Naście lat Güntera

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 14 sierpnia 2006, odgrzewany z okazji śmierci Güntera Grassa. Jacek Kurski nie jest już w tamtej partii, poza Grassem także niektórzy inni bohaterowie wpisu już nie żyją, a Marcin zasłużył się w międzyczasie dla naszej ojczyzny dużo bardziej niż mogłem sobie wtedy wyobrazić. Kółko filmowe od lat nie istnieje, a wkrótce ja sam także znikam. Na bębenku zagrać nie umiem, nawet blaszanym, więc chociaż odgrzewam kotlet.

Gdy do pierwszej klasy liceum czy technikum przychodzą nowi uczniowie, przez kilka miesięcy trzeba się z nimi uczyć porozumiewać. Nie ciągną się już za warkoczyki i nie plują na siebie, ale nie za bardzo jeszcze wiedzą, po co przyszli do szkoły średniej i w ogóle niespecjalnie świadomie uczestniczą w tym, co się wokół nich dzieje. Większość jest niesamodzielna, nierozgarnięta i w ogóle takie z nich „pindzie”.
Nagle w trzeciej klasie panowie w technikum stają się ni stąd ni zowąd takimi dojrzałymi partnerami do dyskusji, którzy uważnie słuchają tego, co się do nich mówi, sami chcą, aby ich słuchać. Mówiąc, wkładają w to dużo serca i rozumu. Ale to jest w trzeciej klasie, gdy już mają dowody osobiste i prawa jazdy, większość z nich ma już za sobą nie tylko pierwsze doświadczenia seksualne, ale spore życie intymne, niejeden z nich przejmuje w domu pałeczkę po dziadku czy ojcu jako gospodarz i głowa rodziny. Wielu z nich pracuje, robi interesy.
To są niby ci sami faceci, których się poznało dwa – trzy lata wcześniej, przynajmniej tak samo każdy z nich ma na imię i nazwisko i trochę przypomina z wyglądu tego dzieciaka z pierwszej klasy. Gdybym tak jednak w klasie maturalnej miał każdego ucznia postrzegać przez pryzmat pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobił w pierwszej klasie i przez kilka pierwszych miesięcy naszej znajomości, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo się zmienił, robiłbym sobie i uczniom wielką krzywdę.
Taki Marcin na przykład był w pierwszej klasie nadpobudliwym dzieciakiem ubliżającym kolegom w niewybredny sposób, mającym trudności z usiedzeniem w ławce i zwykle lekko rozkojarzonym. Jeszcze na początku drugiej klasy trzeba go było ciągle monitorować, bo jedyne co go interesowało na angielskim to skąpo czy raczej wcale nieodziane panienki w najbardziej perwersyjnych zakątkach internetu, a przy okazji próby infekowania szkolnego serwera rozmaitymi spyware’ami. Dziś jest to prawie dwumetrowy facet z wielkimi barami, który gdy przyjdzie wcześniej na lekcje, prosi o płytę z programem i włącza sobie powtórki podczas przerwy, a kiedy mamy dwie lekcje pod rząd, w przerwie też robi powtórki. Czasami podnosi rękę i mówi „E, sprawdzę sobie pocztę, dobra?”.
W zasadzie gdyby rozwój Marcina zatrzymał się dla mnie na tym etapie, na jakim Marcin był dwa lata temu, na lekcji powinien siedzieć zakuty w kajdanki i przywiązany do swojego krzesła. Tymczasem jest to facet, który – kiedy wstaje i mówi że „idzie się odlać” – wiem, że za moment wróci i nie zwiedzi po drodze całego świata.
Marcin z pierwszej klasy był o rok starszy od Güntera Grassa, który w 1942 roku marzył o pływaniu w łodzi podwodnej i zgłosił się do wojska. Chciał się wyrwać z domu, chciał pływać U-bootem.
