Byłe Lajciki


Tak, z tymi „lepszymi” też poszedłem do lasu. A także, co najważniejsze, na naszych ostatnich lekcjach Ci „najlepsi” zlali się w jedno z tymi pozostałymi.
Rozdanie świadectw w klasach maturalnych dopiero za kilka dni, ale rok szkolny tak naprawdę już się skończył. Niektórzy maturzyści w ogóle już nie chodzą na lekcje, bo są już sklasyfikowani i mają co innego do roboty. Niektórzy, tak jak Marcin, byli obecni na prawie wszystkich moich lekcjach w minionym tygodniu: i w swojej grupie, i w drugiej grupie swojej klasy, i w innych klasach maturalnych, a nawet na kilku godzinach lekcji w klasach pierwszych.
Jeden z moich maturzystów powiedział mi ostatnio, że nie wie, jak sobie on i jego koledzy dadzą radę beze mnie, taki dla nich jestem dobry, niczym ojciec, którego nawiasem mówiąc kilku z nich nie ma. Trochę przesadził. Tak naprawdę to ja też nie wiem, jak sobie bez moich maturzystów poradzę. Tych z Liceum Ogólnokształcącego, tych z Technikum Agrobiznesu, tych z Technikum Mechanizacji Rolnictwa i tych z Technikum Mechanicznego. Nigdy jeszcze nie miałem tylu maturzystów na raz.
Nigdy nie zapomnę Magdy, Małgosi, Kasi, Ani, Wojtka czy Sebastiana z LO, Leszka, Michała, Tomka czy Sebastiana z TMR, Michała i Wojtków z TA, mam nadzieję pamiętać o wielu innych osobach, których nie wymieniłem z imienia, ale szczególnie wiele wzruszeń zawdzięczam panom z Technikum Mechanicznego i w miniony piątek kosztowało mnie wiele wysiłku, by nie rozpłakać się wchodząc na drugi segment i widząc, jak wielu z Was przyszło tego dnia na angielski. W jednej z klas maturalnych była tego dnia jedna osoba, w innej było sześć osób. U Was, na spodziewanych trzynaście osób w grupie przyszło Was… dwudziestu.
Nie wiem, czyim sukcesem jest tegoroczna klasa maturalna Technikum Mechanicznego: Eli, Waszej wychowawczyni, Waszych rodziców, Was samych? Nie wiem, czy ja mam w tym jakiś maleńki udział? Ale głęboko wierzę, że mimo głębokich podziałów, jakie Was dzielą, jesteście jednym z najwspanialszych roczników i zespołów klasowych, jakie opuszczają naszą szkołę. Wspominając spędzone w naszej szkole 11 lat pamiętam tylko jedną podobną klasę – klasę Andrzeja, do której chodził Grzegorz, obecnie nauczyciel w naszej szkole.
Wiem, czemu zawdzięczam 150% frekwencji na naszej ostatniej lekcji. Zapewniam Was, że będę o tym pamiętał w poniedziałek, podczas rady klasyfikacyjnej, za rok, przy wystawianiu stopni młodym, za lat trzydzieści, kiedy będę odchodził na emeryturę. Te wczorajsze dwie lekcje w czwartej klasie Technikum Mechanicznego były jednym z najbardziej wzruszających momentów mojego życia, jestem Wam za nie niezmiernie wdzięczny i nigdy ich nie zapomnę.
Byłbym ostatnim łachudrą, gdybym zapomniał o tym retorycznym pytaniu, jakie zadał mi wczoraj na pożegnanie Arek. Wiem, że odpowiedź, jaką ode mnie usłyszał, była odpowiedzią, jakiej się spodziewał. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by spełnić jego oczekiwania. Bez względu na to, ile się ma na mandaty, tak elitarnym autobusem nie jeździ się na gapę.

