Nowosądeckie lachony

Wystarczy pojechać kilkadziesiąt kilometrów na południe, nie wyjeżdżając nawet z województwa małopolskiego, a język polski już zaskakuje. I to nie tyle góralskimi regionalizmami czy gwarą, ale całkowitą zmianą znaczenia wyrazów, a przynajmniej – jak się wydaje – rejestru językowego. Bo aczkolwiek słowo lachon samo w sobie nie jest mi ani obce, ani mnie nie bulwersuje, to do imprezy organizowanej pod patronatem ośrodka akademickiego (nawet takiego młodego i niewielkiego) jakoś mi nie przystaje. Zresztą, wystarczy zerknąć na wyniki wyszukiwania obrazów ze słowem kluczowym „lachon” w Google.


Dzisiaj usłyszałem w serialu z BBC zdanie, które bardzo mnie zaskoczyło, tym bardziej, że nie ma tygodnia, bym nie zwrócił któremuś z uczniów uwagi na kolokację take a photo. Mówiący zwykle piękną angielszczyzną młody bohater serialu powiedział ni stąd ni zowąd (tyle, że dało się to uzasadnić kontekstem i pewnym skrótem myślowym): „I’ve done the photos”. Trzykrotnie cofałem film, żeby się upewnić.
I myślę sobie, że dobrze by było, by egzaminatorzy, którzy będą sprawdzali prace maturalne tych moich Stachów w maju mieli w sobie dużo pokory, zanim uznają coś za błąd. Gdybym na przykład jako rodzimy użytkownik języka polskiego został spytany o to, czy Anglik zdający maturę z języka polskiego może w formalnym kontekście użyć słowa „lachon”, bez cienia zastanowienia powiedziałbym, że nie. A tu się okazuje, że można.
Studentom z Nowego Sącza życzę w maju miłej zabawy. Stachowi, żeby zdał z matematyki i mógł przystąpić do matury. Egzaminatorom – wyobraźni.

Zbędne łapówki

Wdzięczność wobec nauczyciela – mniej lub bardziej szczera – przybiera czasami formy zupełnie namacalnych, realnych prezentów, a to o wartości czysto estetycznej, jak skromny bukiet kwiatów, a to pragmatycznej, jak sprzęt gospodarstwa domowego, a to luksusowo – eleganckiej, np. komplet piór czy zegarek na rękę, a to – tu nie jestem pewien, jak zaszufladkować – alkohol.
Przyzwyczaiłem się od jakiegoś czasu nie przyjmować żadnego rodzaju prezentów, chociaż bywa, że wywołuje to pewną konsternację u darczyńców – jak wtedy, gdy nie przyjąłem bukietu od absolwentów technikum mechanicznego, którym zresztą tydzień wcześniej zapowiedziałem, że nie życzę sobie od nich żadnych kwiatów, tym bardziej, że ubliżają sobie wzajemnie w mojej obecności, próbując z trudem zebrać pieniądze na ten cel.
Studenci i uczniowie z prezentami zachowują czasami pewne pozory przyzwoitości i próbują wręczyć prezent nauczycielowi już po zaliczeniu przedmiotu, a gdy ten stawia opór, wymyślnie podrzucają upominek lub zostawiają go gdzieś ukradkiem i co prędzej czmychają w dal. O ile dojdzie do konfrontacji i próbuje się im wyperswadować wręczanie prezentu, dochodzi zwykle do użycia przezabawnego argumentu. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu, gdy ktoś, kto chce mnie obdarować, a ja odmawiam przyjęcia daru, mówi: „To po co myśmy to kupili? Co my z tym teraz zrobimy?”. To przezabawna sytuacja, w której natychmiast przychodzi mi do głowy, że przecież chyba w ogóle nie ma większego sensu kupować komuś czegoś, co nam samym na nic by się nie przydało i nie mamy pojęcia, co z tym zrobić.

Insensitive yet sensible

Lekcja w klasie maturalnej. Rozmawiając po angielsku odpytuję klasę ze słownictwa w kilkunastu rozdziałach znakomitego repetytorium leksykalnego, które powinni sami studiować w domu. Pytam o to, jak jakieś słowo czy wyrażenie brzmi po angielsku, albo oczekuję definicji i wyjaśnień w odpowiedzi na pytania w rodzaju:
What is the difference between steps and stairs?
What is jealousy?
When do you whisper and why?
When do you feel embarrassed?
When are you proud of somebody?
When do you get upset?
Who is a narrow-minded person?