Marcin z pierwszej klasy był sympatycznym, ale głupim gnojkiem. Gdyby go oceniać na podstawie tego, jaki wtedy był, nigdy nie powinien mieć prawa przystąpić do matury, iść na studia, zakładać rodziny, zostać burmistrzem czy prezydentem Rzeczypospolitej. Tymczasem Marcin, którego dzisiaj znam, śmiało mógłby zostać Prezydentem Rzeczypospolitej już teraz. Tyle, że zgodnie z ordynacją wyborczą póki co może co najwyżej zostać radnym. Wkrótce będzie mógł starać się o zostanie posłem.
Jest taki polski poseł, który zachowuje się dużo mniej poważnie niż Marcin. Dzisiaj jako jeden z największych autorytetów moralnych (za takiego się widać uważa) potępił Güntera Grassa za to, że jako siedemnastolatek był przez krótki okres czasu w Waffen-SS. Poseł ten, Jacek Kurski, niejednokrotnie wygadywał głupoty by doraźnie rozprawić się z politycznym przeciwnikiem. Ostatnio oskarżał Platformę Obywatelską i komitet wyborczy Donalda Tuska o rzekome finansowanie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi oraz parlamentarnymi z pieniędzy nielegalnie wyprowadzonych z PZU. Dość szybko okazało się, że argument wysunięty przez Kurskiego był niewypałem i w rzeczywistości prędzej mógłby obciążać jego własną partię, niż Platformę. Ziejąca z jego filmu „Nocna zmiana” niechęć do wszystkiego, co postępowe albo lewicowe, mnie osobiście przyprawia o dreszcze.
Kurski mówi o sobie, że jest człowiekiem walącym prosto z mostu prawdę prosto w twarz. Powiedział na przykład o Marianie Krzaklewskim „rozlazła baba”, o Unii Wolności „Żydzi i masoni”, o Lechu Wałęsie „polityczny trup”. Za swoją gadkę znany jest pod pseudonimem bulteriera swojej partii.
Ja bardzo sobie cenię facetów, którzy mówią prosto z mostu. Cenię sobie prostych facetów. Sam za takiego się uważam. Bardzo szanuję szczerych ludzi, którzy mówią, co myślą. Pod warunkiem, że myślą.
Dawno nie słyszałem, żeby Marcin pieprzył bez sensu niczym Jacek Kurski. Wydoroślał po prostu. Bez wahania zagłosuję na niego w każdych wyborach, w jakich się zdecyduje startować. Bo obecny Marcin myśli, zanim powie.
Mój ojciec jest rówieśnikiem Grassa. W 1945 roku, gdy Grass nie był już w Waffen-SS, mój ojciec przeszmuglował z sąsiedzkiego klasztoru ojców Jezuitów, z którego właśnie przed Rosjanami uciekli niemieccy żołnierze, drewniane, malowane politurą narty. Na tych nartach czterdzieści lat po zakończeniu wojny uczyłem się jeździć.
Jeśli dobrze rozumiem Jacka Kurskiego, to choćbym niczym Grass był laureatem Nobla i największym pisarzem mojego narodu, to jestem naznaczony tym piętnem, tą skazą, bo nauczyłem się jeździć na nartach na parszywych, pohitlerowskich nartach z piwnicy mojego ojca. Bo jako nastolatek nie rozumiałem, że na tych nartach jeździli hitlerowscy SS-mani.
Mój ojciec jako nastolatek po raz pierwszy w życiu zobaczył film, gdy pomalował kaloryfery w kinie dla niemieckich żołnierzy przy Al. Kościuszki w Częstochowie – dziś jest tam oddział PKO BP. Jak rozumiem jest mocno niestosowne, że dzisiaj prowadzę kółko filmowe w internacie mimo tej haniebnej karty z życiorysu mojego ojca. Myślę, że aby odkupić tą winę, powinienem raz na zawsze zrezygnować z chodzenia do kina, a może i z centralnego ogrzewania.

