Dojrzały wśród dorosłych

Ze wszystkich siedmiu grup moich maturzystów grupa Leszka jest najsłabsza i najbardziej się o nich martwię. Podczas gdy w innych grupach na pięć krótkich pytań wprowadzających do lekcji dostaję pięć natychmiastowych odpowiedzi i na bazie tego mogę zabierać się do konkretnej roboty, którą sobie zaplanowałem, u Leszka w grupie cała lekcja schodzi na wyciąganiu z uczniów odpowiedzi na pierwsze trzy z tych wstępnych pytań i na ewentualnych dygresjach.
Leszek jest jednym z bardziej aktywnych uczniów w grupie i nie ma najmniejszych oporów w mówieniu i pisaniu po angielsku, ale jego angielszczyzna jest potworna i bywa, że wręcz niezrozumiała.
A jednocześnie to właśnie Leszek blisko rok temu zainspirował mnie do pisania tego bloga, gdy doznałem olśnienia słuchając komentarzy tego dziewiętnastoletniego obecnie chłopaka na temat filmu Ptaki i zrozumiałem, że mam do czynienia z kimś o wiele mądrzejszym i bardziej spostrzegawczym ode mnie.
Także dziś Leszek jest powalająco dojrzały, wytrwały, wie dokładnie, do jakiego celu zmierza i jakimi środkami chce go osiągnąć.
Z domu i z naszego technikum wyniósł umiejętność spawania, ma prawo jazdy i zdrowy rozsądek. Już drugi rok z rzędu całe wakacje spędził ciężko pracując i przy okazji uważnie obserwując relacje międzyludzkie, zasadność autorytetów oraz różnice między szczęściem a sukcesem.
Jego szef próbował go zmusić do zawiezienia z Krakowa do Poznania dziesięciometrowej, półtoratonowej bramy z ozdobnymi okuciami średniej wielkości autem bagażowym z przyczepą. A innym razem zniszczył komplet wierteł do betonu demonstrując pracownikom, że można nimi wiercić w metalu.
Leszek służył całej ekipie robotników za kierowcę, więc panowie mogli sobie spokojnie po robocie popić w tyle auta. I kiedy jeden z nich wysiadł w Poznaniu tylnymi drzwiami chcąc się wysikać, Leszek musiał potem tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny szukać po całym mieście, bo zanim ktoś się zorientował, że to nie postój, tylko skrzyżowanie, było już za późno, a delikwent pomylił kierunki i wysikawszy się zaczął gonić auto, ale uciekając w zupełnie przeciwnym kierunku.
Kiedyś Leszkowi wydawało się, że najważniejsze, żeby przejąć gospodarstwo, brać dotacje i pchać jakoś do przodu ten wózek, na którego tylnym siedzeniu się urodziło. Teraz zobaczył trochę świata i nie rozumie, co to za życie – mieszkać kilka pokoleń w jednym miejscu, w jednym domu, nie ruszać się poza własną wioskę, najbliższe miasteczko. Nie rozumie sąsiada, który zdaje się być normalnym facetem, a w oddalonym o pół godziny jazdy Krakowie był ostatnio lat temu trzydzieści. Leszek jest aktywny, odważny, zdecydowany.
Postanowił, że te cztery lata technikum nie mogą pójść na marne, bo jeśli nie zda matury ani egzaminu zawodowego, to równie dobrze mógł skończyć edukację na gimnazjum.
Wracając dziś wieczorem z internatu po filmie poczułem, że idzie zima. Gdy zadzierając do góry głowę patrzyłem na gwiazdy, przenikał mnie chłód ostrego, wilgotnego powietrza. To dobrze, że będzie zimno. Przez kilka miesięcy Leszkowi będzie dużo łatwiej w pokoju w internacie studiować polski, angielski i geografię. To wszystko to zresztą pryszcz. Leszek bardzo się zdziwił, że chemia nieorganiczna jest dla mnie zbyt skomplikowana. To wszystko przecież takie proste i jedno z drugiego wynika…

