę Obywatelską. Ale wybory do Senatu, zgodnie z ordynacją wyborczą, to właściwie krok w stronę JOW-ów, więc trudno nawet mówić, że to był głos na Platformę. Celem tego wpisu nie jest opowiedzenie się po jakiejkolwiek stronie sceny politycznej ani atak na kogokolwiek z polityków.
Celem tego wpisu jest apel do ludzi, którzy uczą na wszystkich etapach edukacji. Uczcie dzieci i młodzież czerpania radości z czytania i pisania, inspirujcie do tego, by świadomie analizować przyswajane treści. Nie zmuszajcie do bezrefleksyjnego wkuwania formułek i definicji. Slogany na wiaduktach i nad ulicami miast już kilkadziesiąt lat temu czyniły w naszych głowach podobną pustkę, jak teraz ograniczone liczbą znaków wpisy w portalach społecznościowych. Otwierajcie się na pytania i bądźcie gotowi na dyskusję, różnicę zdań traktujcie zawsze jak wyzwanie, a nie jak powstanie, które należy stłumić w zarodku. Gdy ktoś zakwestionuje coś, co dla was jest oczywiste, nie wyśmiewajcie jego opinii, tylko spróbujcie ją zrozumieć. Kto wie, może uda mu się was przekonać, nauczycie się czegoś i zmienicie zdanie? To największa radość, jaką można mieć w zawodzie nauczyciela. A gdy za lat kilkadziesiąt, siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem, zobaczycie polityków dyskutujących w kampanii wyborczej poważnie, z wzajemnym szacunkiem i dystansem do samych siebie jednocześnie, o sprawach ważnych, a nie o tematach zastępczych, używających argumentów merytorycznych, a nie emocjonalnych sloganów, będziecie mogli przypisać sobie chociaż maleńką część zasługi za to, że Polska zmieniła się na lepsze.

Miód i mleko

Jak wiadomo, jutro obudzimy się w Polsce mlekiem i miodem płynącej.
Autobusy i tramwaje będą za darmo, do pracy będziemy chodzić tylko dwa dni w tygodniu (we wtorki i środy – w poniedziałek jest za wcześnie, a od czwartku do niedzieli będą różne święta religijne). Paliwo na stacjach benzynowych będzie za darmo, ale i tak nie będzie nikt tankować, bo wszyscy dostaniemy szofera, który będzie do naszej dyspozycji o każdej porze i zawiezie nas luksusową limuzyną wszędzie, dokąd zechcemy się udać.
Dzieci będą szły do pierwszej klasy wtedy, gdy ich rodzice zechcą. W wieku lat czterech, sześciu, ośmiu… Jak się komu podoba. Potem oczywiście będą do szkoły chodzić tylko w takie dni, kiedy uda im się wstać z łóżka o odpowiedniej porze i kiedy nikt im naprawdę nie będzie mógł zaproponować niczego innego, co mogłoby je zainteresować.
Kto ma dzieci, będzie na każde z nich dostawać milion złotych tygodniowo. Kto nie ma, będzie dostawać milion złotych na in vitro. Kto in vitro uważa za grzech, nie będzie zmuszany do stosowania tej metody, a jednocześnie będzie mógł złożyć skuteczne doniesienie do prokuratury na tych, którzy je stosują, a ci z kolei zostaną skazani na karę śmierci. Skazani będą mieli automatyczne prawo łaski pod warunkiem zmiany tożsamości i wyjazdu do innego miasta.
Sklepy będą zamknięte siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ wszystko, co chcielibyśmy mieć, będzie po prostu spadało jak manna z nieba. Kto – mimo wszystko – lubi robić zakupy, dostanie helikopter, którym będzie mógł lecieć na Słowację czy Litwę i w tamtejszych skansenach oddawać się temu prymitywnemu zajęciu.
Emerytura będzie przysługiwała każdemu dziecku poczętemu. Będzie można na nią przejść w dowolnym wieku, a pobierać ją będzie można także po śmierci. Kto chce, będzie pracował, kto nie chce, będzie pobierał emeryturę. Kto lęka się wyrazu „emerytura”, będzie dostawać zasiłek.
Cisza wyborcza także będzie trwała ustawicznie, raz na zawsze. Będą się odbywać wybory, ale każdy będzie na nie chodził wtedy, kiedy mu pasuje, i będzie można głosować według takiej ordynacji wyborczej, jaka nam się podoba. Kto chce, będzie wybierał w jednomandatowych okręgach wyborczych, kto woli, będzie miał do dyspozycji ordynację proporcjonalną albo mieszaną. Będzie też można głosować samemu na siebie, co nie będzie oczywiście miało najmniejszego znaczenia, ponieważ będziemy wszyscy tak szczęśliwi, że bardziej już się nie da.
Codziennie od rana do wieczora będzie świecić słońce, będzie ciepło i przyjemnie, jednak nie za gorąco.
Z Unii Europejskiej wystąpimy, a jednocześnie w niej zostaniemy. Małżeństwom jednopłciowym, jak Irlandia, przyklaśniemy jednogłośnie w referendum, w którym wezmą udział jedynie ich zwolennicy, a jednocześnie będziemy za nie karać rozstrzelaniem, co z pewnością wielu z nas przypadnie do gustu.
Każdy dostanie komnatę na Kremlu, letni domek na Florydzie i wymarzony autograf od swojego idola. Każdy będzie mógł również zostać kandydatem na dowolne stanowisko, wygrać wybory, a w razie porażki udowodnić, że były sfałszowane. Jak wiadomo, każdy – nie tylko prezydent – będzie mógł zdecydować, czy mieszkać na Krakowskim Przedmieściu, w Belwederze czy na Wawelu.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobranockę. Kolorowych snów wszystkim. 🙂