Zwykle padają dość wyczerpujące odpowiedzi, z przykładami, chłopaki uzupełniają się wzajemnie, dodają coś od siebie. Po jednym z pytań pada bezzwłocznie odpowiedź tak rozbrajająca, że dalsza rozmowa na ten temat staje się już niemożliwa.
Ja: Who is an insensitive person?
Michał: Someone like me.
Nie udaje nam się powstrzymać od śmiechu i dopiero po chwili definiujemy znaczenie tego przymiotnika.
Faktycznie, paru nauczycieli w naszej szkole zgodziłoby się bez chwili zastanowienia z tym samokrytycznym osądem albo określiło Michała niejednym gorszym epitetem. Michał mówi, co myśli i nie przejmuje się nigdy tym, czy wypada, czy nie. A jego sądy i oceny, aczkolwiek w formie unbelievably insensitive, są niezmiennie sensible i w ogóle brilliant.
Przykładów na naganne w oczach niektórych nauczycieli zachowanie Michała aż nie wypada mi cytować publicznie, poprzestanę więc na tym jednym, że mimo próśb wychowawcy nie może on sobie od kilku tygodni przypomnieć numeru telefonu do swojej mamy. Ale – jak to mówią – ten przykład to tylko taki „pikuś”.
Mnie Michała będzie za kilka miesięcy bardzo brakować, bo on do lekcji w czwartej mechanika wnosi więcej niż ja, choćbym nie wiem jak się przygotował. Ale taka już kolej rzeczy, że uczniowie przychodzą i odchodzą. Tych inteligentnie krnąbrnych i błyskotliwie chamskich, takich jak Michał, cenię szczególnie – pomagają nauczycielowi zachować dystans do samego siebie i nie popaść w rutynę. I nie jestem pewien, czy pod tą gburowatą maską nie ma w nich jednak pewnej wrażliwości. Podczas wigilii klasowej z wychowawcą Michał wyszedł na korytarz i czekał, aż wszyscy skończą sobie składać życzenia i łamać się opłatkiem. Czy gdyby był faktycznie taki insensitive, zauważyłby w takiej chwili przez okno wydeptany misternie w śniegu boiska szkolnego napis „DUPA”?

Polska język trudna język

Dzisiaj rano podczas lekcji wymyślamy zdania i zapisujemy je na kartkach. Jeden z uczniów pyta nagle, czy ktoś nie ma długopisu, bo jemu stanął.
Od razu przypomina mi się przygoda sprzed tygodnia, gdy wybiegłem z klasy za trzecioklasistą Łukaszem i spytałem go krzycząc przez pół korytarza:
– A jakiego masz dużego?
Na szczęście Łukasz natychmiast odkrzyknął, podając wielkość w gigabajtach, a nie centymetrach, więc żadna z przypadkowo się tam znajdujących osób nie zdążyła mieć głupich skojarzeń, a ja sam dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z dwuznaczności tak postawionego pytania.
Aż ciężko sobie wyobrazić reakcję klasy matematycznej, a więc w dużej mierze męskiej, gdy na pytanie Janiny o znaczenie angielskiego słowa „descend” jeden z uczniów odpowiedział pospiesznie „spuścić się”.
Albo gdy przed kilku laty Janina spytała ucznia, który siedział na ściądze podczas klasówki:
– Co Ty masz, Zbysiu, między nogami?

