Seniors

Nasza wydziałowa stocznia zaczyna właśnie wodować kolejne statki, zaczynają się obrony prac inżynierskich studentów czwartego roku informatyki. Na bardzo szerokie wody wypłyną wkrótce jednostki naprawdę innowacyjne, wybitne, z których nasz politechniczny przemysł stoczniowy może być dumny. Jako anglista, z którym mieli lektorat, nie mam w tym dziele swojego wielkiego udziału, a jednak gotów jestem udzielić osobistej gwarancji na szczelność kadłuba każdego wypuszczanego w morza i oceany tegorocznego inżyniera.

Gdy kończyłem zajęcia z nimi na drugim roku, biurowca ze zdjęcia powyżej jeszcze nie było, wylewano dopiero pod niego fundamenty, co mogliśmy obserwować z wysokości naszego szóstego piętra. Serce mi pękało jak podczas rozstania z obecnymi sophomores, bo seniors byli pierwszym rokiem studentów, który – co teraz już stało się normą – podjął wyzwanie, by nauczyć mnie jak najwięcej i poszerzyć nieco moje ciasne horyzonty. Nie żeby starsi studenci niczego mnie nie nauczyli, ale od seniors nie trzeba tego było wyciągać na siłę, a niektórzy z nich czerpali wyraźną satysfakcję z łatania dziur mojej ignorancji albo wyprowadzania mnie z błędu.

Niektórym z nich zawdzięczam niezapomniane emocje, wzruszenia, doznania estetyczne. Z niektórymi zdarzyło mi się konstruktywnie i merytorycznie poróżnić, wiążę z nimi w pamięci przykłady zaufania i inspiracji. Studenci tacy, jak oni, przekonują mnie o tym, że praca wykładowcy akademickiego to wymarzone zajęcie, mistyczne obcowanie z ludźmi, którzy chcą się rozwijać i ciągną ciebie za sobą w ten ekscytujący skok na bungee, jakim jest stały rozwój, poszukiwanie nowych rozwiązań, rysowanie nowych schematów blokowych i debuggowanie zakamarków naszego umysłu.

Butelkę szampana rozbijam w burtę każdego okrętu, który wypłynie w najbliższych tygodniach w świat. Po pokładach części z nich powalczę z chorobą morską i innymi moimi słabościami na studiach drugiego stopnia (już się nie mogę doczekać, ci to dopiero znają mój „mały” język), ale wszystkim, bez względu na to, jakie mają plany po obronie, życzę, by nigdy nie dotarli do przystani, w której utkną na zawsze i pokryją się wodorostami. Już przerośliście mnie tak, jak budynek Podium przerósł nasze szóste piętro, rośnijcie dalej i pamiętajcie, że sky is the limit. Albo i nie jest.

Graduates

Na drugim stopniu studiów informatycznych część studentów zna mnie z pierwszego stopnia, a część to studenci z Wydziału Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej, z Akademii Górniczo – Hutniczej albo z innych uczelni, którzy postanowili – z różnych względów – zdobyć dyplom magistra inżyniera na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej.

Doszedłem ostatnio do wniosku, że ci, którzy na studiach magisterskich spotykają się ze mną po raz drugi, znają nie tylko angielski, ale jeszcze jeden język obcy. Oni potrafią mówić po „małemu” i rozumieją, co Mały mówi. Kiedy coś mówię, oni rozumieją bez problemu. Ci z AGH, z Elektrycznego i po innych studiach inżynierskich, rozumieją opacznie albo wcale nie rozumieją.

Bywa, że ci znający mój „mały” język wykorzystują swoją przewagę okrutnie. Pod koniec semestru przyszedł do mnie niedawno jeden z tych nie znających mojej mowy studentów, bo „moje” ziomki, ci mający ze mną ten wspólny język, a przynajmniej rozumiejący, co mówię, wkręcili go tak okrutnie, że przeraził się, jakby był na pierwszym roku.

