Kupiec nowohucki

Kupiec wenecki należy do moich ulubionych dramatów Szekspira, dlatego z przyjemnością udałem się na trzysta dziesiątą premierę Teatru Ludowego w Nowej Hucie. I z przedstawienia jestem zadowolony, nawet jeśli mam drobne zastrzeżenia. Nie mogę pojąć, na przykład, dlaczego wentylatory wdmuchujące dym po scenie sądu musiały koniecznie być tak głośne, że zagłuszyły całkowicie słowa aktorów. Ja wiedziałem, że przebrana za doktora praw Porcja zmusza Bassania do oddania pierścienia, który symbolizował jego dozgonną miłość do niej, ale nie wszyscy na sali wiedzieli, o co chodzi. Nie zrozumiałem także metafory, w której nagość Jessiki symbolizować miała przebranie w kostium pazia podczas ucieczki z domu ojca. Nie jestem też pewien, czemuż Porcja mówi niektóre kwestie po angielsku.
Tak naprawdę jednak rozczarowała mnie w Ludowym jedynie publiczność. Żyd Shylock, który pożycza Antoniowi trzy tysiące dukatów, przyjmując jako zastaw funt żywego ciała swego wierzyciela, wpisuje się wprawdzie we wszelkie możliwe antysemickie stereotypy, jakimi jesteśmy przesiąknięci, ale dla mnie zawsze był postacią budzącą umiarkowaną sympatię. Nawet gdy się upiera przy barbarzyńskim zamiarze okaleczenia Antonia, mamy przecież świadomość, że jest osobą wielokrotnie głęboko przez niego skrzywdzoną, a teraz dodatkowo działa w afekcie, zraniony przez wyrodną córkę. Publiczność tymczasem nie tylko nie ma dla Shylocka żadnej litości, ale zupełnie wbrew intencjom reżysera, jak sądzę, śmieje się do rozpuku ze współczesnych, antysemickich dowcipów, które wpleciono w słowa dramatu. Wydawałoby się, że gdy przyjaciele Bassania malują na ścianie żydowskiego domu napis „Jude” i Gwiazdę Dawida, albo gdy obrażają judaizm niewybrednymi żartami, widownia nie powinna odbierać tych elementów za komiczne. Gorzej, siedzące obok mnie starsze małżeństwo dość emocjonalnie przysłuchiwało się prawniczej szermierce Porcji, a wijącego się z rozpaczy Shylocka skomentowało w pewnym momencie epitetem raczej obraźliwym.
Kupca weneckiego w Ludowym tak czy inaczej polecam. Rewelacyjny monolog Kajetana Wolniewicza jako Shylocka, kilka zabawnych i pomysłowych rozwiązań w scenografii i kostiumach aktorów, kwartet smyczkowy finezyjnie ubarwiający nastroje. I przede wszystkim najlepsze z możliwych tłumaczeń – Stanisława Barańczaka, które sprawia, że współczesne i autentyczne staje się w tym spektaklu wszystko.

…jestem Żydem. Czy Żyd nie ma oczu? Czy Żyd
nie ma rąk, twarzy, narządów, zmysłów, uczuć,
namiętności? – skoro żywi sie tym samym jadłem,
rani go ten sam oręż, gnębią te same choroby,
leczą te same leki, ziębi i grzeje ta sama zima
i lato co chrześcijanina? Ukłujcie nas – czyż
nie będziemy krwawić? Połaskoczcie – czyż nie
będziemy chichotać? Otrujcie – czyż nie umrzemy?
A gdy nas skrzywdzicie – czyż nie będziemy szukać
pomsty? Skoro we wszystkim innym jesteśmy jak wy,
to i w tym jesteśmy do was podobni.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Podziw dla dystansu

