Złe miejsce dla uchodźców

Polska to złe miejsce dla uchodźców. Ale nie dlatego, że większość Polaków ogarnęła nacjonalistyczna histeria albo ulegli strachowi lub propagandzie.
Ta dziewczyna z Syrii uważa, że jej sześcioletnia siostrzyczka powinna teraz chodzić do szkoły.
No to nie w Polsce. Trzeba będzie jechać do któregoś ze 130 krajów świata, w których szkoła zaczyna się w wieku 6 lat lub wcześniej.

Komunizm w podręczniku

Osiem lat temu dyrektor delegatury gdańskiego Kuratorium Oświaty w Słupsku, Lucyna Sroczyńska, rozesłała do szkół na podległym sobie terenie pismo, w którym wyrażała niepokój i zdumienie, iż praktyki związane z Halloween pod płaszczykiem zabawy weszły do szkolnego programu imprez, a mogą one przecież być pierwszym krokiem do inicjacji w świat okultystyczny czy demoniczny. Zdaniem pani Lucyny to anglosaskie święto stoi w sprzeczności z pięknem polskiej i katolickiej tradycji, ma pochodzenie celtyckie, a kapłani celtyccy oddawali cześć „panu zmarłych” i do tego w dzisiejszych czasach nawiązują sataniści, którzy tej właśnie nocy odprawiają swoje czarne msze.
Nie tylko pani dyrektor miała wątpliwości co do propagowania przez anglistów tego jednoznacznie nagannego elementu kultury anglosaskiej, opisywano bowiem w prasie także wątpliwości ekspertów dotyczące proponowanych przez wydawnictwa podręczników do języka angielskiego. Procedurę zatwierdzania ich do użytku szkolnego miały wstrzymywać właśnie treści poświęcone temu strasznemu zwyczajowi.
Ekspertom – moim skromnym zdaniem – zupełnie umknęło coś równie, a może jeszcze bardziej groźnego. W jednym z najpopularniejszych podręczników na polskim rynku poświęcono całe dwie strony na otwarte propagowanie komunizmu. W dużym ćwiczeniu kształcącym umiejętność rozumienia ze słuchu i poszerzającym leksykę zmusza się uczniów do uzupełniania tekstu piosenki „Imagine” Johna Lennona, która całe zło tego świata widzi w religii i we własności prywatnej, a następnie każe się im rozwijać umiejętność rozumienia tekstu czytanego w tekście będącym apoteozą tej piosenki.
Przed nowym rządem i nowym ministrem edukacji olbrzymie wyzwanie. Wychowanie patriotyczne jako oddzielny przedmiot już od przedszkola nie wystarczy, jeśli nauczyciele różnych przedmiotów będą propagować pogańskie zwyczaje albo komunizm. Trzeba będzie zrobić porządek z programami nauczania i podręcznikami wszystkich przedmiotów, w tym także języka angielskiego.
Ale zanim eksperci przeanalizują ponownie wszystkie podręczniki, może powinno się w ogóle przemyśleć celowość uczenia mowy wyspiarzy? Przecież jak uczniowie nauczą się tego okropnego języka, to będą lepiej rozumieć te wszystkie sprośne piosenki, w rytm których tańczą, te pełne wulgaryzmów filmy, łatwiej dostępne będą dla nich herezje tych wszystkich filozofów i naukowców… Jeszcze zaczną czytać Darwina w oryginale albo tego całego Szekspira, a tam to dopiero jest się czym zgorszyć!


Cool Hand Luke, 1967

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Jestem na urlopie, to odgrzewam kotlety. A przy okazji, to miłe wspomnienia z pracy w szkole, z której odszedłem.