Matematyka Dudy

Podczas debaty prezydenckiej kandydat na Prezydenta Rzeczpospolitej Andrzej Duda dał popis matematycznej ignorancji.
Najpierw, mówiąc o zmianach budżetowych związanych z przesunięciami środków na armię, pomylił sobie trzy miliony z trzema miliardami. Chyba, że o milionach mówił celowo, ale wówczas dość śmieszny jest jego argument o cięciach w wysokości 3.000.000 przy budżecie wynoszącym 8.000.000.000.
Potem straszył nas wyjazdem z Polski jakiejś oszacowanej przez siebie liczby miliona dwustu osób. Podawanie tak dokładnej końcówki przy liczbie tej wielkości zdaje się sugerować, że pomylił sobie liczbę milion dwieście tysięcy (1.200.000) z milion dwieście (1.000.200).
Uparcie podczas debaty uważał, że pół miliona osób, które wyjeżdżało co roku z Polski za rządów Prawa i Sprawiedliwości, to mniej, niż pięćdziesiąt tysięcy, które wyjeżdża obecnie.
Trzeba mu przyznać rację w jednej arytmetycznej kwestii. Jeden etat blokowany przez niego od lat na uczelni i odbierający szansę na znalezienie stałej pracy komuś innemu, to rzeczywiście niewiele.
Andrzej Duda miał też ustawicznie problem z policzeniem czasu, który mu przysługuje, albo z usłyszeniem dźwięku sygnalizującego koniec przysługującego mu czasu. Prezydent Rzeczpospolitej powinien umieć liczyć, przynajmniej w jakimś elementarnym zakresie. Umiejętność słuchania też wydaje się być dość ważną predyspozycją do zajmowania stanowiska głowy państwa.
Oj, jak Pan zostanie Prezydentem, polecam korepetycje z matematyki w Szkole Podstawowej Nr 95 w Krakowie. Swoją drogą, piękna inicjatywa…

P.S. Pod koniec Debaty Andrzej Duda zabłysnął znajomością kalendarza, informując nas, że po piątku następuje poniedziałek. Jednym słowem, zapomnijcie o weekendach.