Taksówkarze

Tomek, Leszek i ja oglądamy „Taksówkarza” z Robertem De Niro. Jest taka scena, w której Travis siedzi z kolegami w barze i pozornie są pochłonięci rozmowami o tak zwanej dupie Maryny, ale wpatrujący się w musującą w szklance aspirynę Travis jest tak naprawdę sam. Jest zupełnie gdzie indziej. I trochę tak samo jest z Tomkiem, Leszkiem i ze mną.
Każdy z nas w zgiełku towarzyskich rozmów lub służbowej wymiany komunikatów jest samotny jak Travis i z wolna odbija mu korba. Każdy ma jakąś Betsy, która w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z ideałami, jakie w niej postrzegamy. Każdy z nas spotyka od czasu do czasu jakiegoś Palantine’a, który zdaje się przez chwilę reprezentować to, o co walczymy i czego pragniemy, a po chwili rozumiemy, że z jego ust wydobywa się jedynie bełkot i pustosłowie, a jego ręce zamiast pracować uczciwie grzebią po obcych kieszeniach. I każdemu się wydaje, że w mniejszym czy większym stopniu rozumie, na czym polega zło świata i co nie jest takie, jakie być powinno, w otaczającej nas rzeczywistości. Każdy sądzi, że zna taką Iris, której należałoby pomóc, a – co gorsza – tkwi w głębokim przekonaniu, że jest w stanie to zrobić.
Tomek, Leszek i ja nigdy nie będziemy w stanie pomóc sobie wzajemnie w posprzątaniu tego, co każdy z nas chciałby posprzątać. Nie pojmiemy do końca nigdy, dlaczego każdy z nas odstaje i czemu bywa, że wyje nocami do księżyca zamiast spać. Każdy z nas w tłumie ludzi pozostaje sam na sam ze swoją samotnością.
Ważne, żebyśmy w przeciwieństwie do Travisa nie uwierzyli w nieomylność własnych sądów i w swoje nadludzkie możliwości. Świadomość istnienia innych samotnych bojowników, których rozterek, taktyki, twierdz i trofeów nigdy do końca nie pojmiemy, powinna nam kazać z większym dystansem patrzeć na gorycz własnych porażek i zmagań ze światem.
I ważne, żebyśmy – zanim wyruszymy na walkę ze światem – zapanowali każdy nad samym sobą. Jak Marcin, który nie ogląda z nami „Taksówkarza”, a ten film jest przecież także i o nim. Marcin studiuje w domu techniki panowania nad swoim duchem i ciałem, jakie stosował Bruce Lee. Tomek, Leszek i ja też powinniśmy panować nad sobą, a wówczas żaden z nas, taksówkarzy, nie skończy krwawą jatką, a list od rodziców Iris i tak przyjdzie.

Przykład idzie z góry

Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych i Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie uznała politykę edukacyjną prowadzoną przez obecne kierownictwo resortu edukacji z Romanem Giertychem na czele za sprzeczne ze współczesną wiedzą pedagogiczną i psychologiczną.
Opinia Rad Wydziałów pokrzepiła mnie bardzo i dodała mi otuchy, że nie jestem wariatem osamotnionym w moim braku zrozumienia dla faktu, że pan Giertych nie znalazł dotąd dla siebie miejsca pracy, w którym mógłby wykazać się większymi kompetencjami i lepiej spożytkować swoje liczne talenty.
Przykład jednak idzie z góry, także i zły. Jakiś czas temu w osłupienie wprawił mnie głos pana ministra, by wolontariatem karać młodzież nieprzystosowaną i uczynić z pracy społecznej piętno i brzemię do dźwigania. Grzeczne zachowanie i posłuszeństwo miałyby być kluczem do zrzucenia z siebie tego piętna.
Mam wrażenie, że podobnego pomieszania w hierarchii wartości dopuściliśmy się w naszej szkole wczoraj, w ostatnim dniu nauki przed świątecznymi feriami. Z uwagi na niską frekwencję w niektórych starszych klasach po trzeciej godzinie lekcyjnej młodzież – w nagrodę za to, że przyszła tego dnia do szkoły – została puszczona do domu. Mam nieodparte wrażenie, że w jednoznaczny sposób pokazaliśmy nagradzanym uczniom, że doceniając ich nadludzkie poświęcenie zrzucamy z nich ciężkie brzemię tej potwornej nauki i wybawiamy ich od zła wszelkiego w postaci czterech lekcji.
Miałem tego dnia mieć jeszcze trzy godziny w dwóch klasach pierwszych – w jednej z klas było trzech nieobecnych, w drugiej dwóch. Frekwencja właściwie normalna. Panowie zostali wybawieni od spotkania z diabłem wcielonym, czyli ze mną.
Nieliczna grupka maturzystów z klas maturalnych mimo odwołanych lekcji została ze mną jeszcze na bardzo owocnym fakultecie, większość jednak korzystając z otrzymanej nagrody pojechała do pewnej dość popularnej pośród uczniów speluny, której nazwy nie wymienię, bo byłaby to niczym niezasłużona reklama.
Miejmy nadzieję, że kierownictwo resortu zacznie się odrobinę bardziej liczyć ze współczesnym stanem wiedzy pedagogicznej. Przydałoby się, żeby konsultowało się z autorytetami w dziedzinie pedagogiki i psychologii zamiast przyglądać się badaniom opinii publicznej przeprowadzanym na reprezentatywnej grupie ogółu populacji. Może zamiast wymyślać sposoby na utrzymanie swojej partii powyżej progu wyborczego ministrowie mogliby się zajmować sprawami swojego ministerstwa? Może w ogóle zamiast polityków w resorcie zasiedliby jacyś specjaliści, bo inaczej to całkiem już pogłupiejemy i zaczniemy naszej młodzieży puszczać sygnały jeszcze mocniej godzące we wspólne interesy szkoły, uczniów, rodziców i nauczycieli.