Magia szkoły

Oglądamy na kółku filmowym kolejną część Harry’ego Pottera i nabijamy się trochę z Michała, któremu akurat wpisałem zagrożenie do dziennika.
Harry lata nad Hogwartem na hipogryfie, wypuszczony z szafy stwór przybiera postać Dementora, profesor Lupin zamienia się w wilkołaka, a otrzymane od profesor McGonagall miniaturowe urządzenie pozwala na podróże w czasie. Za każdym razem, gdy dzieją się te niewiarygodne rzeczy, mówimy Michałowi, że tak właśnie będzie w tej maturalnej klasie, która dzisiaj się od niego niebezpiecznie oddaliła. W maturalnej klasie będziemy przeżywać niesamowite przygody, będziemy uprawiać czary, rzucać zaklęcia, latać i ujeżdżać tajemnicze zwierzęta. Więc lepiej niech się postara, bo jak nie, to go to wszystko ominie, a przynajmniej będzie musiał na to dłużej zaczekać.
To wszystko niby żarty i może nawet trochę niesmaczne, zważywszy, że sytuacja Michała nie jest wcale wesoła. Ale najciekawsze w tych żartach jest to, że taka właśnie jest prawda. Na lekcjach w maturalnej klasie naprawdę dzieją się rzeczy magiczne. Wielu uczniów mówi już po angielsku na tyle sensownie, że można pogadać o bardzo poważnych sprawach. A z ludźmi w tym wieku jest o czym rozmawiać. Oni jeszcze wierzą w to wszystko, w co się wierzy, gdy jest się nastolatkiem, ale już zaczynają przeczuwać to wszystko, co wkrótce podetnie, a przynajmniej będzie próbowało podciąć nogi ich marzeniom. Patrzą na świat bardzo krytycznie i mają wobec niego niezwykle śmiałe zamiary. Są już na tyle dorośli, że traktują swoje zamiary bardzo poważnie. Na tyle odważni, że nie przychodzi im do głowy, że mogliby z jakiegoś powodu rezygnować z ich realizacji.
Są różni. Ale rozmowa z nimi to prawdziwe obcowanie z magią. Dochodzi jeszcze ta świadomość, że maleńki wkład w tę magię masz ty sam jako nauczyciel, bo – odkąd przyszli w pierwszej klasie – bardzo się zmienili, wydorośleli, mają poglądy, które wyrobili sobie przez te ostatnie lata, spędzone między innymi z tobą. Że nie boją się o tych poglądach mówić, że są pełni argumentów na ich obronę i że stali się partnerami w dyskusji.
Masz w tym maleńki swój udział i wiesz, że jest w tobie odrobinę Dumbledore’a. Gdy wyjdą z murów tej szkoły, może choć raz użyją w walce z Voldemortem zaklęcia, którego nauczyli się od Ciebie.

Ten wpis został po raz pierwszy opublikowany 9 stycznia 2006 roku.

Tramwaj zwany pożądaniem

Na widok ceny kolekcjonerskiej edycji DVD z filmem Elii Kazana A Streetcar Named Desire z 1951 zakląłem głośno i wulgarnie niczym Stanley Kowalski, prymitywny Polaczek – neandertalczyk, jeden z głównych bohaterów tej legendarnej pozycji, wykreowany przez Marlona Brando – pierwotnie na deskach Broadwayu, a potem na ekranie. Podchodząc do kasy wyglądałem może normalnie, lecz w głębi serca byłem wzburzony niczym Stanley po pijackiej bijatyce, w potarganej koszulce i z rozczochranymi włosami. Ale te 74 złote zapłaciłbym bez wahania jeszcze raz, gdyby to było konieczne. Ten film nie bez powodu był nominowany do dwunastu Oscarów, a zgarnął cztery. Tramwaj zwany pożądaniem to prawdziwy kamień milowy w historii kina, wyróżniający się spośród filmów początku lat pięćdziesiątych znakomitym scenariuszem opartym na fantastycznej sztuce Tennessee Williamsa, muzyką, scenografią, reżyserią, pełną emocji grą Vivien Leigh, Kim Hunter i Karla Maldena, ale przede wszystkim instynktowną, brutalną, prymitywną dobrocią, którą elektryzuje widza Brando. Nie ulega wątpliwości, że James Dean, Paul Newman, Jack Nicholson czy Bruce Willis spędzili wiele godzin ucząc się od Marlona Brando do ról swoich postaci. I że dopóki na świecie będzie chociaż jedna kopia filmu Kazana, kolejne pokolenia aktorów będą się właśnie od Stanleya Kowalskiego uczyć prymitywnych męskich instynktów w świecie pełnym savoir vivre’u. Słowami głównej bohaterki filmu:

He’s like an animal. He has an animal’s habits. There’s even something subhuman about him. Thousands of years have passed him right by, and there he is. Stanley Kowalski, survivor of the Stone Age, bearing the raw meat home from the kill in the jungle.

