Tarcza szkolna

W podstawówce i liceum nosiłem na ramieniu tarczę szkolną. Ten komunistyczny zwyczaj (tak to przynajmniej określano w momencie jego obalania, gdy byłem w klasie maturalnej), inspirował nas do całego szeregu działań opozycyjnych. Jeśli wierzyć laureatowi nagrody Nobla, Lechowi Wałęsie, większość moich kolegów i koleżanek w klasie poniosła o wiele większe konsekwencje stawiania oporu tym totalitarnym zwyczajom noszenia tarczy szkolnej, aniżeli bracia Kaczyńscy ponieśli w związku ze swoją działalnością opozycyjną.
Do naszych działań opozycyjnych zaliczało się przede wszystkim ostentacyjne wymyślanie sposobów na przypinanie tych tarcz agrafką w taki sposób, by nikt poza kilkoma należącymi do opozycji profesorami nie zauważył, że tarcza nie jest przyszyta, lecz przypięta. Mistrzowskie były aktorskie popisy profesora Mirosława Desperaka i Hieronima Zyguły, którzy stali „na brance” i wpuszczali do szkoły tylko tych uczniów, którzy w opozycyjnej sztuce kamuflażu osiągnęli mistrzostwo. Germanista Mirosław Desperak i matematyk Hieronim Zyguła z pewnością byli dumni z osiągnięć niejednego z nas, widząc jak oszukujemy Wielkiego Brata.
Z perspektywy czasu oceniam to wszystko zupełnie inaczej. Jestem dumny z tego, że chodziłem do liceum ogólnokształcącego, którego uczniowie kojarzyli codzienny rytuał sprawdzania tarcz tak jednoznacznie, że drzwi, przez które wpuszczano nas do szkoły, określali „branką”. Jestem dumny z tego, że uczył mnie historii w pierwszej klasie gość, który w pewnym momencie uciekł do Stanów, zostawiając nasz los w naszych własnych rękach i nie troszcząc się w ogóle o naszą maturę z historii. Jestem dumny z tego, że w moim koedukacyjnym liceum pielęgnowano tradycję męskiej szkoły, której abiturienci na balach maturalnych tańcowali z uczennicami Liceum Słowackiego, takimi jak Halina Poświatowska, nawet gdy Liceum Słowackiego w demencji starczej zapomniało już o tym, że Halina Poświatowska nie była wcale zakonnicą spod Jasnej Góry, tylko spragnioną seksu i czułości kobietą, której seksualność przerastała fizyczne możliwości jej ułomnego ciała.
Jutro naszą szkołę w tak zwanej wolnej Polsce odwiedza nowa pani wizytator z krakowskiego kuratorium. W naszej szkole wprawdzie organizuje się wbrew zaleceniom kierownictwa resortu wesela i sylwestry, ale na pani wizytator na pewno zrobią wrażenie identyfikatory, jakie od dzisiaj muszą sobie przypinać do klapy nasi uczniowie.
Większość moich lekcji to lekcje z maturzystami, zwolnionymi z obowiązku noszenia identyfikatorów. Na szóstej godzinie lekcyjnej dotarli do mnie dzisiaj jednak pierwszoklasiści, którzy mają chodzić do szkoły oznakowani, panowie z pierwszej klasy technikum mechanicznego. Bez identyfikatora (ku ich uciesze) od dzisiaj nie wolno ich wpuszczać na lekcję. Czemu ku ich uciesze? Bo dosyć łatwo będzie się tłumaczyć przed zdrowo myślącym rodzicem, że nie było się na klasówce z jakiegoś przedmiotu, albo że nie było się kilka godzin w szkole dlatego, że się zapomniało odpiąć identyfikator z jednej koszuli i przypiąć do drugiej.
Panowie weszli na moją lekcję z identyfikatorami zracjonalizowanymi w bardzo sensowny sposób. Pobazgrali je dopiskami w stylu: „Czego się gapisz, idioto?” i innymi w podobnym stylu. Zaatakowali mnie także, całkiem słusznie, jako osobę nieuprawnioną do przebywania w klasie, bo pozbawioną identyfikatora. Powiedzieli mi, że nie mają pewności, czy nie jestem czasem dealerem narkotyków, ponieważ nie mam identyfikatora. Zagrozili mi, że zadzwonią na policję, jeśli nie wyjdę z klasy.
Podczas tej przekomarzanki na przerwie po lekcji zasugerowałem panom, że jako „młoda grupa lajcikowa”, czyli uczniowie namaszczeni jako najlepsza z wszystkich moich grup w klasach pierwszych, powinni dopisać sobie do identyfikatorów, że są lajcikami, i być z tego dumni. Zapewniłem ich, że na naszej najbliższej wspólnej lekcji ja sam także będę miał identyfikator, by mogli być pewni, że nie przyszedłem na lekcję, by sprzedać im narkotyki, lecz by nauczyć ich angielskiego.
Ale jestem dumny z tych panów. Są osiemnaście lat młodsi ode mnie, ale duch walki z komunizmem, jaki był żywy w latach mojej licealnej edukacji, jest w nich nadal żywy. I walczą z tym komunizmem nawet jeśli nazywa się on teraz zupełnie inaczej. Walczą zdrowym rozsądkiem i z poczuciem humoru. Walczą z Don Kichotem z Warszawy, który nie rozumie zupełnie, że z dala od stolicy świetnie sobie radzimy z własnymi wiatrakami i nie potrzebujemy jego pomocy.