Okazuje się zatem, że z moimi studentami uczymy się dwóch języków obcych. Odkrywamy – w coraz większym stopniu razem – meandry języka angielskiego, ale przy okazji uczymy się też… najmniejszego języka świata. Nie żeby był z tego jakiś większy pożytek.

Wśród tegorocznych wkrótce magistrów inżynierów mój „mały” język najlepiej opanowali chyba Heniek, Maciej, Marcin, Michał i Paweł. Gratuluję i życzę równie wielkich sukcesów w poważniejszych dyscyplinach…

W Maku

Student młodszego roku chwali mi się, że jest przy kasie, bo pracował w Maku. Przyzwyczajony, że oni (informatycy) często już bardzo wcześnie znajdują dobrze płatną pracę w swoim zawodzie, zaczynam się zastanawiać, czy użył prawidłowej nazwy.

W chwili, gdy go prostuję i mówię mu, że chyba pracował w Apple, nie w Maku, zdaję sobie sprawę z tego, że miał na myśli McDonald’s. Ale już nie gryzę się w język, tylko dodaję, że pracy w Apple to w sumie mu nie życzę. To chyba nie jest szczyt marzeń i możliwości dla kogoś, kto studiuje informatykę.

Freshmen

Na pierwszym roku informatyki stosowanej mam w tym roku jakichś wyjątkowych studentów. Po raz pierwszy – odkąd uczymy się ze skryptu ze słownictwem matematycznym – wszyscy studenci pamiętają podstawówkowe działania w słupku i potrafią o nich mówić po polsku i po angielsku, nie trzeba im tłumaczyć, jak się dzieli bez użycia kalkulatora. Po raz pierwszy rozumieją też pełną skrótów myślowych krzyżówkę na końcu trzeciego rozdziału.

Poza tym, po raz pierwszy w grupie studentów mniej zaawansowanych jestem w stanie postawić poprzeczkę tak wysoko, że właściwie każdy, kto chce zaliczyć semestr, musi płynnie mówić po angielsku. Pod poprzeczką jest kilka osób, reszta bez problemu mogłaby na starszych latach chodzić do grup bardziej zaawansowanych.

Ale jest coś jeszcze. I to jest naprawdę inspirujące. Niektórzy z nich naprawdę wzbudzają szczery zachwyt kolegów ze starszych lat, gdy chodzi o tak zwane „powołanie”. Podobno to „programiści z prawdziwego zdarzenia”.

Dla mnie było także szczególnie wzruszające, gdy po odwołanych wieczornych zajęciach w poniedziałek, w nocy z poniedziałku na wtorek odebrałem od nich kilka snapów pokazujących dziwne, jakby dyskretne i delikatne ujęcia kamienic na Rynku Głównym w Krakowie podczas spontanicznego spotkania mieszkańców miasta po śmierci Prezydenta Adamowicza.

Na dodatek, skurczybyki, są inteligentni i kulturalni. Wczoraj jeden z nich spytał, czy mogą – po zjedzeniu jabłek – wyrzucić ogryzki do kosza. Zapamiętał, że mamy zajęcia w sali, która jest salą instytutową i jesteśmy tam tylko dzięki gościnności instytutu, a w dodatku do sali tej sprzątaczka wchodzi przed naszymi zajęciami, więc powinniśmy zostawiać tę salę w stanie naprawdę idealnym. Zażartowałem, żeby się nie martwił, że w końcu za coś mi na tej uczelni płacą, więc wyrzucę po zajęciach śmieci.

Wieczorem pakuję się i patrzę, a kosz na śmieci jest opróżniony i ktoś wymienił w nim worek na świeży, dostarczony dawno temu przez sprzątaczkę, która już dwie godziny temu poszła do domu. Nie mam najmniejszego pojęcia, kto z nich to zrobił, nikogo o to nie prosiłem, nikogo – tym bardziej – nie musiałem dopilnować, by to zrobił.