Film opowiada o uciekającej od rzeczywistości byłej nauczycielce, Blanche DuBois (Vivien Leigh), która – próbując odciąć się od przeszłości – trafia z prowincji do mieszkania swojej siostry, Stelli (Kim Hunter), we francuskiej części Nowego Orleanu. Ostatni etap podróży pokonuje tramwajem linii o wdzięcznej nazwie „Desire”, co nie tylko symbolizuje zwierzęcy magnetyzm jej szwagra, ale jest podobno autentyczną nazwą linii tramwajowej w tym mieście. Vivien Leigh przez cały film jest pełna teatralnej egzaltacji, nienaturalnie dramatyczna, wpisuje się to jednak doskonale w rolę kobiety usiłującej zapomnieć o błędach popełnionych w przeszłości i przyprawić sobie maskę, przy pomocy której uda się jej jeszcze zwabić mężczyznę o poważnych zamiarach, Mitcha (Karl Malden) i ustabilizować się u jego boku. Współczesny widz z trudem jednak zaakceptuje ten stopień sztuczności i niełatwo mu będzie go zrozumieć w filmie może melodramatycznym, ale jednak dalece odbiegającym od Gone With the Wind, gdzie Leigh wystąpiła jako Scarlet O’Hara, a więc także w głównej roli.
Blanche i Stella wychowały się w arystokratycznej posiadłości i dla czującej się damą Blanche ciemne i wilgotne mieszkanie Stelli w podejrzanej dzielnicy oraz szwagier z pospólstwa wydają się szokiem nie do zniesienia. Prawdziwe oblicze Blanche – kobiety dawno pozbawionej wszelkiego honoru i godności – od samego początku dostrzega tylko Stanley. Ten brutal i prymityw, staje – nierzadko po pijanemu – w obronie swojej rodziny i swojego domu przed skompromitowaną intruzką, która broni swojej godności i czci, chociaż dawno je już straciła. Ten chamski i wulgarny hazardzista pomaga – nawet używając pięści – otrząsnąć się przyjacielowi z uroku rzuconego przez Blanche.
W tym niejednoznacznym i zakręconym rodzinnym gniazdku wszyscy pragną szczęścia i wszyscy się kochają. Ciężarna Stella mota się między miłością do pijanego Stanleya a spokojem swojego dziecka, Stanley próbuje bronić swego rodzinnego gniazdka, którego Blanche potwornie mu zazdrości. Nawet sąsiadka z góry, na tyle wścibska, by wiedzieć wszystko o tym, co dzieje się u państwa Kowalskich, jest jednocześnie dość dobra i mądra, by pozwolić Stelli zlitować się nad płaczącym Stanleyem.
A Streetcar Named Desire to film, który powinno się oglądać przynajmniej raz na pół roku. Pomaga on nie zapominać o jednej z najważniejszych prawd o naszym życiu. Tego, że wszyscy bardzo pragniemy dobra i szczęścia, ale im bardziej chcemy sobie i bliskim to szczęście zapewnić, im bardziej się staramy, tym bardziej wzajemnie się krzywdzimy. Film godny polecenia politykom, z tego samego powodu. Jeśli nie będziemy bez przerwy wyciągać wniosków z Tramwaju zwanego pożądaniem, wszystkich nas, tak jak Blanche w ostatnich scenach filmu, zabiorą w końcu do wariatkowa.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Filmowa podróż w czasie