Rocznica druga, a jakby dwudziesta

Dzisiaj rano wszyscy nauczyciele mojej szkoły raźno pomaszerowali na pierwszą lekcję z identyczną – bez względu na nauczany przedmiot – ściągą, konspektem, czy scenariuszem lekcji, jak by tego nie nazwać. Na kartce formatu A4 napisano nam tekst Modlitwy Pańskiej, na wypadek gdyby ktoś z nas nie umiał tego „Ojcze nasz” odklepać albo miałby się pomylić. Należało odmówić z młodzieżą tę modlitwę, a następnie odczytać załączoną na kartce modlitwę o szybką beatyfikację Jana Pawła II, polskiego papieża, którego drugą rocznicę śmierci dzisiaj obchodziliśmy, a następnie odśpiewać z młodzieżą „Barkę”, ulubioną pieśń papieża (tekst pieśni także załączono na wręczonej nauczycielom kartce).
Na swoje szczęście miałem dzisiaj pierwszą lekcję trochę później, więc ominęła mnie wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni religijnych na lekcjach języka angielskiego, inaczej miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Z całym szacunkiem do osoby Jana Pawła II jestem bowiem przeciwny kultowi świętych i – gdyby to ode mnie zależało – nikt nigdy nie zostałby beatyfikowany ani kanonizowany. Nie jestem pewien, czy modlitwa w nieszczerej intencji byłaby Panu Bogu szczególnie miła, więc cieszę się, że mnie to ominęło.
Jan Paweł II miał dar do pociągania za sobą młodzieży i – co zresztą wielu ortodoksyjnych katolików miało mu za złe – budzenia w niej entuzjazmu i inspirowania do spontanicznych reakcji. W dwa lata po jego śmierci udało nam się zrobić wszystko, by dla coraz młodszych roczników młodzieży, która w coraz mniejszym stopniu pamięta polskiego papieża, zrobić z niego obcą i nudną postać na cokole pomnika. Przed wejściem do szkoły zastałem dzisiaj trzy poczty sztandarowe (dziewięć osób), które na cały dzień wystawiono do czuwania z okazji rocznicy śmierci papieża, a które właśnie wtedy, kiedy szedłem do pracy, zajęte były z nudów szczypaniem się po tyłkach.
Poczty te stały dzisiaj przy Skale imienia Jana Pawła II, przy której każda klasa miała zapalić znicz i się pomodlić. Przypadło mi w udziale dopilnować, by chętni z jednej grupy jednej z klas zrobili to na lekcji ze mną. Wpadłem jednak na pomysł, by zamiast iść ze zniczem na początku lekcji, czym dałbym pretekst tym siedemnastoletnim panom do bardzo powolnego schodzenia się na lekcję, pójść na sam koniec lekcji, zostawiając im na modlitwę ostatnie pięć minut przed dzwonkiem. I oto o godzinie 13:50, gdy obwieściłem panom, że za moment kończymy lekcję i wszyscy chętni mogą iść ze mną pomodlić się przy skale i zapalić znicz, usłyszałem tylko jedno pytanie: „A co, jeśli ktoś nie jest chętny?”. Lekko nie dowierzając wyszedłem z klasy i zaczekałem na zewnątrz, przespacerowałem się nawet do skały i z powrotem, okazało się jednak, że wszyscy panowie woleli jakoś nie wiadomo czemu dosiedzieć w klasie nad ćwiczeniami z angielskiego te kilka minut niż iść zapalić znicz i modlić się wspólnie. Z drugiej, równoległej grupy w tej samej klasie, pomodlić poszedł się jeden uczeń, reszta też z niewiadomych przyczyn dotrwała do końca technologii informacyjnej.
Na swój sposób to dobrze, że pamięć po jednym z największych Polaków ubiegłego stulecia trzeba pielęgnować z trochę większą inwencją, a nie poprzez dokładnie te same gesty, którymi kiedyś pielęgnowano miłość do socjalizmu i do przywódców partii. Wydaje mi się nawet, że Jan Paweł II nadal jest darzony dużą miłością i szacunkiem przez młodych ludzi, mimo niskiej frekwencji podczas modlitewnego zapalania znicza w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Patrząc na parking szkolny około godziny siedemnastej, kiedy to koleżanki zorganizowały w świetlicy internatu wieczór poezji Karola Wojtyły dla osób zainteresowanych, nie dało się dojść do innego wniosku. Na imprezę przybyło liczne grono gości przez nikogo nie przymuszonych, trochę tak jak dwa lata temu na krakowskie Błonia.
Nie poszedłem słuchać poezji Karola Wojtyły – lubię raczej Bursę, Wojaczka, Poświatowską. A to zupełnie inne klimaty. Poszedłem na spacer do lasu z aparatem fotograficznym.