Legenda stanu wojennego

W prawie każdym dłuższym programie czy artykule na temat wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 dowiadujemy się w pewnym momencie, że pamiętnego dnia o godzinie 9 rano zamiast „Teleranka” na ekranach telewizorów pokazał się generał Jaruzelski i wygłosił swoje słynne słowa: „Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią”. Nic dziwnego, na początku lat osiemdziesiątych nie było w Polsce dzieci, które na wyciągnięcie pilota miały kilkanaście albo i więcej stacji z bajkami i audycjami specjalnie dla siebie, przytłaczająca większość z nich miała dostęp jedynie do dwóch kanałów telewizji publicznej. Nie było DVD, a nawet VHS jako standard video był dopiero w powijakach i nie zdążył jeszcze trafić pod strzechy nawet na zgniłym zachodzie, a co dopiero w socjalistycznej ojczyźnie. Dlatego to wspomnienie o „Teleranku”, którego nie było, jest jednym z najpowszechniejszych wspomnień ludzi, których dzieciństwo przypadło na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ja też pamiętam wystąpienie Jaruzelskiego i wydawało mi się wówczas tak mądre i tak ciekawe, że oglądałem potem nawet powtórkę.
Wszystko dobiega jednak kresu, w tym era „Teleranka”. Jak tłumaczy kierownictwo telewizji publicznej, zatrudniającej około pół tysiąca dyrektorów średniego szczebla, zarabiających mniej więcej tyle samo, ile kosztuje jeden odcinek „Teleranka”, na produkcję programu brakuje pieniędzy. Spada także jego oglądalność i wyczerpała się jego formuła. „Teleranek” jest moim rówieśnikiem – na ekranach telewizorów w polskich domach pojawia się od 1972 roku i – jak dotąd – ustąpił tylko raz, generałowi Jaruzelskiemu. Czuję, że będąc w wieku „Teleranka” też wyczerpałem już moją formułę i trzeba będzie mnie chyba niedługo wyłączyć na dobre.
Twórcy „Teleranka” po raz pierwszy podpadli bardzo poważnie w 2002 roku, gdy „Super Express” ujawnił skandal związany pośrednio z programem. Gość „Teleranka” namawiał dzieci do pisania pamiętników w internecie i pokazywał im, jak się do tego zabrać. Jak się później przypadkowo okazało, zaproszony do programu blogger w swoim sieciowym pamiętniku pisał między innymi o wizycie w Krakowie, gdzie zabrano go do najfajniejszych klubów gejowskich, dano mu poflirtować, a następnie przeżył „kosmiczny seks”. Żadna z tych rewelacji erotycznych nie została oczywiście pokazana w programie, ale dobór „eksperta” był może rzeczywiście nie najtrafniejszy.
Szkoda, że telewizja publiczna wycofuje się z emisji takich kultowych programów niskobudżetowych o charakterze edukacyjnym dla młodego odbiorcy, pewnie lada dzień padnie katolickie „Ziarno”. Aż dziwne, że dotąd jeszcze nikt na nie się nie rzucił i nie zdjął z anteny w ramach oszczędności.

Budujemy domy Boże

Wielu moich znajomych psioczy nieustannie na manię budowania kościołów na każdym rogu, nawet tam, gdzie do kościoła i tak jest nie więcej niż kilkaset metrów. Na księży i na budowlane ambicje kleru narzekają nawet ci, którzy regularnie uczestniczą w nabożeństwach i uważają się za osoby wierzące i praktykujące.
Z niedowierzaniem słuchają, gdy nie przyłączam się do ich głosów oburzenia i argumentuję, że dopóki parafie i diecezje stać na to, by wznosić nowe świątynie, ma to same zalety. I nieważne, czy buduje się z uwagi na faktyczne zapotrzebowanie na miejsce kultu, czy w ramach inwestowania w nieruchomości na przyszłość.
Budowanie kościołów nakręca koniunkturę gospodarczą, daje miejsca pracy – bezpośrednio i pośrednio, porządkuje przestrzeń publiczną zagospodarowując miejsca zaniedbane, w dodatku bywa, że o wiele ciekawiej, niż w przypadku niektórych galerii handlowych czy hipermarketów.
Kościoły były, są i zawsze będą ważnym centrum skupiającym życie społeczności lokalnych i pozostaną nimi także wówczas, gdy nie będą już miały funkcji sakralnej. A chociaż zdarzyło mi się być klientem serwującej regionalną kuchnię knajpy w byłym kościele, to przecież nie wszystkie tracące sakralny charakter kościoły są adaptowane na restauracje, puby i dyskoteki. Budynki pokościelne czy poklasztorne z natury rzeczy idealnie nadają się do celów kulturalnych i konferencyjnych, a często także byłyby wymarzonym miejscem na zaspokojenie różnego rodzaju potrzeb społecznych. Ważne, by nadając tym budynkom nowe funkcje, pamiętać o ich pierwotnym znaczeniu, rozumieć je, szanować i doceniać wynikające z tego atuty.
Przypadkowo trafiłem na ciekawy artykuł, pokazujący różnego rodzaju adaptacje, w tym na potrzeby … mieszkaniowe. De gustibus non est disputandum, ja bym w takim domu zamieszkać nie chciał, ale z pewnością znalazłoby się wielu, którzy poczuliby się w nim po prostu bosko.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Starsi panowie