Bywa, że od kłopotów dosłownie boli głowa, ciężko zebrać myśli i trudno w ogóle funkcjonować. A przecież nerwy nie pomagają w rozwiązaniu problemów. Warto chyba brać przykład ze studentów, którym obawa przed zbliżającym się końcem semestru nie przeszkadza dobrze się bawić.
Z tego, co mówią, można by wywnioskować, że perspektywa oblania egzaminu z analizy matematycznej wiąże się tylko z jednym problemem, a mianowicie tym, kto i czy na pewno przyjedzie do nich na przysięgę. Robert, Jakub i kilku innych pytało się mnie już, czy przyjadę. Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale czuję głęboki podziw dla nich za to, z jakim dystansem mówią o możliwości stracenia roku.
Gdy czekająca na zajęcia grupa przyglądała się przez oszklone drzwi studentom piszącym test, można by się po nich spodziewać wszystkiego innego, aniżeli tego, co faktycznie się stało. Oczekiwanie za drzwiami zmieniło się dla nich w jedną wielką zabawę, robienie min przez drzwi, pokazywanie, że trzymają kciuki itp. Kibicowali, wygłupiali się i nikt z nich nie przejmował się tym, że za moment sami siądą nad takim samym testem, a w dodatku część z nich go nie zaliczy.
Warto nabrać dystansu do własnych problemów i nie narażać swojego zdrowia na przykre konsekwencje nerwowości. Bawmy się dobrze i cieszmy tym, co nam życie przynosi, bo jak nawet coś się nie uda, nie warto z tego powodu załamywać rąk i pogrążać się w rozpaczy.

Sztuka zagrożona

Wczoraj prezentując tekst o tematyce technicznej Przemysław powiedział mi coś, co stawia pod znakiem zapytania bezpieczeństwo zbiorów w krakowskich muzeach, a przecież nic tak człowieka nie podnosi na duchu, jak odwiedziny u „Miłosiernego Samarytanina”. Nic też bardziej od refleksji przed witrażem u Franciszkanów nie pomaga pozbierać myśli.
Być może wypowiedź Przemka nie jest świadectwem jakiegoś powszechnego trendu, ale czuję się zobowiązany ostrzec. Okazuje się bowiem, że jego zdaniem ludzie kupują coraz wydajniejsze karty graficzne do swoich komputerów z jednego tylko powodu:
They want to piss at art work.

Wyprawa do księgarni

Przechodziłem w poniedziałek obok pewnej księgarni językowej w centrum Krakowa, a ponieważ potrzebny mi jest akurat poradnik metodyczny do jednego z podręczników, których obecnie używam, skorzystałem z okazji i wszedłem do środka, by się o niego zapytać. Wizyta nie przyniosła żadnego rezultatu, bo nawet o samym podręczniku nikt w tej księgarni nie słyszał, co dopiero o książce nauczyciela do niego. Ale jakoś tak z rozpędu we wtorek kontynuowałem poszukiwania w kilku innych księgarniach, w tym w sklepie firmowym wydawnictwa, które wydaje przedmiotowy podręcznik. W tym ostatnim miejscu dowiedziałem się, że jedyny egzemplarz książki nauczyciela znajduje się w Katowicach i że mogą go specjalnie dla mnie sprowadzić. Już w przyszłym tygodniu mógłbym go odebrać ponownie przyjeżdżając do centrum miasta, parkując na płatnym parkingu i pokonując kilkaset metrów zabłoconym chodnikiem, smagany mroźnym wiatrem i obsypywany mokrym śniegiem. Zapłaciłbym zaledwie ok. 140 złotych.
Po powrocie do domu szybko kupiłem to, czego mi potrzeba. W księgarni internetowej, za 51 złotych. Jutro listonosz przyniesie mi prosto do domu, a ja obiecałem sobie uroczyście, że już nigdy nie przekroczę progu żadnej tradycyjnej księgarni. Po Krakowie to ja sobie mogę pospacerować dla przyjemności, jak będzie ładna pogoda, albo iść do kawiarni ze znajomymi.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Rolnicy, leśnicy i inni tacy…

Zostałem słusznie upomniany. W przeglądzie mniej i bardziej debilnych filmów studenckich po macoszemu potraktowałem jedną z największych uczelni Krakowa, na której w dodatku studiuje wielu moich absolwentów. Przeglądając filmy z Akademii Rolniczej publikowane przez studentów tej uczelni na YouTube.com można odnieść wrażenie, że studiuje się tam śpiewająco.
Film 1
Film 2
Film 3
Film 4
Film 5
Film 6
Film 7
Film 8
Film 9
Film 10
To jest wpis ze szczególną dedykacją:
– dla Wojtka, by odnalazł się na filologii węgierskiej i by się tam bawił równie dobrze, jak niektórzy jego koledzy kontynuujący studia na Akademii Rolniczej. By czerpał z tego taką samą satysfakcję;
– dla drugiego Wojtka, żeby przynajmniej swoich dzieci dopilnował przy wybieraniu przedmiotów na maturę, skoro sam wybrał bez sensu. Będą mogły pójść na Politechnikę. Tylko pamiętaj, Wojtek, że one akurat mogą marzyć o czymś innym, niż mechanika pojazdów samochodowych;
– i dla Łukasza, żeby wymyślił wystarczająco romantyczne zaręczyny.