Niech szkoła uczy

W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.

Godzina wychowawcza

Łukasz – głównie z powodu mojej osobistej konsekwencji w stawianych mu wymaganiach – nie przystąpi w tym roku do matury. Teraz Łukasz martwi się o swoich młodszych kolegów, pierwszaków, że za parę lat wszyscy oni pójdą w jego ślady. No bo jeśli w poniedziałek będą jeździć na pielgrzymkę, we wtorek na patriotyczny piknik, w środę odwiedzać lokalne miejsca pamięci, a w czwartek, tak jak wczoraj, odbywać się będą zamiast lekcji debaty o przeciwdziałaniu przemocy, to na przygotowanie do matury zostaje im tylko piątek.
Jakkolwiek by to śmiesznie nie zabrzmiało, ten dwudziestoletni uczeń technikum, z oceną niedostateczną na koniec roku także z języka polskiego, złapał się wczoraj za głowę, gdy po wejściu do jego klasy obwieściłem panom, że teraz zamiast uczyć się angielskiego, podobnie jak cała nasza szkoła, poświęcimy godzinę lekcyjną na przeprowadzenie specjalnej godziny wychowawczej na temat zapobiegania przemocy, będziemy pogłębiać więzi pomiędzy sobą i starać się, aby w naszej szkole było bezpiecznie i miło.
Po pierwszych kilku minutach lekcji realizowanej zgodnie ze scenariuszem otrzymanym przez wszystkich nauczycieli od pedagoga szkolnego panowie poinformowali mnie, że bez cienia wątpliwości rozminąłem się z powołaniem i że powinienem być księdzem, ale atmosfera zrobiła się bardzo sympatyczna. W klimacie kompletnego zaufania zaczęliśmy się wzajemnie przepraszać za różne krzywdy, które wyrządziliśmy sobie przez ostatnie cztery lata. Apogeum szczerości osiągnęliśmy chyba w momencie, w którym Tomek przyznał się Marcinowi, że w pierwszej klasie ukradł mu kanapkę z serem. Andrzej wybaczył mi wspaniałomyślnie to, że kiedyś tak szybko przesadziłem go z miejsca na miejsce, że nie zdążył nawet użyć do tego celu własnych nóg. Wszyscy uderzyliśmy się w piersi przypominając sobie, jak zmuszaliśmy dwóch kolegów z klasy (z których jeden nie zniósł presji i przeniósł się do technikum w centrum Krakowa) do tego, by się myli.
Zrobiło się błogo, słodko i podniośle. Mogliśmy dzięki temu przejść do czynienia postanowień. Rozdałem panom kartki, na których każdy z nich napisał co najmniej pięć rzeczy, które zobowiązuje się robić, by jemu i jego kolegom z klasy było od tej pory w szkole przyjemniej i bezpieczniej. Zważywszy, iż panowie są już właściwie na wylocie, niektórzy z nich podeszli do problemu bardzo nieodpowiedzialnie i napisali na przykład, że będą zabierali alkohol i papierosy młodszym kolegom, by uchronić ich przed nałogami. Niektórzy postanowili, że już nigdy przenigdy nie będą nikomu kraść kanapek, albo że będą grzecznie tłumaczyć kolegom i koleżankom, by nie używali w ich obecności wulgaryzmów, ponieważ takie zachowanie dręczy ich psychikę.
Ale w tych anonimowych deklaracjach było też sporo wypowiedzi bardzo ciekawych i świadczących o tym, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla zdrowego rozsądku, a polska edukacja wyjdzie może kiedyś z tej paranoi, która ją ogarnęła w minionych miesiącach.
Panowie okazali się bardzo nietolerancyjni dla pijaństwa w szkole, pomimo że jeden z nich jeszcze dzień wcześniej przyszedł do szkoły z kieliszkiem w kieszeni kurtki. Wielu z nich napisało, że należy bezwzględnie wyrzucać ze szkoły uczniów pijących na jej terenie bez względu na to, ile mają kasy i jakie funkcje publiczne pełnią ich rodzice. Szczególnie surowym należy być wobec uczniów z młodszych klas, którzy są niepełnoletni, bo skoro już w pierwszej klasie wydaje im się, że mogą wszystko, to co dopiero będzie w trzeciej czy czwartej. Radzie pedagogicznej oberwało się w wielu wypowiedziach za to, że przyjmuje do szkoły kogoś, kogo dwa dni wcześniej wyrzuciła.
Oberwało nam się też solidnie za to, że organizujemy jakieś bzdurne debaty o przemocy i lekcje wychowawcze zamiast uczyć, a w ogóle to zamiast walczyć z przemocą powinniśmy się najpierw zastanowić sami nad sobą. Jeden z uczniów został przez nas podobno ostatnio zmieszany z błotem tylko i wyłącznie za to, że powiedział w telewizji to, co myśli. Takie ograniczanie swobody wypowiedzi bardzo się uczniom nie podoba.
Lekcja musiała chyba należeć do niezwykle udanych, ponieważ gdy wróciłem od pedagoga szkolnego, której zaniosłem na przerwie owoc naszej pracy, zastałem moich panów w widocznej na poniższym zdjęciu pozie, trzymających się za ręce, słuchających przez radio katechezy, i powtarzających gremialnie: „Miłość! Przyjaźń!”. Mimo pełnego sukcesu, jaki odnieśliśmy podczas tej lekcji w pogłębianiu więzi wzajemnych, postanowiliśmy tę godzinę wychowawczą odrobić w przyszłym tygodniu przychodząc w jeden dzień na siódmą rano i robiąc zwykłą lekcję angielskiego.