Zaufanie na egzaminie

Koleżanka ucząca w jednym z częstochowskich liceów nie martwi się tym, że w myśl nowego rozporządzenia o ocenianiu nie będzie egzaminować swoich maturzystów na ustnym egzaminie z języka angielskiego. Mówi, że to nawet lepiej. Nie będzie się denerwowała, że po trzech latach jej pracy oni takie głupoty wygadują i tak ją kompromitują przed drugą osobą z komisji. A i oni sami jej zdaniem chętniej i na większym luzie przystąpią do egzaminu, gdy będzie ich pytać ktoś obcy, a nie nauczycielka, która gnębiła ich całe liceum. Gdyby ona miała ich pytać, pewnie by się bardziej denerwowali i byliby przekonani, że zrobi wszystko, żeby ich usadzić. Obawialiby się, że będzie im zadawała podchwytliwe, chamskie pytania i zaniży ocenę.
Smutne w sumie jest to, co Marta mówi.
Mnie jest bardzo przykro, że nie będę słyszał moich uczniów podczas ustnego egzaminu na maturze. Jestem ciekaw, jak sobie poradzą. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nich chciałaby, abym na tym egzaminie był. Po podpisaniu przez ministra Giertycha rozporządzenia wykluczającego mnie z udziału w komisji, przed którą będą zdawać, umówiliśmy się od razu, że po egzaminie spotykamy się wieczorem specjalnie po to, by opowiedzieli mi o jego przebiegu.
Mam grupy maturalne, które do moich klas zostały wcielone w drugiej klasie wskutek likwidacji i łączenia oddziałów. Chłopaki wiedząc już, że nie mogą być pytani na maturze przeze mnie, liczą na to, że pytać ich będzie Asia, która uczyła ich w pierwszej klasie. Nie chcą być pytani przez nauczyciela, którego w ogóle nie znają. Nie chcą zdawać przed komisją, która jest im całkowicie obca.
Nie rozumiem zupełnie, jak po kilku latach wspólnej pracy uczniowie mogą nie mieć zaufania do nauczyciela. Jak to możliwe, żeby chcieli być egzaminowani i oceniani przez kogokolwiek, byle nie przez osobę, do której są przyzwyczajeni i którą powinni byli przez całą szkołę średnią poznać na wylot. Trzecia klasa ogólniaka, w której mam teraz zastępstwa za rodzącą na dniach Asię, też jednogłośnie żałuje, że Asia nie będzie mogła ich egzaminować.
Myślę, że Asia i ja czerpiemy znacznie większą satysfakcję z pracy w szkole, niż Marta. Zatkało mnie, gdy słuchałem przemyśleń Marty. Nie umiałem zareagować. Tak jakbym słuchał strażaka, który nienawidzi i boi się ognia, albo marynarza, który nie umie pływać i nie znosi bezkresnego widoku morza.