Nadzieja na trzy cyfry

Geniusz tak zwanej „zjednoczonej” lewicy, który umiejscowił niegdyś na osi czasu Powstanie Warszawskie w roku 1989, jego zdaniem dokładnie rok po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego (1988), zabłysnął niedawno któregoś ranka kolejną sensacją. Tym razem popisał się nie wiedzą historyczną, a raczej odkryciem w dziedzinie matematyki, prawdopodobieństwa, albo sam nie wiem czego. Może po prostu wykazał się optymizmem na niespotykaną skalę.
Otóż podobno Pani Doktor Ogórek otrzyma w wyborach prezydenckich niespotykanie wielką liczbę głosów. Należy liczyć na wynik „co najmniej dwucyfrowy”. Co najmniej dwucyfrowy, myślę sobie, to nie tylko 10% czy 27%, ale także dające zwycięstwo w pierwszej turze 53% (dla przykładu) czy też 98%. Ale „co najmniej dwucyfrowy” wyraża potencjalną możliwość otrzymania przez Panią Doktor Ogórek wyniku, który da się w procentach wyrazić liczbą trzycyfrową. Ciekawe, jaką. 100% jest teoretycznie możliwe. Ale 130% czy 400% głosów w wyborach można dostać chyba tylko po drugiej stronie lustra. W liczby cztero- czy pięciocyfrowe już się nie będę zapuszczał, pozostaje tylko nadzieja, że Pan Poseł, skądinąd magister inżynier, miał na myśli cyfry w rozwinięciu dziesiętnym ułamka.

Bez wniosków z historii

Kto czyta dzisiaj Mein Kampf Adolfa Hitlera? Wbrew pozorom, nie tylko historycy, łatwo się o tym przekonać oglądając komentarze pod tą pozycją w internetowych księgarniach. Bynajmniej, nie jest to książka podlegająca jednoznacznej ocenie, a zdania o niej wśród internautów, klientów i czytelników są bardzo rozbieżne. Nie wszystkich Mein Kampf przeraża, budzi u nich ohydę i spotyka się z bezwzględnym potępieniem.

Jezus i Hitler. Można ich obu kochać, albo obu nienawidzić. Co ważne, trzeba sobie zdać sprawę, że nieśli ze sobą to samo przesłanie i spotkał ich obu ten sam los.

Taki komentarz pod kontrowersyjnym tytułem autorstwa jednego z monstrów historii wypatrzył autor artykułu w The Awl i wydaje się, że trzeba się liczyć z tym, że osób, do których skrajne, nie tylko hitlerowskie poglądy docierają i przemawiają, nigdy w społeczeństwie nie zabraknie.

Mam dopiero 17 lat, a już przeczytałem tę książkę od dechy do dechy dwukrotnie. […] Społeczeństwo współczesne powinno się otworzyć na tę książkę. Świat byłby o wiele lepszym miejscem.