Odpowiedzi na pytanie: „Co mogę zrobić, aby innym w mojej klasie żyło się lepiej?”.
Z kartek zebranych od uczniów:

– będę się myć i bardzo grzecznie nakłaniać do mycia się;
– nie będę używał wulgaryzmów wobec swoich kolegów;
– nie będę obojętny wobec pijaństwa w szkole, ostatnio uczniowie przesadzili i właściwym było to, że ich wyrzucili, inaczej czuliby się bezkarnie;
– będę uspokajał rozgniewanych kolegów;
– będę stawał w obronie słabszych;
– będę doceniał pracę nauczycieli;
– nie będę kablował na innych kolegów;
– nie będę tolerował pijaństwa w szkole;
– będę bardziej szanował nauczycieli, abyśmy żyli z nimi w zgodzie;
– nie będę dokuczał kolegom, nawet temu zjebowi ***;
– będę zabierał alkohol młodszym, aby nie pili;
– będę się uśmiechał i będę radosnym człowiekiem dla kolegów;
– będę pomagał kolegom w nauce;
– w tych ostatnich tygodniach szkoły mogę się postarać i pomóc w wychowaniu młodszych kolegów.

Szkoła – w poszukiwaniu definicji

Staramy się jak możemy spełniać oczekiwania ministerstwa i w naszej szkole zajmujemy się już prawie wyłącznie wychowaniem patriotycznym i religijnym, a także przeciwdziałaniem przemocy. Dzisiaj mieliśmy na przykład zamiast lekcji imprezę ku czci powstańców styczniowych w oddalonym o dwadzieścia kilometrów od szkoły pięknym szczerym polu na skraju lasu. Nasi uczniowie dowiedzieli się na tej imprezie bardzo dużo ciekawych rzeczy. Na przykład panowie z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa powiedzieli mi, że powstanie styczniowe to było takie coś, że „tłukli się tu jacyś ludzie i to było jeszcze przed drugą wojną światową”. Podobno ci staruszkowie, co stali z przodu po prawej stronie, to byli właśnie weterani pamiętający czasy powstania styczniowego (mamy rok 2007, jakby ktoś to czytał po latach). Ta pani co się podpierała balkonikiem to ponoć była wdowa po tym Langiewiczu czy jak on tam się nazywał.
Ta wyjazdowa akademia rozpoczęła się hymnem państwowym i odbyła bez żadnych ekscesów, ponieważ piwo skończyło się w okolicznych sklepach na pół godziny przed początkiem imprezy. Co zaradniejsi uczniowie, którzy przyjechali na imprezę własnymi samochodami, natychmiast się rozjechali w cztery strony świata i tyle ich było widać. Wiadomo przecież, że taki samochód mieści zazwyczaj pięć osób, z czego przynajmniej cztery czują się pasażerami uprawnionymi do spożywania wszelkiego rodzaju płynów. Ci mniej zaradni zostali i zadowolili się bigosem ze szkolnej wyjazdowej stołówki (wegetarianie mieli kanapki).
Większość moich obecnych obowiązków służbowych to lekcje w klasach maturalnych, z czego sporą część notorycznie przeznaczamy na wychowanie w duchu zgodnym z wytycznymi ministerstwa oświaty. W ubiegłym tygodniu w poniedziałek pojechaliśmy na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy – na oko jedna trzecia licealistów i uczniów technikum z naszej diecezji zmieściła się w bazylice na Jasnej Górze, pozostałe dwie trzecie czmychnęły czym prędzej na Rynek Wieluński do knajpy. Kto miał szczęście, poszedł w dobrą stronę i dotarł w Trzecią i Drugą Aleję, gdzie knajp jest trochę więcej.