Mój kolega z pracy poczuł się ostatnio bardzo staro, gdy zobaczył się na zdjęciach zrobionych podczas imprezy klasowej ze swoimi wychowankami. Z niedowierzaniem i przerażeniem przejrzał zrobione zdjęcia i wygłosił pesymistyczny monolog filozoficzny. Ja do swojego wyglądu jestem jakoś przyzwyczajony, napatrzę się na swoją własną twarz chociażby myjąc zęby, nie wspominając o goleniu (bo to faktycznie robię trochę rzadziej).
Natomiast przeżyłem duży wstrząs ostatnio na klatce schodowej, mijając się z grupą rozgorączkowanych z jakiegoś powodu panów w średnim wieku, z których kilku skinęło mi głową na powitanie, jeden nawet tak trochę nadgorliwie. Nie miałem wprawdzie problemu z przypomnieniem sobie natychmiast imion i nazwisk większości z nich, ale bardzo mnie zdziwiło, że ci łysiejący faceci z brzuszkami to studenci piątego roku. Ząb czasu nie nadgryzł ich wszystkich w równym stopniu, to prawda, ale na niektórych z nich bezlitośnie wycisnął swe ponure piętno.

Same zbiry

Podczas niedzielnej gali rozdania nagród muzycznych Grammy 2010 – przyznaniem pośmiertnej statuetki za całokształt twórczości, ale także specjalnym wykonaniem „The Earth Song” przez największe gwiazdy – po raz kolejny oddano hołd Michaelowi Jacksonowi. Jak powiedział dwunastoletni syn artysty, odbierając nagrodę, utwory jego ojca cechowało jedno proste przesłanie, którym była miłość.
Nie wiem, i nie ma to chyba większego znaczenia, za co skazani są więźniowie w filipińskim zakładzie karnym w Cebu, ale gdy obejrzałem niedawno ich kolejny występ taneczny do muzyki Michaela Jacksona, wzruszyłem się i pochyliłem z głębokim uznaniem dla sposobu, w jaki w ramach cyklicznych już układów choreograficznych realizują to przesłanie miłości.
Od kilku lat więźniowie regularnie co miesiąc występują ze swoim „Thrillerem”, na kanale YouTube pojawiły się kolejne numery, a tydzień temu opublikowano tam najnowszy film – „They Don’t Care About Us„. Gdy w połowie czwartej minuty filmu skazani ustawiają się w olbrzymią pacyfkę, czuje się niezaprzeczalnie, że dzieje się tam coś magicznego.

Panie Byronie Garcia, olbrzymi szacun dla Pana i dla wszystkich innych odpowiedzialnych za fenomen tego położonego w górach więzienia. Bez względu na to, jakie są kulisy tych występów, albo w jaki sposób ci więźniowie weszli w konflikt z prawem, stworzyliście coś niezwykłego i daliście tym chłopakom szansę, by na swój sposób przeszli do historii. Brawo! Każdy nauczyciel chciałby mieć taką moc inspirowania swoich uczniów i dawania im satysfakcji ze swoich osiągnięć. Niestety, zamiast tego wielu z nas narzeka tylko na to, że jego uczniowie to same chamy i zbiry.
Szacun.

P.S. Już po opublikowaniu tego wpisu doczytałem, że w występach wzięło dotąd udział 1581 skazanych, wszyscy więźniowie osadzeni w zakładzie. Mają wyroki od roku do dziesięciu lat za morderstwa, gwałty i handel narkotykami.

Czekając na cud

Moja ulubiona siostra katechetka z częstochowskiej parafii św. Jakuba zabłysnęła po raz kolejny. Nie wiem, czy pod wpływem lektury mojego blogu, czy za sprawą nagłego przypływu zdrowego rozsądku (szkoda, że nie w odrobinie większej ilości). Tak czy inaczej, zakonnica uznała, że nie trzeba już jechać do dalekiego Lourdes, by wyleczyć cukrzycę i braki anatomiczne jednej z rączek, wystarczy pójść na Jasną Górę w drodze ze szkoły do domu.
Siostrze wypada po raz kolejny pogratulować. Dziecko, któremu w obecności innych dzieci, podczas lekcji religii wciskała, że jeśli – zamiast iść ze szkoły prosto do domu – uda się na Jasną Górę i żarliwie pomodli, dobry Pan Bóg wysłucha jego próśb i cudownie go uzdrowi, spędziło popołudnie histerycznie płacząc. Co udało się siostrze osiągnąć? Pokazała innym dzieciom, że Bartek nie ma w sobie dość silnej wiary, bo następnego dnia przyszedł do szkoły nadal niepełnosprawny i nadal cierpiący na cukrzycę? A może udało jej się zaimponować innym dzieciom tym, jak wielka jest jej własna wiara w potęgę Wszechmogącego? Szkoda, że nie pomyślała, że Pan Bóg może mieć coś innego na głowie, niż spełnianie jej dobrodusznych zachcianek, albo ma jakiś wykraczający poza nasze zdolności pojmowania cel w doświadczaniu chłopca cierpieniem.
Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, Bartek nie chodziłby już na lekcje religii i nie przejmowałbym się tym, że może z tego tytułu mieć nieprzyjemności w szkole czy w kościele. Wydaje mi się, że doświadcza już dość przykrości ze strony katechetki i że trzeba go przed nią bronić. I niewiele by mnie obchodziło, że szkoła Bartka nie zapewnia lekcji etyki, bo to raczej zmartwienie tamtejszej dyrekcji, ani że siostra – o czym jestem głęboko przekonany – jest poczciwą kobietą i ma dobre intencje.
Dobrym intencjom można dać wyraz w szczerej modlitwie, a można też przełożyć je na czyny, chociażby przeznaczając 1% swoich podatków na pompę insulinową dla Bartka. Niezbędne dane dla zainteresowanych na priva.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Coraz mądrzejsi