Kiedy idę do pokoju lektorskiego i słucham, jak niektóre z koleżanek narzekają, że mają studentów słabych, niekulturalnych, bez ogłady, mało błyskotliwych, myślę sobie, jakim jestem szczęśliwym człowiekiem, że mam zajęcia ze studentami z Instytutu M-7. Z każdym rokiem coraz bardziej mnie inspirują, coraz więcej się od nich uczę, coraz bardziej szanuję, podziwiam, i nie mogę się nadziwić, że tyle mnie szczęścia w życiu spotkało i mogę z nimi pracować…

Polski przywódca z Londynu

Sadiq Khan, burmistrz Londynu, opublikował dzisiaj kondolencyjnego tweeta w języku polskim. Szkoda, że z takiej okazji, ale tak oto człowiek stojący na czele społeczności będącej domem wspólnym wielu Polaków napisał tweeta sensownego, na poziomie i bez błędów ortograficznych czy interpunkcyjnych. Bardzo mi kogoś takiego w naszej rzeczywistości w kraju brakuje. Tragedia, do której doszło wczoraj w Gdańsku, była przewidywana i wieszczona przez wielu od dawna. Czy zrobiliśmy cokolwiek, by jej zapobiec, czy brnęliśmy ślepo niczym ćmy do lampy, by ziścić najczarniejsze scenariusze? Czy wyciągniemy z tej tragedii jakieś wnioski? Bardzo chciałbym nie wątpić w to, że nam się uda.

Narodzenie i obcowanie

Parę tygodni temu, przeglądając ze studentami obecnego piątego roku informatyki stosowanej forum, na którym – jako studenci pierwszego roku – wyjaśniali, czemu wybrali ten kierunek studiów, mogliśmy powspominać kolegów i koleżanki, których już z nami nie ma, mieliśmy – jak zwykle przy tej okazji – ubaw z przewidywań, które się zupełnie nie sprawdziły, albo marzeń, które się spełniły w sposób kilka lat temu zupełnie niewyobrażalny. Jeden z nich napisał na pierwszym roku, że będzie trzepał ciężką kasę w tym zawodzie. Pośmialiśmy się chwilę, ale autor przedmiotowego wpisu potwierdził, że zarabia w tej chwili bardzo przyzwoite pieniądze i że jest z nich zadowolony. A umówmy się, że taka spokojna konstatacja ze strony informatyka w Krakowie oznacza, że jego konto zasila regularnie kwota naprawdę przyzwoita.

To w końcu właśnie tu, na drugim stopniu informatyki stosowanej, byłem parę miesięcy temu świadkiem dyskusji o tym, że za pięciocyfrową pensję nie opłaca się jeździć do pracy osiem kilometrów na peryferie miasta, i że dla niektórych niewyobrażalne jest kiedykolwiek w życiu iść do pracy do firmy, do której trzeba dojeżdżać dłużej niż pięć minut na rowerze. Nasłuchałem się także narzekań o firmach, w których szef zwleka z instalacją w biurze ścianki wspinaczkowej do rozładowywania stresu lub firma dowożąca owoce przywiozła dwa dni z rzędu banany i pomarańcze, co było skandalicznym zaniedbaniem z jej strony i narażało pracowników na dodatkowy stres wynikający z monotonności diety.

Na ostatnich w tym roku kalendarzowym zajęciach, właśnie na drugim stopniu informatyki, frekwencja była nadspodziewanie przyzwoita. Gdy w pewnym momencie zasugerowałem, by jeszcze nie tak dawno zadowolony ze swoich zarobków student zrobił na służbowej kserokopiarce odbitki dla osób nieobecnych, usłyszałem od niego, że już nie pracuje tam, gdzie pracował, i nie ma dostępu do ksera w formacie A3. Spokojnie i z lekką pogardą dla swojego poprzedniego miejsca pracy wyjaśnił, że teraz pracuje w małym, dziesięcioosobowym teamie, i że teraz „zarabiają miliony”.