Mnie udało się zmusić kilku panów z Technikum Mechanicznego do tego, by – skoro już naprawdę nie chcą uczestniczyć w drodze krzyżowej (bo głodni byli zwyczajnie) – obejść przynajmniej jasnogórskie wały i sfotografować się na tle armaty.

Potem odwiedziliśmy na chwilę mojego Tatę, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest zamieszkałym tuż pod Jasną Górą absolwentem mechanika z lat czterdziestych ubiegłego stulecia i który opowiedział moim uczniom, jak to z narażeniem własnego i kolegów z wojska życia uczył się angielskiego w pierwszych latach Polski Ludowej.

We wtorek fakultet przepadł, ponieważ mieliśmy spotkanie z tak zwaną „trójką Giertycha”, jutro przepadnie, ponieważ mamy specjalną, nadzwyczajną radę pedagogiczną mającą uchwalić tak zwany program naprawczy (tak jakby nasza szkoła nie radziła sobie dotąd z niczym i wszystko trzeba teraz będzie naprawiać). Dzisiaj nasi uczniowie oddali się modlitwie i wychowaniu patriotycznemu, więc niektórym maturzystom przepadły kolejne godziny angielskiego (nie wiedzieć czemu niektórzy mają je ochotę odrobić przychodząc do szkoły w godzinach pozalekcyjnych i nie wiedzieć czemu mam zamiar się z nimi w tych godzinach spotkać – jacyś idealiści chyba jesteśmy albo co). W najbliższy piątek przepadnie pięć kolejnych godzin w klasach maturalnych, ponieważ z trzecią klasą liceum ogólnokształcącego pojadę oglądać kuźnię w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce, w której to Artur Grottger namalował słynną scenę kucia kos przez powstańców styczniowych.

Robimy, co możemy, by w naszej młodzieży tego ducha patriotyzmu wykrzesać. Nie wiedzieć czemu, najlepsza uczennica w mojej klasie powiedziała mi przed wycieczką do Częstochowy, że szkoda jej dnia i woli zostać w domu i się trochę pouczyć do matury. Nie wiedzieć czemu, najlepszy uczeń w mechaniku powiedział swoim kolegom, że ma robotę w polu i zamiast zajmować się pierdołami, woli dzisiaj coś w domu zrobić. Nie wiedzieć czemu, moi wychowankowie w trzeciej klasie ogólniaka woleli dzisiaj iść do lekarza (powiedziałem, że będę honorował wyłącznie zwolnienia lekarskie), niż przyjechać na bigos ku czci powstańców styczniowych z 1863 roku (przyjechało go jeść osiem osób).
Gdy rozesłałem wczoraj uczniom przez internet mapę z trasą dojazdu na dzisiejszą uroczystość i poinformowałem o surowych warunkach usprawiedliwiania nieobecności, kilka osób spytało mnie, czy nam nauczycielom to już całkiem odjebało i czy naprawdę nie wiemy, do czego służy szkoła. Dzisiaj podczas uroczystości uczeń ostatniej klasy, Marcin, pochwalił w rozmowie ze mną swoich nieobecnych kolegów mówiąc, że nie rozumie po kiego (tu był brzydki wyraz) tu przyjechał, skoro za niespełna dwa miesiące jest matura.
A przecież my działamy zgodnie z duchem tego, czego oczekuje od nas ministerstwo. Zastanawiam się nad tym, co to jest ta szkoła i do czego służy. Może jeden z tych moich uczniów niezainteresowanych dzisiejszą imprezą kiedyś nam to przypomni. Jako przyszły minister oświaty. Może. Aczkolwiek wątpliwe to bardzo. Żaden z nich nie należy do żadnej organizacji nacjonalistycznej.
Niestety, w przeciwieństwie do tekstu Ireny Dzierzgowskiej z Monitora Edukacji, powyższa relacja ze szkolnego święta nie ma satyrycznego charakteru i jest oparta na wydarzeniach autentycznych. Natomiast poniższe zdjęcia zostały oczywiście wykonane nie podczas pielgrzymki maturzystów, nie przez naszych uczniów i nie na Jasnej Górze ani w drodze na nią. Poniższe zdjęcia są oczywiście całkowicie nieautentyczne, totalny fotomontaż. Naszym uczniom podczas uroczystości patriotycznych i religijnych piwo i panny w ogóle nie są w głowie.