Filmowa podróż w czasie

San Francisco, jak mało które miejsce na świecie, nadaje się na plan filmowy i niejeden reżyser skrupulatnie to wykorzystał. Taki na przykład Interview With The Vampire nie mógł się chyba genialniej zaczynać. W jakiż inny sposób można było tak fantastycznie zbudować napięcie i wprowadzić w odpowiednią atmosferę, niż spływając kamerą transcendentnie (nawet jeśli był to chwyt infantylny, mało oryginalny czy prostacki) nad portem i piramidą Trans-American do mrocznego pokoju z widokiem na Divisadero Street? Albo czy można sobie wyobrazić chociaż jeden odcinek Full House bez rzutu okiem na te strome uliczki zabudowane białymi, wysokimi domami? Gdzie indziej można było kazać zamieszkać rodzinie Mrs Doubtfire? Nie ulega też wątpliwości, że San Francisco świetnie się sprawdza jako miejsce akcji filmów katastroficznych.
Ten blog zaczął się od wpisu o filmie The Birds i dzisiaj ponownie oddam hołd dziełu mistrza Hitchcocka. O żadnym bowiem filmie nie umiałbym chyba powiedzieć tego, co mogę z czystym sumieniem powiedzieć o Vertigo z 1958 roku. Główną rolę w tym filmie zagrało, moim zdaniem, właśnie San Francisco. Nie James Stewart, nie Kim Novak, ale właśnie San Francisco.
Oglądając ten film, mieszkaniec San Francisco musi się chyba czuć, jakby odbywał magiczną, sentymentalną podróż w czasie. Podążając za akcją widz nie tylko przejedzie się tramwajem, ale zwiedzi założoną w 1776 roku Mission Dolores, gdzie Madeleine idzie na grób Carlotty Valdes, uda się do Palace of the Legion of Honor w Parku Lincolna, przespaceruje się u stóp mostu Golden Gate, gdzie przy Fort Point Madeleine skacze do wody. Niczym romantyczna para zakochanych, widzowie przed ekranami przechadzają się po Pałacu Sztuk Pięknych, pozostałości po ekspozycji z 1915 roku. A mieszkanie Scottiego jest przy Lombard Street, mojej ulubionej ulicy w San Francisco, którą pokochałem przy okazji trzeciej edycji The Real World w MTV.
Elegancka restauracja Erniego, w której poznają się Scottie i Madeleine, znajduje się w zabytkowej okolicy Jackson Square, pełnej budynków ocalałych z pożaru w 1906 roku. Na kadrach filmu w całej okazałości można obejrzeć wspaniałe budowle, które już nie istnieją: Hotel McKittrick czy luterański kościół świętego Pawła. Ale uważny widz poznaje także San Francisco w detalach: może się przyjrzeć nawierzchni ulic, krawężnikom, drewnianym słupom i kablom telefonicznym, płytom chodnikowym. Vertigo to wierny i szczegółowy obraz miasta. Film jest o dekadę starszy niż wspomniana już wyżej portowa piramida, na darmo więc jej wypatrywać, choć kilkakrotnie Hitchcock raczy nas panoramami całego miasta.
Nigdy nie byłem w San Francisco, a jednak odbyłem dzisiaj dzięki Hitchcockowi sentymentalną podróż jego ulicami. Bywa, że czuję się podobnie spacerując po Nowej Hucie i porównując jej współczesne centrum z obrazem sprzed dziesięciu lat, który mam w pamięci, a także ze zdjęciami z kronik filmowych PRL-u. Jadąc wiaduktem nad Rondem Polsadu z rozrzewnieniem wspominam tę uliczkę, którą maszerowałem nocą jako licealista, a która rozrosła się w dzisiejszą ulicę Lublańską. W Częstochowie, patrząc na karzełka Piłsudskiego przed ratuszem, próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał górujący nad placem Wania, piękny – nawet jeśli wrogi ideologicznie – i tak bezpowrotnie stracony, choć pierwotnie obiecywano, że stanie na cmentarzu żołnierzy radzieckich na Kulach. Może ktoś ma przyzwoitej jakości zdjęcia Wani i zechciałby mi je przysłać na adres ? A pamięta ktoś katedrę Świętej Rodziny z niedokończonymi przez blisko stulecie wieżami?
San Francisco nie dostanie nigdy Oscara za znakomitą rolę w Vertigo. Ale współcześni mieszkańcy z łatwością mogą się przekonać, jak ich miasto zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat, czego im bardzo zazdroszczę. Zaprzyjaźniony ksiądz Jacek podpowiedział mi dzisiaj, że malownicze okolice, z których pochodzi wielu moich uczniów, są miejscem akcji opowiadań Adolfa Dygasińskiego. Piekary, Kuchary, Brzesko, Kowala, Gruszów i inne pobliskie miejscowości zastygły na kartach książek tego dziewiętnastowiecznego pisarza i udało mi się już znaleźć antykwariat w Tarnowskich Górach, który dysponuje egzemplarzem właściwego tytułu. Wybieram się tam w poniedziałek i za 9 złotych stanę się właścicielem historycznego obrazu wsi, które znam jako współczesne. Może to nie to samo, co film, ale cóż. Nie żyjemy w Kalifornii.