Oglądamy sobie prehistoryczny dla moich uczniów film z Paulem Newmanem, Cool Hand Luke, film sprzed 40 lat. Akcja filmu rozgrywa się w więzieniu, główny bohater jest skazany na dwa lata za niszczenie mienia publicznego. Jak na dzisiejsze czasy życie więzienne wydaje się mocno „ugrzecznione”, specyficzny więzienny język pozbawiony jest wulgaryzmów, układy pomiędzy więźniami i strażnikami wydają się wręcz stereotypowe, nic szokującego dla kogoś, kto żyje w XXI wieku i ogląda w dzienniku migawki z Abu Ghraib.
Dla większości kilkunastoletnich uczniów ten film jest nudny. Nic ich w nim nie szokuje, brak widowiskowych efektów specjalnych, nawet przy pościgu za zbiegiem z więzienia. Dlaczego ten film szokował 40 lat temu? Może dlatego, że pokazano ludzi w zakładzie karnym jako ludzi, którzy mają swoje wartości, swój honor. Nie ma wśród nich potworów, degeneratów, widzimy w nich ludzi, nie przestępców. Takie patrzenie na świat musiało odbiegać od stereotypu w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Skazaniec buntuje się przeciw autorytetom więziennym, ale w gruncie rzeczy to on stoi od nich moralnie wyżej, to on ma bardziej szczytne ideały, to on – zbuntowany przeciwko Bogu i sprawiedliwości – jest paradoksalnie czystszy, piękniejszy, lepszy.
Tylko dwóch uczniów dotrwało do końca filmu, by z tego gąszczu monotonnych dialogów łamaną angielszczyzną, z tych sentymentalnych przyśpiewek o plastykowym Jezusie, z tych małonakładowych scen, które każdy współczesny reżyser okrasiłby mnóstwem widowiskowych efektów specjalnych, wyłuskać sens. Sens godny naśladowania, mogący się stać inspiracją na całe życie.
Mamy rok 2006. Osiem nominacji do Oscara dostała melancholijna opowieść o romansie dwóch biseksualnych cowboyów, Brokeback Mountain. Od wielu miesięcy media prawicowe i katolickie ostrzegają przed relatywizmem moralnym, grzmią o zepsuciu członków Akademii, w przededniu rozdania Oscarów niektóre programy poświęcone kinematografii starają się zapełnić sto procent audycji relacjami z premiery filmu Jan Paweł II, byle nie zostało ani chwili czasu na wspomnienie o nominacjach do Oscara i zbliżającej się uroczystości rozdania statuetek. Zastanawiam się, czy za czterdzieści lat, gdy będę na emeryturze, jacyś nastolatkowie na kółku filmowym obejrzą Brokeback Mountain nie widząc w tym filmie nic szokującego i będąc w stanie dostrzec niesamowite górskie pejzaże, przepiękne sceny z pasterskiego życia, a przede wszystkim wyjść z tego filmu z inspiracją, by żyć dobrze, by nikogo nie ranić, i by kochać ludzi dopóki jest to możliwe.
W życiu warto jest nie tylko patrzyć i słuchać, ale także widzieć i słyszeć. Z najpiękniejszej i najmądrzejszej sprawy można przy pomocy efektów specjalnych zrobić tandetny horror, czego dobitnym przykładem była chyba Pasja Mela Gibsona. Film głupi i tandetny, sprowadzający ewangelię do prymitywnych zupełnie emocji widza. Tak samo jak można piękny film o całym życiu, o miłości, zaufaniu i burzy poglądów zrobić nie wychodząc z jednego jedynego pomieszczenia, jak w Twelve Angry Men Sidneya Lumeta z 1957.

Posprzątane

Latem przez las przeszła jakaś potworna nawałnica, która ogołociła olbrzymie jego połacie. W miejscach, gdzie dawniej były gęste chaszcze, są teraz… polany. Trwa wyżynanie i sprzątanie, a później podobno będą sadzone młode drzewka.
Tak czy inaczej, odszedłem ze szkoły w samą porę. Latami chodziliśmy się fotografować z maturzystami na przewróconym drzewie na samym środku lasu, a tu okazuje się, że drzewo… sprzątnięto.

Nie chce się wierzyć, że to jest to samo miejsce.

Drzewo wagarowicza, na samym szczycie, pod którym swego czasu ci sami panowie fotografowali się przy i na Daewoo Tico, pozostało nietknięte. Wokół niego jednak już nie las, a same polany. No cóż, jak to mówi Janina (a może Bob Dylan?), the times they’re a changing… A komu się to nie podoba, ani się obejrzy, a zostanie złamany niczym zapałka, albo niczym to drzewo (ten sam los spotkał setki albo i tysiące drzew w całym lesie).

