Real life communication

Konwersatorium z metodyki. Pan magister za wszelką cenę, w bardzo autorytarny sposób, stara się nas zmusić do przyjęcia dwóch poglądów – że w klasie nie ma prawdziwej komunikacji i że nie da się przewidzieć środków językowych, jakich użyje nasz rozmówca do wyrażenia takich czy innych treści.

Nieautentyczna, nieżyciowa komunikacja w klasie, której przykładami są sztucznie układane dialogi u lekarza o wymyślonych dolegliwościach pacjenta, pytanie o drogę do wymyślonych kin, teatrów, muzeów, udawanie, że jest się kim innym, aniżeli się jest, że jest się gdzie indziej, niż w rzeczywistości. Konkluzja, dla której żadnych alternatyw pan magister nie dopuszcza: nauczyciel tak naprawdę ma zawsze w dupie to, o czym mówią jego uczniowie, sam również gada do nich bez żadnego zainteresowania, bez żadnych emocji, jest mu zupełnie wszystko jedno, co jedli na śniadanie – pyta, bo chce przećwiczyć słownictwo z zakresu artykułów spożywczych.

Dziewczyna, która prowadzi kurs konwersacyjny dla dorosłych, odzywa się, że na każdych zajęciach zdarza się jej rozmawiać o rzeczach, które obie strony w autentyczny sposób interesują, następuje rzeczywista wymiana informacji – o wychowaniu dzieci, o dobrym mechaniku itp. Ten argument nie pasuje do poglądów pana magistra, więc trzeba go szybko zgasić.

To prawda, że w klasie nie zawsze jest czas na ćwiczenie umiejętności mówienia i uczestnictwa w rozmowie. Ale to nieprawda, że wszystko, o czym rozmawiamy z młodzieżą, zupełnie nas nie obchodzi. W mojej szkole jest ponad tysiąc uczniów i wielu dojeżdża do szkoły samochodami. Gdy któregoś dnia rano ktoś się stuknął na skrzyżowaniu na dole przy wjeździe do szkoły z księdzem, rozmawiałem o tym na lekcjach. To prawda, ćwiczyliśmy w ten sposób relacjonowanie wydarzeń, w dodatku o tematyce bardzo typowej do drugiej rozmowy sterowanej w pierwszym zadaniu matury ustnej. Ale mnie naprawdę obchodziło, jak przebiegał wypadek, z czyjej winy do niego doszło, jakie były szkody, ile będzie kosztowała ich naprawa…

Mam 33 lata i nie wiem wielu rzeczy, które dla młodszych ode mnie o jedno pokolenie uczniów są chlebem codziennym. Gdy mi mówią o różnych takich rzeczach, słucham i uczę się. Obchodzi mnie to, jakie mają poglądy, jakiej słuchają muzyki, jakie oglądają filmy. Myślę, że kiedy przestanie mnie zupełnie obchodzić to, o czym mówią, i będę miał na uwadze wyłącznie stwarzanie sytuacji komunikacyjnych do ćwiczenia takiej czy innej funkcji językowej, będzie pora zmienić zawód.

Komunikacja na konwersatorium z metodyki była zupełnie nieautentyczna. Jej wyłącznym celem było doprowadzenie uczestników do poddania się tezom postawionym na początku zajęć. Jakiekolwiek dygresje lub argumenty podważające te tezy zostały zduszone w zarodku. W dodatku mimo całkowitego braku swobodnego wyrażania opinii uczestnicy konwersatorium zostali zbiorowo skrytykowani za bierność i obojętność.