Zatrute umysły staruszków

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych po raz pierwszy w życiu wyjechałem na zachód Europy, by spędzić jeden semestr studiów na uczelni w Brukseli, największym szokiem cywilizacyjnym, jakiego tam doznałem, było zetknięcie się ze stylem życia tamtejszych staruszków. Nie byłem przyzwyczajony do widoku osiemdziesięciolatków przesiadujących do południa w kawiarnianych ogródkach, a wieczorem bawiących się do późna przy lotkach, muzyce i trunkach w knajpie na rogu.
Wydaje mi się, że w Polsce także zaczyna się powoli zmieniać styl życia emerytów, przynajmniej takie mam odczucia spacerując po krakowskim Starym Mieście, nadal jednak istnieje przepaść cywilizacyjna i ma ona podłoże nie tylko ekonomiczne, niestety. Mam olbrzymi żal do mediów i wpływowych, opiniotwórczych środowisk określających się przeważnie jako patriotyczne, narodowe i katolickie, które – co obserwuję na przykładzie mojego osiemdziesięcioletniego ojca – zatruwają życie polskich emerytów wmawiając im, że świat jest zły i stacza się ku upadkowi, że taki zły nie był nigdy dotąd i że bez jakiejś apokaliptycznej wojny nie dźwignie się już z upadku.
Pani Basia, emerytka, z rozrzewnieniem opowiada o tym, jak to jej dziadek wrócił kiedyś z wesela z siekierą w plecach (nie znam szczegółów, ale cytuję dosłownie), ale boi się zejść do sklepu po bułki, bo nastoletni chłopcy jeżdżą na skwerze przed blokiem na deskorolkach. Rencistka Gabrysia uważa, że młodzież w szkołach powinno się poddawać drastycznym środkom dyscyplinującym, ale ze śmiechem wspomina, jak to bawiąc się z koleżankami jako dziecko materiałami wybuchowymi pozostawionymi przez czerwonoarmistów o mało nie doprowadziła do pożaru kamienicy w I Alei. Mój Tata po godzinie policyjnej prześmigiwał się między hitlerowskimi patrolami po ulicach Częstochowy, ale teraz nigdy nie pójdzie z Mamą razem do kościoła w niedzielę, bo boi się zostawić dom bez opieki. Co szczególnie mnie martwi i dotyka to to, że nie mogę jakoś przekonać Taty, że zupełnie niesłusznie mu wmówiono, że współczesna szkoła jest gorsza niż ta, do której ja i moje rodzeństwo chodziliśmy w Polsce Ludowej.
Gdy przeglądam te przesycone odwołaniami do Boga i Ojczyzny bzdury, które mój Tata czyta całymi dniami, trudno mu się właściwie dziwić. To, co te narodowo – katolickie piśmidła wypisują to istny horror, a przeciętny polski emeryt, który odbiera świat przez pryzmat niewielu tytułów prasowych, jednej stacji radiowej i co najwyżej trzech kanałów telewizyjnych, jest wobec tej histerycznej propagandy zupełnie bezbronny.
Wiem, że na jasnogórskich Halach św. Józefa odprawiane są msze święte, w których radosna nowina naprawdę jest radosna. Wiem, że są pisma katolickie, takie jak Tygodnik Powszechny, które nie boją się współczesnego świata i kultury i potrafią wchodzić z nimi w rzeczowy i konstruktywny dyskurs. Wiem, że koncern będący właścicielem największej polskiej telewizji informacyjnej ma wkrótce zamiar uruchomić nowoczesny kanał telewizyjny dla katolików. Ale widząc i słysząc, jak przesyceni nienawiścią fanatycy wycierają sobie – delikatnie mówiąc – usta przeróżnymi wyrazami pisanymi z dużej litery, nie wstydzę się jakoś powiedzieć, że nie chodzę co niedzielę do kościoła, nie płakałem po Janie Pawle II, a w referendum europejskim głosowałem „Tak”.
Linus Torvalds, twórca systemu operacyjnego Linux, twierdzi, że człowiek może żyć moralnie bez religii. Zwłaszcza zorganizowana religia przyniosła jego zdaniem światu wiele zła doprowadzając do przypadków nadużycia władzy. Zdaniem Woody’iego Allena religia to wspólnota o charakterze finansowym, uczestnictwo w której budzi w nas negatywne emocje w stosunku do innych ludzi. Ja nie mam pojęcia, czy istnieje Bóg. Ale jestem głęboko przekonany, że nawet jeśli istnieje, nie ma najmniejszego celu w tym, by starsi ludzie żyli w ciągłych nerwach i strachu. Kurt Vonnegut uważał, że zdolność do ślepej wiary w osobowego Boga jest przerażająca. Dla Stephena Hawkinga przekonanie, iż świat dąży do piękna i logiki, nie musi mieć nic wspólnego z istnieniem żadnego wyższego bytu. Albert Einstein nie umiał sobie wyobrazić Boga nagradzającego i karzącego tych, których sam stworzył, a którego cele byłyby wzorowane na ludzkich – krótko mówiąc, Boga, który byłby jedynie odbiciem ludzkich słabości. Frank Zappa radzi rodzicom, by chcąc wychować szczęśliwe, zdrowe na umyśle dziecko, trzymali je jak najdalej od kościoła.
Gdyby religia i kościoły miały naprawdę być tylko takie, jakimi je pokazują niektóre media i politycy wykorzystujący słowa, do których ludzie starsi mają dużo zaufania, przed katolicyzmem trzeba by chronić w równym stopniu dzieci, ludzi dorosłych i w podeszłym wieku. Na szczęście nie jest chyba tak tragicznie.