Gdy niedawno z rąk tak zwanego Państwa Islamskiego zginął amerykański dziennikarz James Foley, media mainstreamowe na Zachodzie zatrzęsły się z oburzenia. Tymczasem mało się mówi o tym, co tak naprawdę powiedział James Foley przed swoją egzekucją (skądinąd niepojęte jest dla mnie, że z takim opanowaniem i przekonująco mówił dokładnie to, czego oczekiwali od niego jego zabójcy, mając jednocześnie świadomość, że i tak nie ocali to jego życia). Nie ma też prawdziwej refleksji nad tym, dlaczego w Syrii i Iraku po stronie Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu walczą setki przybyszy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajów kultury zachodniej.
Jak pokazuje Max Fisher, sympatie dla Kalifatu w krajach Unii Europejskiej są zaskakująco wysokie. Co jeszcze ciekawsze, Kalifat zdaje się budzić większą sympatię u Francuzów, niż u Palestyńczyków.
Dzisiaj, gdy w wyborczych sondażach w Polsce pną się w górę politycy, którym wydaje się, że w polskim interesie narodowym jest uderzenie szarżą na Kreml i zagrożenie szabelkami Putinowi, wydaje się, że faktycznie – jak to powiedział niedawno z trybuny sejmowej premier – naczytali się za dużo romantycznych powieści. Ale to nie zmienia faktu, że mogą namieszać, a dzisiejsza awantura w Sejmie zdaje się być tego prognozą. Jedni mogą bezkarnie chodzić i pieprzyć farmazony o tym, jak to rzekomo najwyżsi urzędnicy państwowi uknuli spisek, by zamordować prezydenta Kaczyńskiego, a innym nie wolno nawet wpaść na pomysł powołania oficjalnej komisji śledczej do zbadania tego, czy ci pierwsi dochowali wszystkich procedur i zachowali wszystkie środki ostrożności demontując polski wywiad. Liczne karykatury i szkaradzieństwa na postumentach polskich miast, miasteczek i wsi stoją sobie spokojnie, bo oddają cześć oficjalnemu obiektowi kultu, a tęcza na Placu Zbawiciela cyklicznie płonie i trzeba wydawać krocie na jej ochronę i odbudowę.
Obawiam się, jednym słowem, że Pan Opticum ma rację. Wszyscy – według jego obliczeń – mamy przejebane.