Modlitwa na rozkaz

W czasie mojej rozmowy z uczniem klasy maturalnej, Tymoteuszem, całkowicie przypadkiem wypłynął nagle temat lekcji religii i etyki. Około dziesięciu osób z klasy Tymoteusza na religię nie chodzi.
Katechezę wprowadzono do szkół, gdy byłem w klasie maturalnej. Wcześniej chodziliśmy na religię popołudniami, dwa razy w tygodniu, do salki katechetycznej przy naszym kościele parafialnym. Bardzo mile wspominam te spotkania w salce z księdzem otwartym na nasze problemy i dyskusję o nich, z kolegami i koleżankami z podstawówki, z którymi nasze drogi się rozeszły. Była między nami prawdziwa więź, prawdziwa potrzeba uczęszczania na te rozpoczynane i kończone modlitwą zajęcia pozalekcyjne.
Gdy w maturalnej klasie nagle mnie tego pozbawiono, dając mi w zamian nudne i w autorytarny sposób prowadzone zajęcia z księdzem z obcej parafii, który poświęcił pierwsze spotkanie z nami na tłumaczenie nam destrukcyjnego wpływu masturbacji na prawie wszystkie organy wewnętrzne oraz na postępy w nauce, który jakiekolwiek próby rozważań nad tym, czy religia katolicka powinna być obecna w szkole, ugaszał z zapałem jednostki antyterrorystycznej, po paru tygodniach przestałem chodzić na religię. Ja, ministrant i lektor z wieloletnim stażem, skończyłem szkołę średnią nie uczęszczając na katechezę i nie otrzymując świadectwa kursu przedmałżeńskiego. Na religię przestał też chodzić mój kolega Maciej, ministrant z Jasnej Góry, a te osoby, które chodziły, często zmieniały życie księdza katechety w prawdziwe piekło.
W pierwszym roku mojej pracy w szkole średniej, w III LO im. Biegańskiego w Częstochowie, niejednokrotnie byłem w pokoju nauczycielskim świadkiem załamań nerwowych katechetki, która płakała całą przerwę, po czym znowu trafiała do klasy tylko po to, by być poniżaną i obrażaną przez uczniów, którzy na lekcjach innych nauczycieli zachowywali się jak aniołki, a na religii wstępował w nich diabeł.
Od kilku lat nie uczestniczę w mszach świętych inaugurujących rok szkolny i bywa, że wraz z innymi kolegami i koleżankami trzymającymi się z dala od ołtarza obrywam za to słowne cięgi. Przychodzę w dniu inauguracji do pracy, ale zaszywam się w pracowni w internacie by nie obrażać Pana Boga nieuważną modlitwą i brakiem skupienia. Po korytarzach, na parkingu za oknem snują się stada młodzieży stęsknionej za sobą po wakacjach, pokoje w internacie tętnią życiem podczas tej ceremonii. Niektórzy uczniowie zaglądają do pracowni porozmawiać, poopowiadać o wydarzeniach minionych kilku tygodni spędzonych z dala od szkoły, o planach na najbliższe miesiące, zdać relację z wakacyjnych praktyk, napić się kawy.
Zastanawiam się, co jest większym grzechem: zostawiać tych niezainteresowanych religijną ceremonią uczniów bez opieki czy zmuszać ich do uczestniczenia w tejże? I czy aby nie ma żadnej innej alternatywy?
W przyszłym tygodniu uczniowie klas maturalnych jadą na trzydniowe rekolekcje. W niektórych grupach tracę nawet cztery godziny. Pomyślałem sobie, bo uczę prawie samych maturzystów, że pojadę z nimi, to przynajmniej podczas śniadania czy po południu zmuszę ich do rozmawiania po angielsku, że trochę luźniej, ale się pouczymy. No to mam: w maturalnej klasie technikum mechanicznego pojedzie się modlić i rozmyślać czterech. Pozostali mają rekolekcje głęboko w nosie i nie mogą się już doczekać tych paru dodatkowych dni wolnego.
„O dwóch takich, co ukradli księżyc” to piękna i bardzo pouczająca bajka. Jacek i Placek trafiają tam do miasta zarządzanego przez garbatego namiestnika. Wszyscy mieszkańcy przyprawiają sobie w tym mieście garby i zakazane jest posiadanie lusterek. Gdy król w miejsce tego namiestnika powołuje nowego, okazuje się, że wszyscy lusterka mieli, tyle że je ukrywali. Niestety nowy namiestnik nie jest pozbawiony ułomności – ma garb z przodu. Bez chwili zastanowienia wszyscy przekładają swoje sztuczne garby z pleców na piersi i wszystko wraca do punktu wyjścia.
Czasami mam wrażenie, że taka właśnie jest natura ludzka, że nie potrafimy ułożyć sobie życia nie poddając się bezwolnie takiej czy innej ideologii. W dodatku nachalnie narzucając wybraną ideologię obrzydzamy ją wszystkim wokół i wypaczamy wrednie rozdmuchując ją obrzędami i ceremoniami. Bezkrytyczny kult Jana Pawła II jeszcze za jego życia doprowadził do tego, że w raportach na temat wolności słowa organizacji Reporters sans frontieres Polska jest na szarym końcu zestawienia spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej.
Nie wydaje mi się, by Pan Bóg czerpał wielką przyjemność z tego, że ktoś uczestniczy we mszy świętej, na którą zagoniono go przy pomocy bata. Nie znam Pana Boga za dobrze, ale o ile wiem, można go znaleźć wszędzie i są miejsca, w których słychać go o wiele lepiej, niż w tłumie uczniów siłą spędzonych przed ołtarz.