Rocznica druga, a jakby dwudziesta

Dzisiaj rano wszyscy nauczyciele mojej szkoły raźno pomaszerowali na pierwszą lekcję z identyczną – bez względu na nauczany przedmiot – ściągą, konspektem, czy scenariuszem lekcji, jak by tego nie nazwać. Na kartce formatu A4 napisano nam tekst Modlitwy Pańskiej, na wypadek gdyby ktoś z nas nie umiał tego „Ojcze nasz” odklepać albo miałby się pomylić. Należało odmówić z młodzieżą tę modlitwę, a następnie odczytać załączoną na kartce modlitwę o szybką beatyfikację Jana Pawła II, polskiego papieża, którego drugą rocznicę śmierci dzisiaj obchodziliśmy, a następnie odśpiewać z młodzieżą „Barkę”, ulubioną pieśń papieża (tekst pieśni także załączono na wręczonej nauczycielom kartce).
Na swoje szczęście miałem dzisiaj pierwszą lekcję trochę później, więc ominęła mnie wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni religijnych na lekcjach języka angielskiego, inaczej miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Z całym szacunkiem do osoby Jana Pawła II jestem bowiem przeciwny kultowi świętych i – gdyby to ode mnie zależało – nikt nigdy nie zostałby beatyfikowany ani kanonizowany. Nie jestem pewien, czy modlitwa w nieszczerej intencji byłaby Panu Bogu szczególnie miła, więc cieszę się, że mnie to ominęło.
Jan Paweł II miał dar do pociągania za sobą młodzieży i – co zresztą wielu ortodoksyjnych katolików miało mu za złe – budzenia w niej entuzjazmu i inspirowania do spontanicznych reakcji. W dwa lata po jego śmierci udało nam się zrobić wszystko, by dla coraz młodszych roczników młodzieży, która w coraz mniejszym stopniu pamięta polskiego papieża, zrobić z niego obcą i nudną postać na cokole pomnika. Przed wejściem do szkoły zastałem dzisiaj trzy poczty sztandarowe (dziewięć osób), które na cały dzień wystawiono do czuwania z okazji rocznicy śmierci papieża, a które właśnie wtedy, kiedy szedłem do pracy, zajęte były z nudów szczypaniem się po tyłkach.
Poczty te stały dzisiaj przy Skale imienia Jana Pawła II, przy której każda klasa miała zapalić znicz i się pomodlić. Przypadło mi w udziale dopilnować, by chętni z jednej grupy jednej z klas zrobili to na lekcji ze mną. Wpadłem jednak na pomysł, by zamiast iść ze zniczem na początku lekcji, czym dałbym pretekst tym siedemnastoletnim panom do bardzo powolnego schodzenia się na lekcję, pójść na sam koniec lekcji, zostawiając im na modlitwę ostatnie pięć minut przed dzwonkiem. I oto o godzinie 13:50, gdy obwieściłem panom, że za moment kończymy lekcję i wszyscy chętni mogą iść ze mną pomodlić się przy skale i zapalić znicz, usłyszałem tylko jedno pytanie: „A co, jeśli ktoś nie jest chętny?”. Lekko nie dowierzając wyszedłem z klasy i zaczekałem na zewnątrz, przespacerowałem się nawet do skały i z powrotem, okazało się jednak, że wszyscy panowie woleli jakoś nie wiadomo czemu dosiedzieć w klasie nad ćwiczeniami z angielskiego te kilka minut niż iść zapalić znicz i modlić się wspólnie. Z drugiej, równoległej grupy w tej samej klasie, pomodlić poszedł się jeden uczeń, reszta też z niewiadomych przyczyn dotrwała do końca technologii informacyjnej.
Na swój sposób to dobrze, że pamięć po jednym z największych Polaków ubiegłego stulecia trzeba pielęgnować z trochę większą inwencją, a nie poprzez dokładnie te same gesty, którymi kiedyś pielęgnowano miłość do socjalizmu i do przywódców partii. Wydaje mi się nawet, że Jan Paweł II nadal jest darzony dużą miłością i szacunkiem przez młodych ludzi, mimo niskiej frekwencji podczas modlitewnego zapalania znicza w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Patrząc na parking szkolny około godziny siedemnastej, kiedy to koleżanki zorganizowały w świetlicy internatu wieczór poezji Karola Wojtyły dla osób zainteresowanych, nie dało się dojść do innego wniosku. Na imprezę przybyło liczne grono gości przez nikogo nie przymuszonych, trochę tak jak dwa lata temu na krakowskie Błonia.
Nie poszedłem słuchać poezji Karola Wojtyły – lubię raczej Bursę, Wojaczka, Poświatowską. A to zupełnie inne klimaty. Poszedłem na spacer do lasu z aparatem fotograficznym.