Tam musi być jakaś cywilizacja


Rozmawiam z Karolem, który zdał maturę i za miesiąc wyjeżdża studiować architekturę w Cardiff. Razem z nim na studia za granicę wyjeżdża większość jego klasy. Niedawno w Guardianie przeczytałem zwierzenia Anglika, któremu głupio się odzywać w londyńskim autobusie w Ealing, bo wszyscy mówią po polsku. Londyńscy twirlies.
Za kilka tygodni, gdy wrócę po wakacjach do pracy, odwiedzi mnie pewnie paru absolwentów, którzy jeżdżą w tej chwili tymi autobusami. A niektórzy mnie nie odwiedzą, bo dalej będą nimi jeździć. W ławkach będzie siedziało paru uczniów, którzy tymi autobusami jeżdżą…
Połowa moich znajomych i rodziny siedzi poza granicami Polski, niektórzy na stałe. Także Asia, wychowana przez moją ultrakatolicką kuzynkę, czytelniczkę Naszego Dziennika i słuchaczkę Radia Maryja.
Politycy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty i urządzają debaty publiczne nad tym, jak zatrzymać młodzież w kraju. Ale tak właściwie zastanawiam się intensywnie, czemu mielibyśmy nie puszczać tej młodzieży w świat?
Niejeden wielki Polak spędził pół życia na emigracji, niejeden wieszcz na emigracji umarł, niejeden bohater narodowy więcej – a przynajmniej tyle samo – zrobił dla historii Stanów Zjednoczonych, co dla historii Polski. I w ogóle jaki to ma sens w dzisiejszych czasach rozdzierać szaty nad czyimś wyjazdem do Londynu na przykład? Dzisiaj z Londynu szybciej się przyleci do Krakowa, niż kilkadziesiąt lat temu trwała podróż robotnika nowohuckiego kombinatu do jego krewnych czy rodziców na Podkarpaciu. I relatywnie nie kosztuje to wcale drożej. A tak jak ten robotnik w Krakowie poznał świat, o jakim mieszkańcy jego wioski nie mieli pojęcia, tak i ten Polak w Londynie coś z tego emigracyjnego doświadczenia wyniesie.
Poza tym niektórzy z tych ludzi wrócą i coś ze sobą przywiozą. Zobaczą trochę innego świata, poznają trochę różnorodnych ludzi, wyleczą się z polskiej zaściankowości i otworzą na innych. Ja się swego czasu w akademiku w Brukseli okropnie schlałem z paroma Arabami. Bardzo mnie głowa bolała na następny dzień, ale za to nigdy bym nie powiedział tak, jak przedwczoraj kilkakrotnie powtórzyła pewna ogólnopolska stacja telewizyjna, iż wszyscy aresztowani terroryści nosili „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.
A w ogóle może dobrze wyjechać i popatrzeć na rzeczy z pewnego dystansu? Może wtedy doceni się własną zaściankowość albo uzna, że zaścianek nie zależy od długości i szerokości geograficznej, tylko od otwartości naszej własnej głowy i szczerości serca?
Radek przed wyjazdem do Londynu zerwał z dziewczyną. Dopiero tam zrozumiał, że to pomyłka. Teraz śpi na trawniku pod jej balkonem w Kwidzynie i czeka, by zechciała z nim porozmawiać.
Piotrek wrócił z Irlandii, chociaż mógł tam w zasadzie się ustawić do końca życia i mógł zapewnić pracę Oli. Ale wrócił, bo Ola chciała zostać w Polsce i zmusiła go do dokonania wyboru. Jedna polska kobieta okazała się ważniejsza, niż całkiem spora jak na europejskie warunki wyspa.
A patrząc na to z innej strony, rzymskie wille powstawały w najdalszych zakątkach Europy, na dalekiej północy tego, co wówczas było Anglią. Dzisiaj Polska jest w Unii Europejskiej, może my też powinniśmy budować polskie wille wszędzie, gdzie tylko to możliwe? Może to taki nasz europejski obowiązek, by rozpychając się łokciami rozprzestrzeniać naszą europejską cywilizację wszędzie w Europie (w tym także w Polsce)?