Nie lubię Giertycha

Roman Giertych, mimo setek tysięcy zebranych podpisów nadal pełniący funkcję Ministra Edukacji Narodowej, podpisał wczoraj rozporządzenie zmieniające zasady oceniania, klasyfikowania i przeprowadzania egzaminów w szkołach. Z jednej strony dobrze, bo od wielu tygodni organizował tylko konferencje prasowe obiecując gruszki na wierzbie, a wszystko to nie miało dotąd żadnego pokrycia w rzeczywistości prawnej. Z drugiej strony źle, bo podpisanie rozporządzenia utrwala pozycję ministra na stołku i gwarantuje nam kolejne miesiące jego eksperymentów na żywej tkance polskiej szkoły, w których to eksperymentach będziemy ciągle słyszeli, że jesteśmy głupi, brzydcy, niezaradni, i że minister nas cudownie naprawi.
Minister Giertych uważa, że wszyscy go lubią, że ma tylko problem z niektórymi mediami. Minister się myli. Jest kilka osób, które go nie lubią. Ja go na pewno nie lubię, bo szkaluje polską szkołę notorycznie powtarzając, że jest ona w złym stanie i że należy przywrócić w niej elementarny ład. Wypowiedzi tego rodzaju obrażają mnie, moich kolegów i koleżanki, moich uczniów i ich rodziców. Świadczą o tym, że pan minister nie ma pojęcia o szkolnej rzeczywistości. Mam kilkudziesięciu maturzystów w technikach mechanicznych, którzy są złotymi chłopakami i nie zasługują na to, by ktoś traktował ich jak bandziorów i ubierał w mundurki lub indoktrynował ich i zabraniał im myśleć. Każdego z nich lubię o wiele bardziej, niż pana ministra.
Sądzę, że nie lubi pana ministra Katarzyna, ktora od wielu tygodni łudziła się słuchając jego hucznych konferencji prasowych, że obejmie ją tak zwana amnestia maturalna. Katarzyna liczyła na świadectwo dojrzałości, bo przecież minister trąbił na lewo i na prawo, że jeden przedmiot można oblać, byle średnia z wszystkich egzaminów była powyżej 30%. Tylko że minister był nieprecyzyjny. Nie chodziło mu o przedmioty, lecz o egzaminy. Katarzyna nie zdała dwóch egzaminów z języka: pisemnego i ustnego. Amnestia jej nie obejmie. Szkoda, że dowiedziała się o tym dopiero po wielu godzinach wpatrywania się w uśmiechniętą twarz ministra, który zdawał się jej obiecywać to świadectwo. Koleżanki Katarzyny, które zdały maturę, wyjechały do Anglii. Katarzyna została w Polsce, by poczekać na podpis ministra pod rozporządzeniem.
Minister nie trąbił też zbyt głośno na konferencjach o tym, że moi maturzyści mechanicy wbrew dotychczasowym zwyczajom nie spotkają się ze mną na egzaminie ustnym z języka angielskiego, ponieważ komisje ustne zostaną uszczuplone do dwóch osób i wykluczony z ich składu jest nauczyciel, który uczył w danej klasie. Nie martwi mnie to specjalnie, bo wiem, że skład komisji nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, ale oni mogą tego nie wiedzieć.
Bardzo krzywdząca dla uczniów jest też tabela z przelicznikami punktów z poziomu rozszerzonego na poziom podstawowy. Minister obiecał na początku wakacji, że w przyszłym roku wyniki matur będą szybciej. To, że były późno, nazwał skandalem. Widać, że nie ma wielkiego pojęcia o tym, jak wygląda proces oceniania matur i prezentacji wyników. Wymyślił, że poziomu podstawowego nie będą zdawać uczniowie przystępujący do rozszerzonego, a poziom podstawowy ma im być wpisywany na podstawie przelicznika. Praktyka minionych lat pokazuje jednak jasno, że jest to niekorzystne dla maturzystów. Przyjęty przelicznik da im o wiele mniejszą ilość punktów z poziomu podstawowego aniżeli ta, którą by przypuszczalnie uzyskali, gdyby do niego przystąpili.
Minister obiecywał przyspieszenie wyników matur, nie mówił jednak o tym, że obniży rangę egzaminu, zburzy będącą podstawą tego egzaminu zasadę obiektywizmu i porównywalności, a nawet stworzy realne zagrożenie przywrócenia egzaminów wstępnych na studia, co faktycznie jeszcze bardziej wydłuży maturzystom okres oczekiwania na wyniki egzaminów, które pozwolą im mieć precyzyjne plany na przyszłość.