Magistrzy na ziemię

Podobno – tak mi ostatnio powiedział jeden z moich uczniów, Dawid – bywam humorzasty jakbym miał okres. No ale do okresu raz na jakiś czas każdy ma prawo, przyznał mi Dawid. A i on sam w tym tygodniu ma okres, a ja jako jego nauczyciel muszę to jakoś znosić.
Co jednak począć z nauczycielem, który ma notoryczny okres?
Wieść gminna niesie, że na uczelniach wyższych jest to typowa przypadłość wielu niedowartościowanych, początkujących naukowców, którzy nie dorobili się jeszcze tytułu doktora. Zdają się to potwierdzać pewne pojedyncze przypadki sympatycznych i inteligentnych osób, które ocierają się o śmieszność próbując się uporać ze swoimi kompleksami i brakiem autorytetu.
Weźmy takiego magistra, który przez całe zajęcia mówi coś nieśmiało pod nosem, zwykle odwrócony tyłem do studentów lub pochylony nad notatkami, z których próbuje odczytać coś, nad czym chyba nie za bardzo się koncentruje, bo wciąż gubi wątek. Ponieważ z uwagi na specyfikę zajęć puszcza studentom urywki różnych filmów, zwykle w ogóle nie słychać, co mówi.
Kilka siedzących z przodu osób upajających się każdym słowem pana magistra i udających, że naprawdę nigdy nie słyszało o filmie Seven z Bradem Pittem i Morganem Freemanem, albo że nie miało pojęcia, jak się kończy Taxi Driver z Robertem de Niro, pozwala mu całkowicie stracić dystans do samego siebie i oczekiwać od wszystkich, że będą nie tylko tolerować wszystkie dziwactwa pana magistra, ale zachwycać się nimi.
A dziwactwa te są rozliczne i zaiste, bardzo zastanawiające.
Pan magister nosi ze sobą dużą zalaminowaną planszę przedstawiającą przekreślony telefon komórkowy, z którą na początku zajęć chodzi po całej sali i pokazuje każdemu z bliska. Ma to oczywiście oznaczać, że w czasie zajęć nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, a zdaniem pana magistra stosowanie tego piktogramu jest zapewne skuteczniejsze niż zwykłe środki werbalne. No i faktycznie bardzo to przemawia do studentów. Ostatnio w trakcie zajęć pana magistra jedna ze studentek tak wzięła sobie do serca zakaz korzystania z komórek, że chociaż w jej domu właśnie ulatniał się gaz i usuwana była usterka w instalacji, włączała komórkę tylko na przerwach, by sprawdzić czy ktoś z sąsiadów nie dzwonił.
Niestety, inna studentka nie potraktowała jakoś tego zakazu poważnie i oto w pewnym momencie komórka zamknięta w jej leżącej na podłodze torebce delikatnym sygnałem dała znać o otrzymanej wiadomości tekstowej. Pan magister wpadł w furię. Stracił wątek i oskarżył grupę o to, że całkiem mu zepsuła wykład (właśnie, zapomniałem wspomnieć, że pan magister prowadzi interesującą pracę naukową i przydzielono mu prowadzenie wykładów monograficznych). Co ciekawe, pod koniec zajęć pana magistra z grupą studentów, w której średnia wieku oscylowała w okolicach wieku pana magistra, przydarzyła się jeszcze jedna przygoda z telefonem komórkowym. Oto nagle głośno i stanowczo, agresywnym polifonicznym dzwonkiem rozdzwoniła się komórka … pana magistra. Przeprowadziwszy krótką rozmowę przez telefon pan magister bez wielkiego zażenowania wyjaśnił studentom, że jego komórka ma prawo do niego dzwonić, ponieważ na drugim końcu linii jest jego własna i prywatna małżonka.
Pan magister nie wymaga frekwencji na swoich zajęciach aż do końca semestru, kiedy to urażona duma i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, iż nie wszyscy go uwielbiają, każe mu zacząć wyżywać się na tych, którzy go nie doceniali przez minionych kilka miesięcy.