Roztrzepanie

Bywa, że uczeń – choćby mu przez cały rok co tydzień tłumaczyć – notorycznie popełnia ten sam błąd. Są takie błędy zresztą, które bardzo ciężko wytępić, nawet wśród tych potencjalnie bardziej zaawansowanych, czego przykładem jest chociażby opowiadanie na jednej z minionych matur rozszerzonych, na którym wielu zdających potknęło się o pisownię często mylonych wyrazów bear / beer i napisało o niebezpiecznej przygodzie podczas wędrówki górskiej, kiedy to z krzaków nieoczekiwanie wyszło i stanęło im na drodze … piwo.
Myślę, że może to skutek pewnego roztrzepania i kłopotów z koncentracją. Podobnie kierowca, który od kilku dni parkuje pod moim blokiem z taką kartką na tylnej szybie, chyba nie pojmie nigdy lekcji, jaką ktoś mu próbował dać, i nie nauczy się parkować (swoją drogą, jak to możliwe, że nigdy nie patrzy w lusterko wsteczne ani nie włącza tylnej wycieraczki?)

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Wiwat Pan Tadeusz

Ten odgrzewany kotlet sprzed trzech lat niech będzie pożegnaniem dla Prezydenta Komorowskiego, którego kadencja wkrótce się kończy. Oby jego następca nie był tak straszny, jak się tego obawiam…

Cała Polska czyta „Pana Tadeusza”. Czyta Prezydent i jego żona, nikt nie chce być gorszy.
Od kilku dni dość często przebywam u mojego sąsiada, emerytowanego polonisty. To właśnie u niego zobaczyłem w Telewizji Polskiej wiadomość, która obu nas doprowadziła do łez. Tyle, że ze śmiechu.
Jak bowiem donosi regionalna telewizja z Poznania, w tamtejszym Gimnazjum Numer 43 grono pedagogiczne i uczniowie wspólnie znaleźli sposób na ubóstwo językowe wśród młodzieży i – zamiast biegać za piłką czy wyprawiać inne bezeceństwa – gimnazjaliści zbierają się na przerwach na boisku i na zmianę z nauczycielami czytają na głos klasykę literatury. Przypuszczam, nawiasem mówiąc, że rozstawienie sprzętu nagłaśniającego, a potem jego demontaż, zajmują komuś połowę lekcji poprzedzającej przerwę i następującej po niej.
Podobno pomysł zdał egzamin, chociaż patrząc z Julianem w ekran telewizora mieliśmy trudności z wypatrzeniem wśród rzędów dzieciaków stojących z założonymi rękami kogoś rozentuzjazmowanego lekturą trzynastozgłoskowca, kiwającego się rytmicznie, zasłuchanego z rozmarzoną miną, zachwyconego pięknem języka. Ale to pewnie nasza wina, bo ja byłem przemęczony po całym dniu pracy, a Julian miał świeżo zakroplone oko. Inaczej na pewno dopatrzylibyśmy się jakiegoś sensu w rewolucyjnym pomyśle zagospodarowania uczniom długiej przerwy przez nauczycieli poznańskiego gimnazjum. Podobno niektórzy żałują, że przerwa trwa tylko piętnaście minut, ale wierzą, że i te piętnaście minut pozostawi w głowach gimnazjalistów niezatarty ślad.
Na pewno. Ja też w to głęboko wierzę. Nauczycieli i dyrekcję z Poznania podziwiam za kontakt z rzeczywistością, wspólny język z młodzieżą i nowatorskie podejście do produktywnego spędzania czasu podczas przerwy śródlekcyjnej. W końcu rozprostować kości, zjeść kanapki czy załatwić potrzeby fizjologiczne można zawsze podczas lekcji, a przerwa powinna być wykorzystana na coś poważniejszego.

Eliksir młodości

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed pięciu lat, z życzeniami dla Sandry i Alberta, by zawsze byli młodzi, a ich miłość by znajdowała coraz nowsze źródła i niewyczerpane pokłady energii.