Historia – nauka o przyszłości

Niemiecka minister edukacji Anette Schavan nadmieniła ostatnio, że skoro jest już niemiecko – francuski podręcznik historii, to może dałoby się stworzyć podobny podręcznik dla wszystkich krajów Unii Europejskiej. Za pomysłem nie stoi póki co żaden konkretny projekt, to tylko taka idea, moim zdaniem piękna i interesująca, acz mało realna do urzeczywistnienia w najbliższym czasie.
Ciekawe, że ci sami ludzie w Polsce, którzy jeszcze niedawno postulowali rozdzielenie historii powszechnej od historii Polski, tego akurat pomysłu nie aprobują, a wręcz atakują go nerwowo i określają kretyńskim. Wydawałoby się, że powinni oni wręcz być sojusznikami takiego pomysłu, ponieważ zdaje się on idealnie nadawać do wykorzystania przy wprowadzaniu do szkół przedmiotu „historia powszechna”.
Skrajnie nacjonalistyczni politycy polscy dają elokwentne popisy głupoty i szastają barwnymi przykładami, nazywając pomysł kretyńskim. Udowadniają tym samym, że edukacja to dla nich sposób na krzewienie uprzedzeń, stereotypów i nienawiści, a historia to sposób na ukorzenianie nacjonalizmów i ksenofobii. Uważają, że międzynarodowy projekt podręcznika historii to doktrynerstwo i ideologizowanie, tymczasem nauczanie historii powinno służyć prawdzie, a nie racjom politycznym.
To jakaś pomyłka, panowie. Od kiedy to prawda jest inna po niemiecku, inna po polsku a inna po francusku? Licealiści francuscy i niemieccy od września używają wspólnego podręcznika do historii, który ma identyczną treść po obu stronach granicy, chociaż dwie wersje językowe. Niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier zaproponował niedawno, by podobny wspólny podręcznik opracowali historycy z Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą dla uczniów polskich i niemieckich.
Nasz – rany boskie – minister edukacji uważa, że w nauczaniu historii „różnie rozkłada się akcenty” i w związku z tym niemożliwe jest nauczanie historii Europy, historii wspólnej dla różnych nacji. Wstydzę się, że minister edukacji w moim kraju uważa, że nie należy walczyć z „różnym rozkładaniem akcentów” i nie należy się dogadywać w ocenie przeszłości. Czyli – nie należy dochodzić do prawdy? Wstydzę się, że ktoś taki będzie przedstawiał polskie stanowisko w tej sprawie na spotkaniu ministrów edukacji Unii w Heidelbergu w przyszłym tygodniu. Że będzie się tam wypowiadał także w moim imieniu.
Czarna owca polskiej blogosfery uważa, że wspólny podręcznik historii Europy fałszowałby rzeczywistość, ponieważ rok 1939 byłby tam pokazywany jako etap przejściowy na drodze Polski do Unii Europejskiej, a istnienie obozów koncentracyjnych byłoby przemilczane albo będzie się nieprawidłowo je oceniać.
Głoszący takie poglądy nie rozumieją w ogóle, kogo i po co uczy się historii. To nieprawda, że niemieckie podręczniki prezentują finał kampanii wrześniowej 1939 roku jako triumf armii niemieckiej nad siłami polskiego Szatana i powód do dumy dla współczesnego Niemca. To nieprawda, że przemilczają istnienie obozów koncentracyjnych. Za to dokładnie to samo środowisko w Polsce, które w tej chwili stanowczo protestuje przeciwko rzekomemu przemilczaniu przez Niemców istnienia obozów koncentracyjnych, parę miesięcy temu stanowczo zaprzeczało faktowi prześladowania homoseksualistów w Trzeciej Rzeszy.
Inny polityk określa pomysł wspólnego podręcznika fanaberiami szaleńców, którzy nie rozumieją, iż ludzie różnie postrzegają rzeczywistość. Kolejny człowiek, dla którego historia jest sposobem na utrwalanie fobii, pogłębianie podziałów, dla którego historia to nie jest w ogóle nauka, tylko subiektywna wizja rzeczywistości i narzędzie do sterowania nastrojami tłumu.
Najwyższa pora uświadomić nacjonalistom, że historia to nie jest nauka o przeszłości. Historia to nauka, której podstawowym celem jest pokazywać ludziom dobrą drogę w przyszłość, pomagać im unikać błędów popełnionych przez przodków i zachęcać do szukania lepszych rozwiązań. Nauczyciel historii nie ma za zadanie budzić nienawiści do takiej czy innej grupy ludzi w oparciu o krzywdy, jakich takie czy inne społeczności zaznały setki lat temu. Uczenie historii nie polega na budzeniu żądzy odwetu. Nauczyciel historii powinien swoim uczniom pokazać, dlaczego na polskim wiejskim cmentarzu znajdują się groby Francuzów, Rosjan, Niemców. Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu należy pokazywać nie tylko Polakom, Żydom, Cyganom czy homoseksualistom. Jako gospodarze terenu, na którym znajduje się ten obóz, mamy obowiązek pokazywać go Niemcom i całemu światu, a zwiedzanie obozu śmierci stworzonego przez Niemców w Auschwitz to dla młodego Niemca znakomita lekcja historii. Tak samo każdemu Polakowi przydałaby się lekcja na temat niemieckiego nazizmu i źródeł jego demokratycznego sukcesu. Może wtedy rozumielibyśmy lepiej, co mówią politycy, a na europejski szczyt ministrów oświaty pojechałby ktoś inny, za kogo żaden polski nauczyciel angielskiego, historii czy biologii nie musiałby się wstydzić.
W historii nie ma czegoś takiego, jak polska ocena błędów popełnionych przez naszych europejskich przodków. Ocena przeszłości albo będzie obiektywna i społeczność międzynarodowa wyciągnie z niej wspólne wnioski, albo prędzej czy później popełnimy te same błędy, przed którymi historyczna prawda powinna nas ustrzec.

