Magistrzy na ziemię

Podobno – tak mi ostatnio powiedział jeden z moich uczniów, Dawid – bywam humorzasty jakbym miał okres. No ale do okresu raz na jakiś czas każdy ma prawo, przyznał mi Dawid. A i on sam w tym tygodniu ma okres, a ja jako jego nauczyciel muszę to jakoś znosić.
Co jednak począć z nauczycielem, który ma notoryczny okres?
Wieść gminna niesie, że na uczelniach wyższych jest to typowa przypadłość wielu niedowartościowanych, początkujących naukowców, którzy nie dorobili się jeszcze tytułu doktora. Zdają się to potwierdzać pewne pojedyncze przypadki sympatycznych i inteligentnych osób, które ocierają się o śmieszność próbując się uporać ze swoimi kompleksami i brakiem autorytetu.
Weźmy takiego magistra, który przez całe zajęcia mówi coś nieśmiało pod nosem, zwykle odwrócony tyłem do studentów lub pochylony nad notatkami, z których próbuje odczytać coś, nad czym chyba nie za bardzo się koncentruje, bo wciąż gubi wątek. Ponieważ z uwagi na specyfikę zajęć puszcza studentom urywki różnych filmów, zwykle w ogóle nie słychać, co mówi.
Kilka siedzących z przodu osób upajających się każdym słowem pana magistra i udających, że naprawdę nigdy nie słyszało o filmie Seven z Bradem Pittem i Morganem Freemanem, albo że nie miało pojęcia, jak się kończy Taxi Driver z Robertem de Niro, pozwala mu całkowicie stracić dystans do samego siebie i oczekiwać od wszystkich, że będą nie tylko tolerować wszystkie dziwactwa pana magistra, ale zachwycać się nimi.
A dziwactwa te są rozliczne i zaiste, bardzo zastanawiające.
Pan magister nosi ze sobą dużą zalaminowaną planszę przedstawiającą przekreślony telefon komórkowy, z którą na początku zajęć chodzi po całej sali i pokazuje każdemu z bliska. Ma to oczywiście oznaczać, że w czasie zajęć nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, a zdaniem pana magistra stosowanie tego piktogramu jest zapewne skuteczniejsze niż zwykłe środki werbalne. No i faktycznie bardzo to przemawia do studentów. Ostatnio w trakcie zajęć pana magistra jedna ze studentek tak wzięła sobie do serca zakaz korzystania z komórek, że chociaż w jej domu właśnie ulatniał się gaz i usuwana była usterka w instalacji, włączała komórkę tylko na przerwach, by sprawdzić czy ktoś z sąsiadów nie dzwonił.
Niestety, inna studentka nie potraktowała jakoś tego zakazu poważnie i oto w pewnym momencie komórka zamknięta w jej leżącej na podłodze torebce delikatnym sygnałem dała znać o otrzymanej wiadomości tekstowej. Pan magister wpadł w furię. Stracił wątek i oskarżył grupę o to, że całkiem mu zepsuła wykład (właśnie, zapomniałem wspomnieć, że pan magister prowadzi interesującą pracę naukową i przydzielono mu prowadzenie wykładów monograficznych). Co ciekawe, pod koniec zajęć pana magistra z grupą studentów, w której średnia wieku oscylowała w okolicach wieku pana magistra, przydarzyła się jeszcze jedna przygoda z telefonem komórkowym. Oto nagle głośno i stanowczo, agresywnym polifonicznym dzwonkiem rozdzwoniła się komórka … pana magistra. Przeprowadziwszy krótką rozmowę przez telefon pan magister bez wielkiego zażenowania wyjaśnił studentom, że jego komórka ma prawo do niego dzwonić, ponieważ na drugim końcu linii jest jego własna i prywatna małżonka.
Pan magister nie wymaga frekwencji na swoich zajęciach aż do końca semestru, kiedy to urażona duma i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, iż nie wszyscy go uwielbiają, każe mu zacząć wyżywać się na tych, którzy go nie doceniali przez minionych kilka miesięcy.