Wczoraj u Alberta doszło do zderzenia kilku generacji moich byłych uczniów, a za każdym razem, gdy to się zdarza, zauważam coś bardzo zabawnego. Tak jak Halinka nie znała Michała i Wojtka, a oni jej, chociaż przez pewien czas chodzili razem do jednej szkoły (ona w najstarszej klasie, oni w najmłodszej), tak samo Michał i Wojtek nie znają większości kolegów Alberta. Ba, Albert poznał niedawno Leszka, który kończył szkołę w tym samym roku, co Michał i Wojtek, jednak oni go nie znają, za to doskonale kojarzą Piotrka, z którym Leszek był w jednej klasie.
Za każdym razem śmieszy mnie bardzo fakt, że w takim towarzystwie ja okazuję się tym, który zna najwięcej osób. Po jakimś czasie zaczynam mieć trudności w określeniu, kto z nich jest starszy, kto młodszy, z kim chodził do klasy, kto był tej klasy wychowawcą. Niedawno – bardzo rozentuzjazmowany – relacjonowałem Marcinowi, na jakim to miłym spotkaniu z dużą grupą absolwentów byliśmy, jaka spora część klasy przyjechała, i jaka szkoda, że go nie było. Marcin – zdziwiony, bo nic o tym klasowym wypadzie do zajazdu nie wiedział – spytał mnie, kto się odliczył. Zacząłem wymieniać ksywy i nazwiska, a gdy wymieniłem ich kilkanaście, zdumiony Marcin oświadczył mi, że to przecież nie jego klasa, tylko klasa o trzy lata młodsza.
Z czasem dochodzi do tego, że kłania mi się w tramwaju czy sklepie mężczyzna lub kobieta, którzy wydają mi się starsi ode mnie. Na szczęście przeważnie zachowują się w zupełnie identyczny sposób, jak się zachowywali, gdy byli w liceum lub technikum, a ja, obserwując to wszystko z boku, czuję się, jakby mój zegar biologiczny stanął w miejscu. Pojęcie dystansu pokoleniowego między mną a kolejnymi rocznikami jest jakieś abstrakcyjne, czuję się w klasie pełnej współczesnych osiemnastolatków zupełnie tak samo, jak czułem się w klasie pełnej osiemnastolatków kilkanaście lat temu. Może to oznaka jakiejś ułomności, ale któraś z klepsydr odmierzających czas mojego życia i mojej pracy zawodowej przytkała się i piasek przestał się przesypywać.
Pani Danuta, moja polonistka z podstawówki, uczyła moje starsze o kilkanaście lat rodzeństwo. Potem uczyła mnie i wydawała nam się wówczas już bardzo stara. Od lat pełniła funkcję szefowej szkolnej komórki partyjnej w socjalistycznej Polsce. Dzisiaj wygląda dokładnie tak samo, jest równie energiczna, wręcz roztrzepana, nic się nie zmieniła. Jej również musiał się przestać przesypywać piasek, chociaż w odmierzającej co innego klepsydrze.
Uniwersalnego eliksiru młodości, który zatrzyma czas na zawsze i nie pozwoli ci się zestarzeć, dotychczas nie wynaleziono. Pozostaje ci wybrać zawód nauczyciela, jeśli chcesz, by choć w jednym swoim aspekcie licznik przestał ci nabijać kolejne lata i kilometry.