Dużo jest też w rozporządzeniu ministra pustej paplaniny mającej tylko znaczenie propagandowe. Ocena z zachowania ma mieć wpływ na promowanie ucznia, ale przecież każdy trzeźwo myślący człowiek wie, że skoro rada pedagogiczna może, ale nie musi zostawić na drugi rok w tej samej klasie ucznia z oceną naganną ze sprawowania, to na pewno go nie zostawi. A że za trzecim razem musi? Cóż z tego? Przytłaczająca większość uczniów otrzymujących trzecią z kolei ocenę naganną jest w ostatniej klasie danego etapu kształcenia, więc takiemu uczniowi po prostu da się nieodpowiednie i się go wypuści ze szkoły. Jednym słowem głupie, puste, nikomu niepotrzebne i niczego nie zmieniające przepisy.
Wprowadzone pośpiesznie do rozporządzenia zmiany wymagają szeregu uściśleń i przemyśleń proceduralnych. Trzecia klasa ogólniaka w mojej szkole ma ze mną obecnie permanentne zastępstwo za koleżankę, która jest na macierzyńskim. Formalnie ona jest ich nauczycielem w ostatniej klasie, więc nie powinna egzaminować ich na ustnym. Faktycznie jednak to ja uczę w tej klasie. Kto z nas może ich w maju egzaminować na maturze w myśl rozporządzenia? Czwarta klasa technikum agrobiznesu nie ma ze mną przedmiotu „język angielski” – przedmiot ten realizuje z nimi koleżanka. Ale ja mam z nimi przedmiot „język obcy w agrobiznesie”. Czy mogę egzaminować ich na egzaminie ustnym z języka angielskiego? Trudno lubić ministra za to, że chodząc na lekcje w klasach maturalnych nie wiadomo jak z nimi rozmawiać i co im mówić, żeby uspokoić ich zupełnie naturalne obawy.
Ministra pewnie nie lubi też wójt z kujawskiej wsi, który kierując się racjonalnymi przesłankami ekonomicznymi w porozumieniu z radą gminy próbował zamknąć małą wiejską szkołę, której uczniowie dzięki temu mogliby trafić do położonej zaledwie cztery kilometry dalej nowoczesnej placówki. Roman Giertych przybył jednak do Siedlimowa w propagandowo – teatralnym celu, by ująć się za ludem i stanąć w obronie nieopłacalnej szkoły. Minister obiecał pomoc dla gminy na rozwiązanie wszystkich gminnych problemów finansowych związanych z oświatą, swojej obietnicy nie chciał jednak nijak potwierdzić formalnie. Tupet wójta, który domagał się konkretów, skończy się prawdopodobnie zarządem komisarycznym w gminie.
Głosami koalicji Sejm nie dopuścił wczoraj do odwołania Romana Giertycha ze stanowiska. Głosów za odwołaniem było jednak na tyle dużo, że śmiem przypuszczać, że i spora część posłów nie lubi ministra Giertycha.
Osiemdziesiąt procent moich maturzystów to wyborcy pana Leppera. Ja nigdy nie byłem i nie jestem jego zwolennikiem, ale w świetle zdarzeń ostatnich paru miesięcy muszę z uznaniem i szacunkiem odnosić się do jego partii. Stopień kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej i stopień zepsucia państwa przez pozostałe partie koalicyjne osiągnął już taki poziom, że wypada mi tylko mieć nadzieję, że licząc na głosy mądrych i porządnych ludzi, takich jak moi uczniowie mechanicy, pan Lepper przestanie w końcu stabilizować ten haniebny układ. Wydaje mi się, że zbliża się moment, w którym będzie można śmiało powiedzieć, że Samoobrona uzyskała już wszystkie możliwe korzyści z udziału w koalicji, a dalszy w niej udział szkodzi jej.
Z dużą rezerwą odnoszę się do postaci Andrzeja Leppera, ale słyszałem już tego pana, gdy godniej i lepiej niż prezydent państwa broni honoru i imienia Polski przed oszołomami, mądrze i bez emocji wypowiada się o problemach związków homoseksualnych, merytorycznie krytykuje sojuszników i popiera mądre pomysły przeciwników. Sam się dziwię, że to piszę, ale cała moja nadzieja na koniec dalszego psucia Polski i polskiej edukacji w Samoobronie.