Gdy jakiś absolwent sprzed lat zaszczyci mnie czasami rozmową, często słyszę z ich strony zdziwienie, że ja „nadal w tym samym miejscu”. Faktycznie, oni są bardzo mobilni i nie wahają się zmieniać miejsca pracy i zamieszkania, jeśli tylko okaże się to dla nich w jakiś sposób korzystne i pożyteczne, a ja nadal pracuję w firmie, która jest dopiero czwartą firmą w moim życiu. Ale prawda jest taka, że mam ku temu powody, a powód podstawowy to fakt, że ta praca to zaszczyt.

Nie powiem, że mam w tym duży udział, albo że jakakolwiek w tym moja zasługa, ale praca ze studentami informatyki stosowanej to co najmniej obcowanie z ludźmi, w których rodzą się moce nadprzyrodzone. Niektórzy przychodzą ze zwiniętymi skrzydłami już na pierwszym roku i muszą je tylko rozprostować. Paru staje się coś na drugim roku. Boskie moce objawiają się u większości z nich na trzecim, a u pozostałych na czwartym roku.

Dla tych na piątym wszystko jest już oczywiste. Na ostatnich zajęciach rozmawialiśmy o druku 4D i o tym, czy pręt nitinolu może – po wydrukowaniu – przyjąć dowolny kształt. Mówię im, że nie przyjmuje dowolnego kształtu, tylko taki, jaki mu został zaprogramowany. Patrzą ze zdziwieniem i niedowierzaniem i mówią, że przecież wszystko można zaprogramować. Nie ma takiej rzeczy, której się nie da stworzyć, nie ma żadnych ograniczeń, wszystko jest możliwe. Informatycy są wszechmogący i o tym wiedzą. Boże narodzenie dla wielu z nich co roku ma miejsce właśnie w Czyżynach.

Mąż na godziny

Latem polecałem tu na blogu reklamujących się ze swoimi usługami w Nowej Hucie pomysłowych przedsiębiorców, oferujących między innymi mycie okien i prasowanie.

Ale oferta, na jaką wpadłem dzisiaj idąc do pracy, jest zaprawdę nietuzinkowa. „Mąż na godziny” zrezygnował z utrzymywania reklamowanej na swoim samochodzie strony internetowej, ale z ogłoszeń na różnych portalach wynika, że mąż służy głównie do drobnych napraw hydraulicznych, elektrycznych i prac remontowych (zupełnie nie rozumiem, czemu te wesela takie huczne ludzie wyprawiają, skoro tylko o to chodzi).

Jak widać na zdjęciu, obecnie „mąż na godziny” wykańcza symbol mojej tęsknoty za trzecim, a za kilka tygodni już czwartym rokiem informatyki stosowanej (zaczęto go budować, gdy skończyliśmy lektorat).