Polityka analfabetów

Polska polityka stoi na żenująco niskim poziomie i przerażające jest, jak łatwo dajemy się manipulować jako obywatele i jak podatni jesteśmy na jakąś niewyobrażalną zbiorową amnezję. Nośne, chwytliwe hasła sterują naszymi emocjami, nawet jeśli zupełnie nie oddają rzeczywistości ani nie tworzą spójnej całości.
Może za bardzo polubiliśmy komunikaty mieszczące się w standardowym SMS-ie czy tweecie i pozwalamy takim krótkim tekstom przejmować kontrolę nad naszymi umysłami. Widać to w kampaniach wyborczych, w których kandydaci i partie – zamiast przedstawiać program – ograniczają się do sloganów reklamowych. Producenci proszków do prania wysilają się chyba bardziej niż nasi politycy. W kampanii prezydenckiej większość głosów zebrali kandydaci (nie mówię wyłącznie o prezydencie – elekcie), którzy ograniczali się do rzucania frazesami, a ich wyborcze obietnice można by właściwie podsumować porównując je do urodzinowych życzeń zdrowia, szczęścia i pomyślności – konkretów w nich niewiele, a nie każdy składa je szczerze.
Patrzę na wpisy w mediach społecznościowych moich młodych znajomych rozentuzjazmowanych nowym ruchem politycznym skoncentrowanym wokół gościa, na którego koncertach podskakiwałem w ich wieku w Jarocinie, i ze zdumieniem widzę, że zjednoczył ich wokół siebie w zupełnie irracjonalny sposób. Pokładają w nim nadzieję, chociaż – sądząc po ich profilach, wypowiedziach i komentarzach – wszystko ich dzieli. Jedni są zajadłymi antyklerykałami, drudzy domagają się demokracji „religijnej” i biskupów w Senacie, jedni domagają się bezpieczeństwa socjalnego, drudzy są gospodarczymi liberałami, jedni chcą silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej, inni domagają się wystąpienia z Unii. To co właściwie ich łączy poza wspólnym zużywaniem transferu i kreowaniem ruchu na profilu Pawła Kukiza?
Gdy oskarżany o bezprogramowość Kukiz wrzucił na swoim profilu postulaty Solidarności z 1980 roku, obserwujący go internauci zaczęli poważnie dyskutować o tym, co zawierały. Mało kto zwrócił uwagę na to, że w otaczającej nas rzeczywistości 2015 roku absurdalne jest domagać się prawa do swobodnego udziału w dyskusji dla każdego, skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie, zniesienia przywilejów dla Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa czy zlikwidowania reglamentacji towarów i usług, czyli tak zwanej sprzedaży „na kartki”. Podwyżka o 2000 zł dla każdego, emerytura dla mężczyzn od 55 roku życia i kobiet od 50 roku życia, a także trzyletnie urlopy macierzyńskie były w tej sytuacji postulatami względnie racjonalnymi.
Gdy Kukiz zaprosił do prowadzonej przez siebie debaty kandydatów drugiej tury wyborów prezydenckiej, proponując zasady, według których czasy przeznaczone dla poszczególnych uczestników debaty nie sumowały się w czas przewidziany na całą debatę, jeden z kandydatów propozycję od razu zaakceptował, a drugi – za pośrednictwem swojego sztabu – poprosił o wyjaśnienie nieścisłości. Zamiast cokolwiek wyjaśniać i poprawiać, Kukiz ogłosił natychmiast na portalu społecznościowym, że potrafiący liczyć kandydat odmawia udziału w debacie. Ten komunikat o wiele trwalej i skuteczniej przebił się do naszej zbiorowej świadomości, niż fakt błędów w zaproszeniu do debaty.
Gdy ci sami ludzie, którzy za swoich rządów z ogólnopaństwową pompą otwierali dwukilometrowy fragment obwodnicy jakiegoś miasta, oskarżają innych, którzy po cichu zbudowali setki kilometrów autostrad i tras szybkiego ruchu, o to, że nic nie robią, jest zabawnie. Jednak przykładem irracjonalnej złości na partię rządzącą, który najbardziej mnie śmieszy, jest desperacja niektórych organizacji gejów i lesbijek, które – rozczarowane faktem, że Platforma przez tyle lat nie doprowadziła do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich – włączyły się otwarcie w kampanię kandydata, którego partia prowadziła wojnę o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i rozważa karanie ludzi za in vitro. Niektórym wystarczyło jedno spotkanie Andrzeja Dudy z jakąś delegacją mniejszości seksualnych, by uznać, że będzie gotów wystąpić z inicjatywą mającą na celu tak zwaną „równość małżeńską”.
„Taśmy” nagrane przez „spółdzielnię kelnerów” spowodowały ponoć na scenie politycznej „trzęsienie ziemi”. Nie poczułem jakoś pod nogami najmniejszego drżenia, natomiast jakże obłudne jest używanie tych „taśm” w walce politycznej przez ludzi, których środowisko samo zostało odsunięte od władzy w atmosferze skandalu, skompromitowane między innymi nagraniami korupcji, kupczenia stanowiskami, a nagrania ujawnione zostały wówczas przez ich własnego koalicjanta, a nie jakichś kelnerów. Poza tym, czy kogoś naprawdę bulwersują treści tych rozmów w restauracji? Przy stole, przy alkoholu, każdy z nas prowadzi rozmowy, w których używa skrótów myślowych, metafor, żartów. Gdyby tak wyrwane z kontekstu wypowiedzi upubliczniać ze złymi intencjami, nie ostałoby się chyba ani jedno małżeństwo i ani jedna przyjaźń na tym świecie.
Muszę chyba na koniec napisać, że nigdy – nie licząc głosu na Andrzeja Szewińskiego w wyborach do Senatu – nie głosowałem na Platformę Obywatelską. Ale wybory do Senatu, zgodnie z ordynacją wyborczą, to właściwie krok w stronę JOW-ów, więc trudno nawet mówić, że to był głos na Platformę. Celem tego wpisu nie jest opowiedzenie się po jakiejkolwiek stronie sceny politycznej ani atak na kogokolwiek z polityków.
Celem tego wpisu jest apel do ludzi, którzy uczą na wszystkich etapach edukacji. Uczcie dzieci i młodzież czerpania radości z czytania i pisania, inspirujcie do tego, by świadomie analizować przyswajane treści. Nie zmuszajcie do bezrefleksyjnego wkuwania formułek i definicji. Slogany na wiaduktach i nad ulicami miast już kilkadziesiąt lat temu czyniły w naszych głowach podobną pustkę, jak teraz ograniczone liczbą znaków wpisy w portalach społecznościowych. Otwierajcie się na pytania i bądźcie gotowi na dyskusję, różnicę zdań traktujcie zawsze jak wyzwanie, a nie jak powstanie, które należy stłumić w zarodku. Gdy ktoś zakwestionuje coś, co dla was jest oczywiste, nie wyśmiewajcie jego opinii, tylko spróbujcie ją zrozumieć. Kto wie, może uda mu się was przekonać, nauczycie się czegoś i zmienicie zdanie? To największa radość, jaką można mieć w zawodzie nauczyciela. A gdy za lat kilkadziesiąt, siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem, zobaczycie polityków dyskutujących w kampanii wyborczej poważnie, z wzajemnym szacunkiem i dystansem do samych siebie jednocześnie, o sprawach ważnych, a nie o tematach zastępczych, używających argumentów merytorycznych, a nie emocjonalnych sloganów, będziecie mogli przypisać sobie chociaż maleńką część zasługi za to, że Polska zmieniła się na lepsze.