Pan magister nie czuje jednak zupełnie, że w pewnym momencie ociera się o granice absurdu i jest daleki od subtelności, gdy zaczyna szydzić z problemów osobistych jednego ze studentów, którego koledzy z grupy przekonali, żeby zjawił się na zajęciach, pomimo że właśnie rozstał się z kobietą, z którą mieszkał przez kilka lat, a po zajęciach musi sobie załatwić transport, żeby przeprowadzić się do nowo wynajętego mieszkania.
A o jakimkolwiek zdrowym rozsądku pana magistra zupełnie już nie da się mówić, gdy studentka w dziewiątym miesiącu ciąży przynosi panu magistrowi pracę zaliczeniową, dwa tygodnie później jest pytana przez piętnaście minut, po czym pan magister każe jej przyjść za tydzień (może już w połogu?), ponieważ omówiwszy już fabułę i cechy charakterystyczne kilkunastu filmów przejęzyczyła się w tytule jakiegoś niemieckiego filmu z lat dwudziestych i nie zasługuje na zaliczenie. Zaliczenie z wykładu monograficznego, nie na ocenę nawet.
Pan magister ma konsultacje w poniedziałki od godziny dwunastej do trzynastej trzydzieści. Aby się z nim spotkać, należy przyjść w tym czasie. Co ciekawe, może się okazać, że zwalniając się z pracy i przyjeżdżając do pana magistra nie zostanie się wcale przyjętym, nawet jeśli się to z nim uzgodniło telefonicznie, ponieważ ilość osób czekających na spotkanie z panem magistrem będzie przerastała możliwości przerobowe obleganego wykładowcy.
Pan magister dobrze się pewnie czuje z tym tłumem studentów oczekującym na jego autograf, ale wszystkiemu temu pikanterii dodaje fakt, że jeśli ktoś zdążył przyjść z indeksem zanim pana magistra poniosły nerwy i ambicja, zaliczenie dostał praktycznie za darmo.
Parę tygodni temu Tadeusz, nasz dyrektor, chciał przed ostatecznym wysłaniem danych z deklaracji maturalnych do Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej zweryfikować treść uczniowskich deklaracji. Miałem dwie lekcje pod rząd z grupą maturzystów i zapowiedziałem im, że na drugiej lekcji przyjdzie do nich dyrektor, powiedziałem po co i uświadomiłem, że to bardzo ważne. Kazałem im nawet ściągnąć tych, którzy – jak to bywa z młodzieżą – są gdzieś na terenie szkoły lub w pobliżu, ale dziwnym trafem nie dotarli ani na angielski, ani na wychowanie fizyczne. Po przyjściu dyrektora okazało się, że chociaż zgromadziliśmy pokaźną ekipę (w tym sporą grupę tych, którzy powinni w tym czasie być na wf-ie), to jednak jeden z uczniów – Mateusz – zniknął. Wyjaśniliśmy sobie potem z Mateuszem, że on po prostu miał w tym czasie coś ważniejszego do załatwienia. Wyszedł ze szkoły, wsiadł w auto i pojechał do urzędu, gdzie był umówiony na konkretną godzinę z konkretną osobą i w konkretnej sprawie.
Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie oczekuję od moich uczniów, że będą mnie uwielbiali. Kiedy uczeń dostaje dotację z unii na swoje gospodarstwo rolne, nie zazdroszczę mu, bo wiem, ile ciężkiej pracy musi w to gospodarstwo włożyć. Gdy cała grupa nie odrobi pracy domowej, nie przeżywam tego osobiście. Traktuję jednakowo tych, którzy przychodzą na wszystkie fakultety i tych, którzy nawet na obowiązkowych lekcjach zjawiają się sporadycznie. Sadystycznie znęcanie się nad kobietą w zaawansowanej ciąży to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego i mam nadzieję, że pan magister albo szybko się doktoryzuje i wyleczy z kompleksów, albo studenci sprowadzą go na ziemię i nauczy się, że między ambicjami nauczyciela a zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania ucznia trzeba zawrzeć pewien kompromis. W przeciwnym wypadku studenci mogą do magistra mieć uczucia zupełnie inne, aniżeli on oczekuje.