IMG_20180907_074052

Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Są takie spotkania, których nie sposób wyrzucić z pamięci. Są takie grupy studentów, obcowanie z którymi jest największym zaszczytem, a zarazem wyzwaniem i lekcją pokory. Close Encounters of the Third Kind, film z mojego dzieciństwa (miałem pięć lat), zarobił nieco ponad 300 milionów dolarów. Moje spotkania z II rokiem niestacjonarnych studiów informatyki na Wydziale Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej oraz z poziomem C1 na I roku studiów stacjonarnych informatyki na Wydziale Mechanicznym to coś, czego nie oddałbym nawet za wielokrotność tej sumy.
Mam takie dwie grupy w tym roku, z zajęć z którymi wychodzę zawsze uciorany mentalnie, jakby mnie ktoś przegonił przez intelektualny poligon, a jednocześnie czuję się uskrzydlony, mądrzejszy, zainspirowany, a moje życie – przynajmniej chwilowo – wydaje się nabierać niesamowitego sensu. Janina mówi, że to Bóg uznał, że zasłużyłem sobie na takich studentów w tym roku. Ja jakoś w bogów nie wierzę, a – poza tym – nigdy nie będę na tyle zarozumiały, by powiedzieć, że na zajęcia z tymi studentami czymkolwiek sobie zasłużyłem. Prawda jest taka, że ja się od nich uczę o wiele więcej, niż oni mogliby się nauczyć ode mnie.
W uznaniu wyższości studentów dziennych z tej wspomnianej grupy nade mną, od kilku tygodni próbuję co tydzień czymś ich zaskoczyć podczas SCRUM-podobnego posiedzenia na początku czterogodzinnych zajęć. Chwalimy się wszyscy, w tym ja, czego się nauczyliśmy czy też dowiedzieliśmy w minionym tygodniu. Oni zaskakują mnie nieustannie, mnie nigdy dotąd nie udało im się sprzedać czegoś, co byłoby dla nich wszystkim zaskoczeniem.
Mój kolega nauczyciel straszy pewnym podręcznikiem, że jest trudny, odradza korzystanie z niego nawet na studiach trzeciego stopnia, oni rozwiązują w nim wszystkie ćwiczenia podsumowujące nie zaglądając do środka rozdziału. Rozumienie ze słuchu rozwiązują nie słuchając nagrania, rozumienie tekstu czytanego nie patrząc w tekst. W niektórych rozdziałach zauważają wręcz intelektualne niedociągnięcia autora podręcznika, który pyta o rzeczy oczywiste, albo pyta o coś, czego sam nie rozumie. W każdym, naprawdę każdym rozdziale znajdują kilkanaście błędów ortograficznych, językowych, rzeczowych, a jest to drogi podręcznik renomowanego, międzynarodowego wydawnictwa. Doceniam ich dojrzałość w wykrywaniu tych błędów, bo chociaż znajdują wyraźną satysfakcję w demaskowaniu błędów autorów tego podręcznika i innych skryptów, do których zaglądamy (weryfikacja ich wniosków bywa, że wymagała konsultacji z kilkoma profesorami), wykazują się też zrozumieniem dla słabości ludzkiej i omylności tych, którzy pobłądzili.
Gdy na ostatnich zajęciach przed długim majowym weekendem graliśmy w kółko i krzyżyk w parach, czy ściślej oni między sobą grali, zrozumiałem, że nigdy nie będę w stanie dorównać biegłością językową niektórym z nich. W tej specyficznej grze, by postawić kółko lub krzyżyk, trzeba było mówić przez 2 minuty nieprzerwanie na jakiś temat, wyznaczony przez wpisane na planszy słowo lub wyrażenie. W żadnym języku świata, także moim ojczystym, nie umiałbym przez dwie minuty mówić o „danger”, „unicorns”, „material properties of timber”, czy „scrotum”, a dla nich nie stanowiło to najmniejszego problemu. W dodatku gość, który mówił o ostatnim z powyższych, przykładowych zagadnień, mówił rzeczowo, kulturalnie, bez wulgaryzmów, używając precyzyjnego niczym student medycyny słownictwa i podejmując ten temat bardzo różnorodnie, wieloaspektowo.
W grupie niestacjonarnej, na Wydziale Elektrycznym, oglądaliśmy w miniony weekend film o algorytmach. W ramach dygresji, po prostym pytaniu o to, do czego pierwotnie był zastosowany algorytm Gale’a i Shapleya, za który w 2012 roku otrzymali oni nagrodę Nobla, dyskusja poszła w tak niewyobrażalne dla mnie tematy, że aż zaniemówiłem. Nieważne, że to był algorytm dopasowujący pierwotnie studentów do uczelni tak, by każdy się dostał tam, gdzie niekoniecznie chciał, ale gdzie jednak będzie szczęśliwy i gdzie odniesie sukces. Nieważne, że algorytm jest dzisiaj stosowany na portalach randkowych, w rozmaitych usługach sektora socjalnego, a nawet w przydzielaniu rabinów do synagog w Nowym Jorku. Studenci nagle zaczęli się zastanawiać nad tym, czy ten algorytm, rozwiązujący tak zwany problem stabilnych małżeństw, może być także stosowany w dopasowywaniu par LGBT. Goście zaczęli całkiem na serio i w bardzo ścisłych kategoriach dyskutować o tym, czym różni się w praktyce użycie tego algorytmu dla par heteroseksualnych od par homoseksualnych, wyrywali się do tablicy, by rysować na niej flowcharty, a potem jeden z nich zrobił dygresję, po angielsku oczywiście, na temat skali Kinseya i wynikających z niej komplikacji dla użycia algorytmu.
Obcowanie ze studentami informatyki to są bliskie spotkania trzeciego stopnia. Większość studentów z tych dwóch grup mówi po angielsku dużo lepiej, niż przeciętny student analogicznego roku filologii angielskiej. Obawiam się, że od wielu absolwentów anglistyki (w końcu różne mamy uczelnie wyższe) też są lepsi. Ale to nie wszystko. Są oczytani, inteligentni, mają wiele do powiedzenia na każdy temat. Przerastają nas intelektualnie, językowo i pewnie pod wieloma innymi względami, których nie umiem nawet nazwać, bo jestem zbyt ograniczony.
Jutro moje ostatnie w tym semestrze zajęcia w grupie 11K1 C1, ale – na szczęście – będziemy jeszcze kontynuować przedmiot w przyszłym semestrze. Z grupą z niestacjonarnych rozstajemy się już niestety na zawsze. Ale miło, że to tacy ludzie przejmują po nas pałeczkę i będą rządzić tym światem. Spotkania z nimi to prawdziwe spotkania trzeciego stopnia. Spotkania z obcymi, ale tymi przyjaznymi, z lepszej, zaawansowanej i pokojowo nastawionej cywilizacji, a nie jak z tymi z filmu „Alien”. Jeśli to tacy obcy mają dokonać inwazji na Ziemię, powinniśmy im naszą planetę oddać bez walki, bez cienia wahania.