Pan magister nie czuje jednak zupełnie, że w pewnym momencie ociera się o granice absurdu i jest daleki od subtelności, gdy zaczyna szydzić z problemów osobistych jednego ze studentów, którego koledzy z grupy przekonali, żeby zjawił się na zajęciach, pomimo że właśnie rozstał się z kobietą, z którą mieszkał przez kilka lat, a po zajęciach musi sobie załatwić transport, żeby przeprowadzić się do nowo wynajętego mieszkania.
A o jakimkolwiek zdrowym rozsądku pana magistra zupełnie już nie da się mówić, gdy studentka w dziewiątym miesiącu ciąży przynosi panu magistrowi pracę zaliczeniową, dwa tygodnie później jest pytana przez piętnaście minut, po czym pan magister każe jej przyjść za tydzień (może już w połogu?), ponieważ omówiwszy już fabułę i cechy charakterystyczne kilkunastu filmów przejęzyczyła się w tytule jakiegoś niemieckiego filmu z lat dwudziestych i nie zasługuje na zaliczenie. Zaliczenie z wykładu monograficznego, nie na ocenę nawet.
Pan magister ma konsultacje w poniedziałki od godziny dwunastej do trzynastej trzydzieści. Aby się z nim spotkać, należy przyjść w tym czasie. Co ciekawe, może się okazać, że zwalniając się z pracy i przyjeżdżając do pana magistra nie zostanie się wcale przyjętym, nawet jeśli się to z nim uzgodniło telefonicznie, ponieważ ilość osób czekających na spotkanie z panem magistrem będzie przerastała możliwości przerobowe obleganego wykładowcy.
Pan magister dobrze się pewnie czuje z tym tłumem studentów oczekującym na jego autograf, ale wszystkiemu temu pikanterii dodaje fakt, że jeśli ktoś zdążył przyjść z indeksem zanim pana magistra poniosły nerwy i ambicja, zaliczenie dostał praktycznie za darmo.
Parę tygodni temu Tadeusz, nasz dyrektor, chciał przed ostatecznym wysłaniem danych z deklaracji maturalnych do Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej zweryfikować treść uczniowskich deklaracji. Miałem dwie lekcje pod rząd z grupą maturzystów i zapowiedziałem im, że na drugiej lekcji przyjdzie do nich dyrektor, powiedziałem po co i uświadomiłem, że to bardzo ważne. Kazałem im nawet ściągnąć tych, którzy – jak to bywa z młodzieżą – są gdzieś na terenie szkoły lub w pobliżu, ale dziwnym trafem nie dotarli ani na angielski, ani na wychowanie fizyczne. Po przyjściu dyrektora okazało się, że chociaż zgromadziliśmy pokaźną ekipę (w tym sporą grupę tych, którzy powinni w tym czasie być na wf-ie), to jednak jeden z uczniów – Mateusz – zniknął. Wyjaśniliśmy sobie potem z Mateuszem, że on po prostu miał w tym czasie coś ważniejszego do załatwienia. Wyszedł ze szkoły, wsiadł w auto i pojechał do urzędu, gdzie był umówiony na konkretną godzinę z konkretną osobą i w konkretnej sprawie.
Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie oczekuję od moich uczniów, że będą mnie uwielbiali. Kiedy uczeń dostaje dotację z unii na swoje gospodarstwo rolne, nie zazdroszczę mu, bo wiem, ile ciężkiej pracy musi w to gospodarstwo włożyć. Gdy cała grupa nie odrobi pracy domowej, nie przeżywam tego osobiście. Traktuję jednakowo tych, którzy przychodzą na wszystkie fakultety i tych, którzy nawet na obowiązkowych lekcjach zjawiają się sporadycznie. Sadystycznie znęcanie się nad kobietą w zaawansowanej ciąży to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego i mam nadzieję, że pan magister albo szybko się doktoryzuje i wyleczy z kompleksów, albo studenci sprowadzą go na ziemię i nauczy się, że między ambicjami nauczyciela a zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania ucznia trzeba zawrzeć pewien kompromis. W przeciwnym wypadku studenci mogą do magistra mieć uczucia zupełnie inne, aniżeli on oczekuje.