Jak pani ładnie poprosi

Studentka drugiego roku studiów poszła zaliczyć ćwiczenia z metodyki nie mając przy sobie indeksu. Zaliczyła, wszystko w porządku. Tydzień później idzie do pana magistra prosić o wpis do indeksu. W odpowiedzi słyszy: „No nie wiem, musze się zastanowić, proszę przyjść za tydzień”.

Tydzień później kolejna rozmowa i pan magister mówi: „No nie wiem. Może pani dam ten wpis, jak pani ładnie poprosi”. Studentka czuje, że nie ma wyboru, więc mówi: „No to ja pana magistra bardzo, bardzo proszę…”

Pan magister stosuje jeszcze jakieś kilka uników na przetrzymanie, w rodzaju „chwileczkę, muszę gdzies zadzwonić”, „zaraz poszukam notatek”, „proszę przyjść za 10 minut, bo muszę na moment wyjść”. Wreszcie podpisuje.

Pan magister metodyk powinien pójść na praktykę do szkoły i nauczyć się trochę prawidłowego podejścia do ludzi. Jakiś czas temu przyszedł do mnie uczeń technikum, Rafał, spytać się o możliwość zaliczenia kilkunastu prac, których mi nie oddał, bo po prostu je olał. Teraz chce to wszystko pooddawać i pyta, czy mu to przyjmę. Mój mały wewnętrzny diabełek podsunął mi do powiedzenia nienajszczęśliwsze „Jak ładnie poprosisz, to czemu nie”.

Powiedziałem tym samym coś nieszczególnie mądrego. I zdaję sobie z tego sprawę. Szkoda mi tylko pana magistra na uczelni, że jego studenci nie mają odwagi powiedzieć pod nosem, ale wystarczająco głośno, by usłyszał, tego, co Rafał wymamrotał po tej mojej gafie: „Co, może mam ci laskę zrobić?”.

Można się oczywiście oburzać na to, co Rafał powiedział i w jaki sposób. Natomiast nie przyszłoby mi do głowy mieć do niego osobiście pretensje, bo to w końcu ja go do tego sprowokowałem gadając bzdury i nie stawiając sprawy jasno. Słowa, które z siebie wyartykułował w tej sytuacji, były bardzo zdrową reakcją na moją gafę. To są słowa, które warto usłyszeć, ale udać, że się nie usłyszało. Ale warto usłyszeć i zrozumieć, dlaczego padły. Jeśli się nie zrozumie, można skończyć jak niechlubnie słynny pedagog z Torunia, któremu uczniowie wkładali kosz na głowę i kopali go po głowie.