San Francisco, jak mało które miejsce na świecie, nadaje się na plan filmowy i niejeden reżyser skrupulatnie to wykorzystał. Taki na przykład Interview With The Vampire nie mógł się chyba genialniej zaczynać. W jakiż inny sposób można było tak fantastycznie zbudować napięcie i wprowadzić w odpowiednią atmosferę, niż spływając kamerą transcendentnie (nawet jeśli był to chwyt infantylny, mało oryginalny czy prostacki) nad portem i piramidą Trans-American do mrocznego pokoju z widokiem na Divisadero Street? Albo czy można sobie wyobrazić chociaż jeden odcinek Full House bez rzutu okiem na te strome uliczki zabudowane białymi, wysokimi domami? Gdzie indziej można było kazać zamieszkać rodzinie Mrs Doubtfire? Nie ulega też wątpliwości, że San Francisco świetnie się sprawdza jako miejsce akcji filmów katastroficznych.
Ten blog zaczął się od wpisu o filmie The Birds i dzisiaj ponownie oddam hołd dziełu mistrza Hitchcocka. O żadnym bowiem filmie nie umiałbym chyba powiedzieć tego, co mogę z czystym sumieniem powiedzieć o Vertigo z 1958 roku. Główną rolę w tym filmie zagrało, moim zdaniem, właśnie San Francisco. Nie James Stewart, nie Kim Novak, ale właśnie San Francisco.
Oglądając ten film, mieszkaniec San Francisco musi się chyba czuć, jakby odbywał magiczną, sentymentalną podróż w czasie. Podążając za akcją widz nie tylko przejedzie się tramwajem, ale zwiedzi założoną w 1776 roku Mission Dolores, gdzie Madeleine idzie na grób Carlotty Valdes, uda się do Palace of the Legion of Honor w Parku Lincolna, przespaceruje się u stóp mostu Golden Gate, gdzie przy Fort Point Madeleine skacze do wody. Niczym romantyczna para zakochanych, widzowie przed ekranami przechadzają się po Pałacu Sztuk Pięknych, pozostałości po ekspozycji z 1915 roku. A mieszkanie Scottiego jest przy Lombard Street, mojej ulubionej ulicy w San Francisco, którą pokochałem przy okazji trzeciej edycji The Real World w MTV.
Elegancka restauracja Erniego, w której poznają się Scottie i Madeleine, znajduje się w zabytkowej okolicy Jackson Square, pełnej budynków ocalałych z pożaru w 1906 roku. Na kadrach filmu w całej okazałości można obejrzeć wspaniałe budowle, które już nie istnieją: Hotel McKittrick czy luterański kościół świętego Pawła. Ale uważny widz poznaje także San Francisco w detalach: może się przyjrzeć nawierzchni ulic, krawężnikom, drewnianym słupom i kablom telefonicznym, płytom chodnikowym. Vertigo to wierny i szczegółowy obraz miasta. Film jest o dekadę starszy niż wspomniana już wyżej portowa piramida, na darmo więc jej wypatrywać, choć kilkakrotnie Hitchcock raczy nas panoramami całego miasta.
Nigdy nie byłem w San Francisco, a jednak odbyłem dzisiaj dzięki Hitchcockowi sentymentalną podróż jego ulicami. Bywa, że czuję się podobnie spacerując po Nowej Hucie i porównując jej współczesne centrum z obrazem sprzed dziesięciu lat, który mam w pamięci, a także ze zdjęciami z kronik filmowych PRL-u. Jadąc wiaduktem nad Rondem Polsadu z rozrzewnieniem wspominam tę uliczkę, którą maszerowałem nocą jako licealista, a która rozrosła się w dzisiejszą ulicę Lublańską. W Częstochowie, patrząc na karzełka Piłsudskiego przed ratuszem, próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał górujący nad placem Wania, piękny – nawet jeśli wrogi ideologicznie – i tak bezpowrotnie stracony, choć pierwotnie obiecywano, że stanie na cmentarzu żołnierzy radzieckich na Kulach. Może ktoś ma przyzwoitej jakości zdjęcia Wani i zechciałby mi je przysłać na adres ? A pamięta ktoś katedrę Świętej Rodziny z niedokończonymi przez blisko stulecie wieżami?
San Francisco nie dostanie nigdy Oscara za znakomitą rolę w Vertigo. Ale współcześni mieszkańcy z łatwością mogą się przekonać, jak ich miasto zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat, czego im bardzo zazdroszczę. Zaprzyjaźniony ksiądz Jacek podpowiedział mi dzisiaj, że malownicze okolice, z których pochodzi wielu moich uczniów, są miejscem akcji opowiadań Adolfa Dygasińskiego. Piekary, Kuchary, Brzesko, Kowala, Gruszów i inne pobliskie miejscowości zastygły na kartach książek tego dziewiętnastowiecznego pisarza i udało mi się już znaleźć antykwariat w Tarnowskich Górach, który dysponuje egzemplarzem właściwego tytułu. Wybieram się tam w poniedziałek i za 9 złotych stanę się właścicielem historycznego obrazu wsi, które znam jako współczesne. Może to nie to samo, co film, ale cóż. Nie żyjemy w Kalifornii.