Rok szkolny z pojebem

Będący w drugiej klasie technikum Krzysztof spytał się kotów w internacie, z kim mają angielski, a na podstawie usłyszanej odpowiedzi, iż „z takim pojebem”, doszedł bez cienia wątpliwości do wniosku, że widocznie ze mną. Rzeczywiście, po pierwszych lekcjach w trzech grupach pierwszych klas technikum widzę, że niektórzy z nich mają mieszane uczucia i czują się dość niepewnie, gdy się do nich zwracam. Kilku panów będących miniaturkami swoich starszych braci, moich uczniów z klas maturalnych lub absolwentów, patrzy we mnie jak w obraz. Ktoś nazwał mnie dzisiaj skurwysynem (na tyle cicho, że mogłem się postarać tego nie usłyszeć), ktoś inny tak się wystraszył, gdy zacząłem z nim rozmawiać, że zapomniał w ogóle, gdzie mieszka i jak się nazywa.
Jest kilka powodów, dla których się nie opłaca udawać przed uczniami, że jest się kimś innym, niż się jest w rzeczywistości. Jest kilka powodów, dla których nie przejmuję się zupełnie tym, że mogą mnie czasem nazwać pojebem, a nawet nie uważam by mogło to negatywnie odbić się na moim autorytecie u nich. Praca nauczyciela to praca długodystansowca i tak naprawdę nigdy nie osiąga się mety. Satysfakcję czerpać można z przebytych kilometrów, z kolejnych etapów drogi, ze zmieniających się krajobrazów na trasie wyścigu i ze sportowej postawy uczestników i sędziów. Jest się trenerem albo obsługą techniczną na pewnym tylko etapie tego wyścigu.
Ani ułamek sekundy nie przejmowałem się tym, co Krzysztof usłyszał o mnie od pierwszaków w internacie. Za to poczułem się bardzo dowartościowany, że w przerwie między rozmową o hinduskiej bogini a opowiadaniem o kolczudze, którą od wielu tygodni robi żmudnie w domu Krzysztof powtórzył mi słowa pierwszaków nie obawiając się mojej reakcji ani nie wkopując nikogo z nich z nazwiska.
Jest tyle pięknych momentów, które pozwalają pojebowi poczuć się dobrze i się dowartościować, że nie sposób się gniewać. Na przykład gdy w połowie wakacji któryś z tych moich uczniów zwierza mi się przez internet z tego, że go rzuciła dziewczyna. Albo gdy w środku nocy, na kilka godzin przed egzaminem komisyjnym z mojego przedmiotu jeden z nich wysyła mi SMS-a, że nie może spać i że się boi. Albo gdy inny z nich wychodząc na egzamin pisze SMS-a o treści „Nadchodzi chwila zagłady”. Czy kiedy pod koniec sierpnia kilku moich uczniów pyta mnie, co będziemy w tym roku robić ciekawego. Kiedy ktoś pisze, że cieszy się z końca wakacji, ale żałuje, że to nasz ostatni rok szkolny razem. Gość, któremu wystawiłem niedostateczny i musiał przeze mnie zdawać egzamin komisyjny, pyta się po egzaminie, czy bardzo musiałem się za nim wstawiać przed resztą komisji, żeby zdał. Wzrok i mina innego poprawkowicza, który po czterech kilometrach pościgu za mną samochodem przyjmuje do wiadomości, że za zdany egzamin nie musi mi dziękować prezentami. To są bardzo rozbrajające momenty. Nie wyobrażam sobie, by nauczyciel mógł rezygnować z nich i zmienić zawód.