Prześladowanie heteryków

Dziś, jak się dowiedziałem z samego rana z ust – o dziwo – Pawła Kukiza (gościa Rymanowskiego), obchodzimy Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii. Tak na marginesie tego święta przypomniała mi się zabawna, acz autentyczna historyjka, jaką opowiedział mi niedawno znajomy.
Na różnych uczelniach są różne regulacje dotyczące kwaterowania studentów w domach studenckich, ale na wielu obowiązuje surowo respektowany zakaz dzielenia jednego dwuosobowego pokoju w akademiku przez studentów różnej płci, za wyjątkiem studentów, którzy są małżeństwem albo rodzeństwem. Czyli jeśli student chce zamieszkać ze studentką lub studentka ze studentem, a nawet jeśli chcą razem zamieszkać za obopólną zgodą, muszą sobie wynająć pokój lub mieszkanie na tak zwanym mieście, a pokój dwuosobowy w domu studenckim jest dla nich – przynajmniej oficjalnie, bo czegóż to Polak nie wymyśli, by obejść prawo – niedostępny.
Podobno jakiś czas temu studentka, której odmówiono zakwaterowania w jednym pokoju z chłopakiem, zamiast jak wszyscy inni znaleźć proste rozwiązanie z tej sytuacji i umówić się z inną parą, oskarżyła uczelnię o to, że pary heteroseksualne są na miasteczku prześladowane, bo pary gejów i lesbijek, o których wszyscy wiedzą, mogą sobie mieszkać razem bez przeszkód, a ona ze swoim ukochanym nie może.
Poznałem w życiu wielu ludzi i niektórzy z nich cierpieli na różne fobie. Kto wie, może w przyszłości święto, które dzisiaj obchodzimy, zostanie poszerzone i będzie świętem wszystkich ludzi, przeciwko wszystkim fobiom, a na początek nie byłoby głupio nazwać go Dniem Przeciw Homofobii, Transfobii, Bifobii i Heterefobii?
Wszystkiego najlepszego wszystkim czytelnikom tego blogu, bez względu na ich orientację seksualną i to, jak się identyfikują.