Taksówkarze

Tomek, Leszek i ja oglądamy „Taksówkarza” z Robertem De Niro. Jest taka scena, w której Travis siedzi z kolegami w barze i pozornie są pochłonięci rozmowami o tak zwanej dupie Maryny, ale wpatrujący się w musującą w szklance aspirynę Travis jest tak naprawdę sam. Jest zupełnie gdzie indziej. I trochę tak samo jest z Tomkiem, Leszkiem i ze mną.
Każdy z nas w zgiełku towarzyskich rozmów lub służbowej wymiany komunikatów jest samotny jak Travis i z wolna odbija mu korba. Każdy ma jakąś Betsy, która w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z ideałami, jakie w niej postrzegamy. Każdy z nas spotyka od czasu do czasu jakiegoś Palantine’a, który zdaje się przez chwilę reprezentować to, o co walczymy i czego pragniemy, a po chwili rozumiemy, że z jego ust wydobywa się jedynie bełkot i pustosłowie, a jego ręce zamiast pracować uczciwie grzebią po obcych kieszeniach. I każdemu się wydaje, że w mniejszym czy większym stopniu rozumie, na czym polega zło świata i co nie jest takie, jakie być powinno, w otaczającej nas rzeczywistości. Każdy sądzi, że zna taką Iris, której należałoby pomóc, a – co gorsza – tkwi w głębokim przekonaniu, że jest w stanie to zrobić.
Tomek, Leszek i ja nigdy nie będziemy w stanie pomóc sobie wzajemnie w posprzątaniu tego, co każdy z nas chciałby posprzątać. Nie pojmiemy do końca nigdy, dlaczego każdy z nas odstaje i czemu bywa, że wyje nocami do księżyca zamiast spać. Każdy z nas w tłumie ludzi pozostaje sam na sam ze swoją samotnością.
Ważne, żebyśmy w przeciwieństwie do Travisa nie uwierzyli w nieomylność własnych sądów i w swoje nadludzkie możliwości. Świadomość istnienia innych samotnych bojowników, których rozterek, taktyki, twierdz i trofeów nigdy do końca nie pojmiemy, powinna nam kazać z większym dystansem patrzeć na gorycz własnych porażek i zmagań ze światem.
I ważne, żebyśmy – zanim wyruszymy na walkę ze światem – zapanowali każdy nad samym sobą. Jak Marcin, który nie ogląda z nami „Taksówkarza”, a ten film jest przecież także i o nim. Marcin studiuje w domu techniki panowania nad swoim duchem i ciałem, jakie stosował Bruce Lee. Tomek, Leszek i ja też powinniśmy panować nad sobą, a wówczas żaden z nas, taksówkarzy, nie skończy krwawą jatką, a list od rodziców Iris i tak przyjdzie.

Mięso armatnie

Strona internetowa należąca do bojowników czeczeńskich opublikowała apel Islamskiego Emiratu Afganistanu skierowany do rządu i narodu polskiego, w którym Emirat ostrzega Polaków przed wysyłaniem kolejnego kontyngentu żołnierzy na niesłuszną wojnę o cudze interesy na poligonie, na którym od dziesiątków lat mocarstwa kosztem Afgańczyków rozgrywają swoje wielkie geopolityczne interesy. Oficjalny rzecznik Emiratu zwraca uwagę, że wszystkie zagraniczne wojska przebywające już w Afganistanie lub zamierzające przybyć do tego kraju uznawane są za agresorów, a każdy Afgańczyk uznaje za swój obowiązek prowadzenie przeciw nim świętej wojny.
Ten tysiąc polskich żołnierzy zadeklarował polski premier, jak się wydaje, z czystej wdzięczności za kilka minut spotkania z amerykańskim prezydentem, po powrocie premiera do kraju okazało się bowiem, że jego decyzja była zaskoczeniem nawet dla koalicjantów. Czyżby więc kilka minut rozmowy z Georgem Bushem miało dla Jarosława Kaczyńskiego większą wartość, niż życie tysiąca polskich żołnierzy i szczęście ich rodzin, a także bezpieczeństwo kurczącego się wprawdzie, ale nadal trzydziestoparomilionowego narodu?
Co ja bym zrobił, by spotkać się na kilka minut z amerykańskim prezydentem? Czy ja wiem? A po co mi grzecznościowa wymiana paru zdań z dyplomatycznego protokołu? Myślę, że szkoda by mi było czasu. Musiałoby mi się bardzo nudzić, a to mi się od dość dawna nie zdarza.
Film Jarhead (2005), opowiada o perypetiach żołnierzy wysłanych na Bliski Wschód w o wiele bardziej precyzyjnym celu, w obronie Kuwejtu przed inwazją iracką. W bardzo dobitny sposób pokazuje ten film, jak bezsensowna jest wojna i jak dotkliwą porażkę ponoszą w każdej wojnie wszyscy, a w szczególności zwycięzcy.
Nie wysłałbym na wojnę żadnego z moich absolwentów, chociaż wielu z nich to chłopy jak dęby i mają piąchy takie, że gdy podaję im dłoń na powitanie to czuję się, jakbym był krasnoludkiem. Większość z nich ma zupełnie inne ambicje i plany niż to, by zostać mięsem armatnim.
Nie chciałbym się spotkać z premierem. Pewnie to bardzo ciekawy człowiek, ale ten cały protokół dyplomatyczny, ochrona osobista i inne ceregiele uniemożliwiłyby cokolwiek poza pustą wymianą grzecznościowych formułek. Gdy pod pretekstem obywatelskiej lekcji obecny minister sprawiedliwości na spotkaniu w szkolnej świetlicy z moimi uczniami uprawiał polityczną kampanię na rzecz swojej partii, wykorzystałem czas przepadających mi dwóch lekcji na konserwację pracowni komputerowej. Też jakoś szkoda mi było czasu na słuchanie kogoś, kto wydaje mi się bardzo przewidywalny i monotematyczny, skoro mogłem skorzystać z okazji i zrobić coś pożytecznego. A teraz tak sobie myślę, jak to by było ciekawie, gdyby wybrano Nauczyciela Roku 2006, a on z braku czasu na spotkanie z Ministrem Edukacji i odebranie 20 tysięcy złotych odmówiłby przyjęcia nagrody.
Moim zdaniem są kompromisy, na które nie warto się godzić. Są rzeczy mające cenę nieadekwatną do ich wartości. Takich rzeczy nie warto kupować, w takie układy nie warto wchodzić.