Przemek, Mstów, Czarna Woda


Spotykam się z Przemkiem raz na parę lat. Ale zawsze kiedy się widzimy, rzucamy się sobie w ramiona. Chodziliśmy razem do liceum, a Przemek i jego brat Piotrek na długie lata wytyczyli mi drogę, z której chyba do tej pory nie całkiem jeszcze zboczyłem i pewnie już nigdy nie zboczę. Mimo że Przemka widuję raz na parę lat, a na Piotrka i jego żonę wpadłem podczas zakupów w Auchanie ze dwa lata temu i właściwie w ogóle nie mamy kontaktu odkąd Przemek z Piotrkiem wyprawili mi dwudzieste urodziny na jurajskich skałach koło swojego domu.
Przemek to jeden z moich największych i najcenniejszych przyjaciół, a jednocześnie idoli. Jest marynarzem i doktorantem Akademii Morskiej w Gdyni. Ostatnio, gdy przyjechał wygłosić jakiś wykład w Krakowie i przy okazji wypiliśmy parę piw w knajpie na Małym Rynku, zdumiały mnie jego siwe włosy. Nawiasem mówiąc nie wiem czemu, ale podczas naszego tegorocznego spotkania napiliśmy sie piwa we wszystkich knajpach Krakowa, które są w moim życiorysie istotne: dwie knajpy na Tomasza i jedna na Małym Rynku.
Ale jeszcze bardziej zdumiało mnie coś całkiem innego. Otóż Przemek przypomniał mi, że kolega z naszej klasy, Marek, wcale nie zdawał z nami matury. Chorował, nie zdał na rok przed maturą. W maturalnej klasie chodziliśmy do niego w odwiedziny, ale szkołę ukończył i maturę zdał dopiero rok później. Pamiętam Marka, kojarzę sklep z meblami na Krakowskiej i warsztat stolarski na Białostockiej, ale nie pamiętałem w ogóle, że Marek nie zdał i że nie przystępował z nami do matury. Przemek przypomniał mi o czymś, co widzę jak przez mgłę i nie do końca jestem pewien, czy dobrze kojarzę.
Kątem oka w telewizorze oglądam transmisję z sądu lustracyjnego, na którym jakiś szeregowy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z okresu schyłkowego komunizmu w Polsce, a więc z czasów, gdy my z Przemkiem zdawaliśmy maturę, próbuje wytłumaczyć, że nie pamięta, z kim wypił kawę w jakiej kawiarni którego dnia którego miesiąca. I myślę sobie, jaka bzdurna ta Polska w 2006 roku, w której prezydent, premier, partie koalicyjne mają w dupie wszystko poza jakimiś głupimi teczkami sprzed lat i tym, czy czyjeś nazwisko tam widnieje, czy nie. I w jakim kontekście. I tak się zastanawiam, co ja pamiętam z roku 1989. Roku, kiedy moi obecni maturzyści mieli dwa latka, a teraz są to dorosłe chłopy mające prawa jazdy, bogate życie seksualne, wyrobione poglądy na wiele różnych spraw, o których ja w roku 1989 nie miałem nawet pojęcia, bo świat był wtedy prostszy i głupszy.
Nie pamiętam, że Marek nie zdał. Ale ten funkcjonariusz ma pamiętać, z kim pił kawę wówczas, gdy ja zdawałem maturę. I to jest podstawa do odsunięcia od władzy wicepremiera Rzeczpospolitej, w której mieszkam i której obywatelem jestem w roku 2006. Przemek ma syna i córkę. Za lat dwadzieścia żadne z nich nie będzie mam nadzieję pamiętać, że jak jechali z mamą i tatą do babci i dziadka czy do wujka Piotrka do Mstowa pod Częstochową, to nie wszędzie po drodze była autostrada. Mam nadzieję, że nie będą pamiętać, że prezydentem RP w ich dzieciństwie był brat premiera. Mam nadzieję, że będą szczęśliwi. I mam nadzieję, że będę z Przemkiem jeszcze pijał piwo za lat dwadzieścia. I że będę z niego tak dumny wówczas, jak i jestem teraz. Z powodów bardziej wiecznych, bardziej nieprzemijalnych niż głupie, esbeckie teczki, którymi nasze oszołomskie władze próbują walczyć z ludźmi w roku 2006.