Gdy w podstawówce chodziłem na kurs języka angielskiego, szczycąca się tytułem doktora pani lektor była głęboko przekonana, że angielski wyraz twilight oznacza świt, a dawn to zmierzch. Co więcej, miała w domu słownik, który – wbrew wszelkim oczekiwaniom – nie wyprowadził jej z błędu. Dzisiaj znajomość języka angielskiego zmieniła się nie do poznania zarówno wśród lektorów, jak i wśród kursantów, i to tak w kwestii posługiwania się słownictwem ogólnym, jak i specjalistycznym, a także slangiem.
Panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się z tłumaczeń amerykańskich filmów w polskiej telewizji, ponieważ z łatwością dostrzegają dysproporcję stylistyczną między oryginalną listą dialogową a tekstem czytanym przez lektora po polsku.
Zatrudniający jednego z moich byłych uczniów właściciel stacji obsługi pojazdów o nazwie „Centrum Usług Motoryzacyjnych” w ramach szeroko zakrojonych działań marketingowych ubiera swoich pracowników w koszulki firmowe z mocno wyeksponowanym skrótem nazwy firmy. Żona jednego z zatrudnionych tam mechaników jest dyplomowaną anglistką, ale nie rozumie, dlaczego panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się do łez z tego firmowego logo, bo poza słowem semen nie zna pewnie żadnego innego słowa na określenie męskiego nasienia. A co by nie mówić, głupio wygląda dorosły facet w koszulce z wielkim kolorowym napisem SPERMA na piersi.
Na studiach filologicznych miałem znakomitych profesorów, specjalistów w rozmaitych dziedzinach, ale niektórzy z nich mieli fatalną wymowę, za co zresztą trudno ich winić, skoro swoją przygodę z językiem Shakespeare’a zaczynali za żelazną kurtyną, gdy o telewizji satelitarnej czy mediach strumieniowych w internecie mało kto jeszcze marzył. W liceum Janiny jest nauczycielka, której ostatnio chłopcy z trzeciej klasy uświadomili, że nieprawidłowo – i to bez względu na regionalną wersję angielszczyzny – wymawia can’t. Wyznali jej, dlaczego jej wymowa jest zabawna, ale pani profesor nie znała wyrazu cunt i nie wiedziała, co ich tak śmieszy.
Przedsiębiorca w Ogrodzieńcu nie widzi nadal niczego niestosownego w kojarzącej się z erekcją i przypadkowo wulgarnej po angielsku nazwie swojego hotelu. Ostatnio – oglądając serial – zorientowałem się, co w mowie potocznej oznacza get wood. A tymczasem trzecia mechanika zna kilka dodatkowych określeń na to samo. No i jak tu nie wierzyć, że ze znajomością języka angielskiego jest coraz lepiej?
By uspokoić wnikliwych czytelników, którzy zastanawiają się może nad źródłami wiedzy leksykalnej z tej akurat dziedziny u moich dziewiętnastoletnich uczniów, zapewniam pospiesznie, że także słownictwo o zupełnie innej tematyce, na przykład bearing, clutch, gearbox czy valve, które dla mnie pozostawało przez długie lata całkowitą tajemnicą, nie jest im obce.
Coraz mądrzejsze są te nowe roczniki i coraz więcej można się od nich nauczyć.