Ankieta dla Trójki

Przejrzałem wyniki anonimowej ankiety w trzech różnych grupach klas maturalnych na temat przemocy w szkole. W jednej z tych grup na przeprowadzenie ankiety poświęciłem jedną trzecią lekcji języka angielskiego – przedmiotu, z którego wszyscy oprócz jednej osoby w grupie zdają maturę.
Z ankiety dowiedziałem się, że przemoc jest integralną częścią życia moich uczniów i że zupełnie ich ona nie szokuje. Uważają, że przemoc była, jest i będzie. Że najbardziej są na nią narażeni na dyskotekach, wiejskich potuptówkach, w klubach i na imprezach sportowych. Że przemoc wynika z zaniedbań w wychowaniu, patologii związanych z alkoholem i narkotykami, ale także, że przemoc to efekt zwykłej nudy. Młodzież nie ma co robić i psuje jej się w głowach. Nikt nie dba o to, by młodzież miała jakieś zajęcie, a jak młodzież wychodzi z własną inicjatywą, to ktoś ją zaraz gasi. Poza tym niektórzy nie mają czym zaimponować, więc uciekają się do przemocy.
Ankietowani przeważnie uchylają się od odpowiedzi na pytanie o to, jak ograniczyć zjawisko przemocy. Piszą, że to złożony problem i nie da się tak w jednym zdaniu odpowiedzieć. Zdarzają się jednak ciekawe odpowiedzi, na przykład propozycje zostawiania w szkole po lekcjach, konsekwentnego usuwania ze szkoły uczniów nieprzystosowanych, albo zatrudnienia w szkole firmy ochroniarskiej. Dowiedziałem się także, że przemoc skończyłaby się, gdyby młodzież miała nieograniczony dostęp do darmowej pornografii oraz gdyby nauczyciele byli ludźmi, z którymi da się normalnie porozmawiać. A spora część ankiet wskazywała na to, że rozwiązania problemu trzeba szukać w domu i w środowisku, a nie w szkole.
Naprawdę nie chce się wierzyć, że w kraju, w którym jest tyle uczelni pedagogicznych, tyle wydziałów psychologii i socjologii, tyle instytucji i stowarzyszeń zajmujących się wychowaniem, trzeba było czekać na obecne kierownictwo resortu, by ktoś się zajął badaniem zjawiska przemocy w szkołach. Niesamowite, że na ten temat nie napisano dotąd żadnej pracy magisterskiej, doktoratu, nikt się nie habilitował. Dopiero obecne kierownictwo resortu edukacji sprowokowało potężną ankietomanię jak kraj długi i szeroki, a cytowane powyżej odpowiedzi w ankietach przynoszą te rewelacyjne wnioski i odkrywcze plany naprawy. Wstydźcie się, specjaliści. Jak można było dotąd nie zająć się problemem? Co wy tam na tych uczelniach robicie, że ministerstwo musi was wyręczać?
Dariusz Chętkowski pisze ostatnio o innego rodzaju ankietomanii w szkołach na Podlasiu. Chciałoby się powiedzieć, że każda kolejna ankieta jest coraz bardziej odkrywcza i wnioski z niej posłużą nakręceniu setek kolejnych odcinków propagandowego dreszczowca z serii „Konferencja prasowa Eureka”. Wydaje się, że serial ten poświęcony jest raczej sensacyjnemu pozoranctwu niż rzeczywistym działaniom.
Gdzieś jest granica pomiędzy dbaniem o bezpieczeństwo a upierdliwością. Od kilku tygodni moi uczniowie czekający po lekcjach na fakultet z języka angielskiego w swoich samochodach na parkingu w pobliżu szkoły są legitymowani i spisywani przez policję. Właściwie to dziwię im się, że siedzą tak w tych autach i czekają, aż ja skończę lekcje w innych klasach, zamiast jechać do domu albo do knajpy i zająć się alkoholizmem, narkomanią albo czymś innym równie pożytecznym.

Na szczęście nie każdy mnie kocha

Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.