Getto

Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.

Brońmy Plutona przed degradacją

Po wielu latach sporów astronomowie postanowili w Pradze, że mniejszy od ziemskiego Księżyca Pluton nie zasługuje na to, by być planetą. Ma zaledwie 2300 km średnicy, w dodatku krąży po jajowatej orbicie nachylonej pod kątem osiemnastu stopni do orbity Ziemi i wciskającej się czasami pomiędzy orbiny Urana i Neptuna. Po kilku sensacyjnych odkryciach dziesiątej czy jedenastej rzekomej planety Układu Słonecznego okazało się, że planet w naszym Układzie jest ostatecznie tylko osiem: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun.
Odebranie statusu planety temu kulistemu ciału niebieskiemu, które w dodatku posiada dwa księżyce, pozbawi inne podobne, a nawet większe ciała Układu Słonecznego szans na zostanie planetami. Nie będzie już planetą Ceres ani Xena ani żaden inny potencjalny kandydat.
Jest niesprawiedliwą walka, w której maleńki Pluton nie może się bronić, bo jest za daleko i nie potrafi mówić. Dlatego w jego obronie stanął John i zbiera podpisy, by zwrócić Plutonowi honor i nie degradować go. Zaktywizowani przez niego ludzie utworzyli prawdziwy ruch społeczny, wyszli na ulice i zbierają podpisy w obronie Plutona. W obronie Plutona stają astrologowie, dla których Pluton nadal wywiera silny wpływ na bieg wydarzeń na Ziemi, stają ludzie z nisz społecznych, którzy rozumieją, co znaczy być pogardzanym przez silniejszych od siebie, a staje też ośmioletnia Ashleigh, której sympatia do Plutona bierze się z wiedzy, że na Plutonie nikt nie mieszka i nie spotkałoby jej tam nic złego.
Jestem bardzo szczęśliwy, gdy spotykam się z ludźmi, którzy wkładają całą swoją energię w coś tak abstrakcyjnego, nienamacalnego, odległego, jak Pluton. Chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym ludzie nie mają bardziej przyziemnych trosk i problemów. Wówczas nie pisałbym w moim blogu ani słowa o polityce i byłoby naprawdę cudownie.
Namiastkę takiego społeczeństwa mam na fakultatywnych zajęciach pozalekcyjnych, najbardziej chyba na kółku filmowym. Można sobie popłakać z grupą dryblasów nad niedolą gnijącej panny młodej, pokibicować Harremu Potterowi w meczu gry, w której zawodnicy latają na miotłach, albo z Drużyną Pierścienia pochodzić po Śródziemiu.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Wieża Babel


11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.