Oświadczenie lustracyjne

Moja Mama miała na tyle zdrowego rozsądku, że donosiła mnie do końca dziewiątego miesiąca i nie urodziłem się jako wcześniak. Pomyśleć, że gdyby jedzenie jabłek w piwnicy o czwartej nad ranem znudziło jej się trzy tygodnie wcześniej, musiałbym dziś, w XXI wieku, tłumaczyć się, że nie jestem wielbłądem. Data moich urodzin jest na tyle szczęśliwa, że jestem zwolniony z tak zwanego obowiązku lustracyjnego, nawet gdybym się starał o jakąś posadę, na której od starszych kolegów i koleżanek wymagano by tego swoistego certyfikatu moralności.
Nigdy jednak nic nie wiadomo. Może za lat trzydzieści ktoś mi odmówi emerytury, bo uzna, że powinienem był złożyć dobrowolne oświadczenie i przyznać się do współpracy? Może lepiej od razu się przyznać?
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, jako nastoletni wyrostek, zostałem kiedyś spisany przez Milicję Obywatelską w późnych godzinach wieczornych, gdy w stanie lekko podwyższonej wesołości wracałem do domu. Kilka dni później wezwano mnie na komisariat w zupełnie innej dzielnicy na rozmowę z jakimś milicjantem, którego nazwiska dziś już nie pamiętam. Milicjanta nie było i kazano mi się zgłosić w innym terminie. Gdy przyszedłem powtórnie, znowu go nie było, ale tym razem nie pozwolono mi sobie pójść i pod groźbą aresztowania nakazano spokojnie czekać. Gdy po dwóch godzinach mój milicjant w końcu mnie wziął na przesłuchanie, dowiedziałem się, że jestem podejrzany o kradzież jakichś tajemniczych kół z jakiegoś samochodu zaparkowanego na ulicy, na której od kilku miesięcy nie byłem. Dowiedziałem się, że nie wyjdę, dopóki albo się nie przyznam, albo nie wskażę winowajców. Pan śledczy maglował mnie przez jakieś dwie godziny i nie przyjmował do wiadomości, że nie wiem, o czym mówi. Wielokrotnie wychodził, przy czym za każdym razem wołał do pokoju kogoś, by mnie pilnował. Mój początkowy spokój brał chyba za przejaw bezczelności, ale w końcu pogodził się jakoś z faktem, że nie chcę nikogo sypnąć, i zaczął mi przynosić do podpisania jakieś papiery, dzięki którym – według jego słów – mogłem iść do domu, chociaż rzekomo istniały podstawy do zatrzymania mnie w areszcie.
Podpisałem wszystko bez czytania i dopiero po kilku tygodniach przestałem się bać listonosza. Nie mam pojęcia, co podpisałem, ale jeśli utrzyma się tendencja do nadinterpretowania każdego bzdurnego świstka, to za lat kilka na pewno mogę mieć problemy. Przyznaję się więc od razu: współpracowałem chętnie i gorliwie, podpisywałem wszystko, co mi podsunięto i godziłem się na wszystko, co mi zaproponowano. Byłem wyrostkiem w państwie dziś określanym mianem totalitarnego, miałem w pamięci stan wojenny i czułem strach i respekt.
Ofiarą lustracyjnego ostracyzmu padł ostatnio profesor Miodek, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyjeżdżał na zagraniczne wykłady, a następnie zdawał Służbie Bezpieczeństwa raporty z tego, gdzie był, jaka była pogoda, a także czy zupa nie była czasem za słona.
Mam nieodparte wrażenie, że mamy obecnie do czynienia z dyktaturą zakompleksionych człowieczków, którzy w Polsce Ludowej niczego nie robili, nikomu nie zaleźli za skórę, nie próbowali wyjeżdżać za granicę ani nie mieli ambicji narażających ich na odrobinę cynicznego konformizmu. Dzisiaj, by odwrócić uwagę od rzeczywistych problemów, a przy okazji rewolucyjnie wyrżnąć pokolenie aktywnych i ambitnych ludzi, do których czują zawiść, zasypują nas świstkami na temat kolejnych autorytetów.
Znalazłem dwa historyczne świstki in blanco, które warto obejrzeć i uzmysłowić sobie, że żyjemy w świecie zaprojektowanym i zbudowanym przez setki i tysiące ludzi, którzy takie lojalki podpisali. Musielibyśmy się cofnąć do ery kamienia łupanego, gdybyśmy chcieli zatrzeć ślady po wszystkim, co ci ludzie zrobili. Musielibyśmy poobsadzać wszystkie ważne stanowiska przedszkolakami, jeśli chcielibyśmy się pozbyć ludzi, którzy coś mają na sumieniu albo coś kiedyś bezmyślnie podpisali. Gdy skupiamy uwagę całego narodu na czymś, co ktoś zrobił przed laty z konieczności, i do czego przywiązywał tyle samo uwagi, co do wykonywanej na siedząco i w odosobnieniu czynności fizjologicznej, powinniśmy się leczyć.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed siedmiu lat.

Dobranocka i Teleranek

Generała Wojciecha Jaruzelskiego oceni historia. To ona znajdzie odpowiedzi na pytania o trafność decyzji i wyborów, jakich dokonał na bardzo trudnych zakrętach swojego życia i na wybojach losu narodu polskiego.
Ale dzisiaj, w dniu, w którym Wojciech Jaruzelski odszedł, wypada życzyć wszystkim aktorom i aktorzynom sceny politycznej, by umieli równie godnie, odpowiedzialnie i z honorem wspierać swoich przyjaciół, stawiać czoła swoim wrogom, ignorować niegodnych reakcji, bronić swojego autorytetu. Patrząc na kampanię poprzedzającą dzisiejsze wybory można było odnieść wrażenie, że Generał Jaruzelski był dla większości z nich niedoścignionym wzorem do naśladowania, i że wypadali przy nim słabo, niczym bawiące się w piaskownicy przedszkolaki przed cesarzem, władcą imperium. To, jak się zachowają wobec nadchodzących ceremonii pogrzebowych byłego prezydenta RP, będzie teraz ciekawym sprawdzianem ich klasy (o ile jakąś mają).
Miałem 9 lat, gdy nie było Teleranka. Niewiele ważniejszych wydarzeń historycznych potrafię sobie przypomnieć. Dobranoc, Generale.