Brońmy Plutona przed degradacją

Po wielu latach sporów astronomowie postanowili w Pradze, że mniejszy od ziemskiego Księżyca Pluton nie zasługuje na to, by być planetą. Ma zaledwie 2300 km średnicy, w dodatku krąży po jajowatej orbicie nachylonej pod kątem osiemnastu stopni do orbity Ziemi i wciskającej się czasami pomiędzy orbiny Urana i Neptuna. Po kilku sensacyjnych odkryciach dziesiątej czy jedenastej rzekomej planety Układu Słonecznego okazało się, że planet w naszym Układzie jest ostatecznie tylko osiem: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun.
Odebranie statusu planety temu kulistemu ciału niebieskiemu, które w dodatku posiada dwa księżyce, pozbawi inne podobne, a nawet większe ciała Układu Słonecznego szans na zostanie planetami. Nie będzie już planetą Ceres ani Xena ani żaden inny potencjalny kandydat.
Jest niesprawiedliwą walka, w której maleńki Pluton nie może się bronić, bo jest za daleko i nie potrafi mówić. Dlatego w jego obronie stanął John i zbiera podpisy, by zwrócić Plutonowi honor i nie degradować go. Zaktywizowani przez niego ludzie utworzyli prawdziwy ruch społeczny, wyszli na ulice i zbierają podpisy w obronie Plutona. W obronie Plutona stają astrologowie, dla których Pluton nadal wywiera silny wpływ na bieg wydarzeń na Ziemi, stają ludzie z nisz społecznych, którzy rozumieją, co znaczy być pogardzanym przez silniejszych od siebie, a staje też ośmioletnia Ashleigh, której sympatia do Plutona bierze się z wiedzy, że na Plutonie nikt nie mieszka i nie spotkałoby jej tam nic złego.
Jestem bardzo szczęśliwy, gdy spotykam się z ludźmi, którzy wkładają całą swoją energię w coś tak abstrakcyjnego, nienamacalnego, odległego, jak Pluton. Chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym ludzie nie mają bardziej przyziemnych trosk i problemów. Wówczas nie pisałbym w moim blogu ani słowa o polityce i byłoby naprawdę cudownie.
Namiastkę takiego społeczeństwa mam na fakultatywnych zajęciach pozalekcyjnych, najbardziej chyba na kółku filmowym. Można sobie popłakać z grupą dryblasów nad niedolą gnijącej panny młodej, pokibicować Harremu Potterowi w meczu gry, w której zawodnicy latają na miotłach, albo z Drużyną Pierścienia pochodzić po Śródziemiu.