Odlatujemy


Nic nie jest wieczne. Nikt nie jest niezastąpiony. Mamy swoje zobowiązania, kredyty, kłopoty. Ale świat idzie do przodu i nie ma racji bytu dyskusja o tym, czy świat ma się przejmować naszymi problemami i pomagać nam w ich rozwiązywaniu.
Po dziewiętnastu latach odejdę z pracy, dostałem wypowiedzenie. Nie ja jeden, bo demografia i rynek rządzą się swoimi prawami bez żadnej litości. To, co przyjdzie, co po nas nastanie, niekoniecznie będzie gorsze.
Staję z boku i patrzę na to, co się dzieje (nie każdy może sobie na to pozwolić, więc nie dziwię się osobom otrzymującym wypowiedzenia, że ponoszą je nerwy), i czuję – prawdę powiedziawszy – spokój. Myślę sobie, że mój lot jest i tak spóźniony. Ostatni uczniowie, którzy puszczaliby za mną papierowe samolociki, skończyli szkołę dwa lata temu. Dziś nikt nie pamięta już ich osiągnięć, nikt nie pamięta, że połowa klasy zdawała rozszerzoną maturę, ani tego, że niektórzy z nich naprawdę zdali ją co najmniej przyzwoicie.
Spotykam ich czasem w tramwaju, na powierzchni Księżyca albo Marsa, chciałoby się powiedzieć, gdy człowiek sobie przypomni, gdzie byli kilka (lub kilkanaście) lat temu. Studiują albo pokończyli studia, pozakładali rodziny, pracują w Stanach, Norwegii, Anglii, Szkocji, Nowej Zelandii. Wożą dzieci do szkoły po Moście Brooklińskim, o którym ja – co najwyżej – mogę pisać wiersze.
Dostałem wypowiedzenie. Jestem szczęśliwy i spokojny. Mój samolot w końcu odleci. Będę miał więcej czasu dla Grzegorzów, Piotrków i Zoś, których zaniedbałem w ostatnich miesiącach. Popatrzymy razem przez chmury na to, jakie skarby kryje powierzchnia ziemi. Skarby, które przez dwie dekady sam wykopywałem.

To jest wpis, w którym szczególnie ciepło myślę o klasie XII technikum mechanicznego (przede wszystkim o Arku, Marcinie i Wojtku), XII technikum mechanizacji rolnictwa, szczególnie o Grzegorzu, Sebastianie i Leszku, X technikum mechanicznego (obyśmy kiedyś jeszcze się spotkali nad Dunajcem, nawet jeśli nie wszyscy już żyjemy), Adamie, Adrianie, Albercie, Łukaszu, Marcinach, Mateuszu, Michałach, Pawle, Piotrku, Przemku, Robercie i Tomku z VIII klasy technikum mechanicznego, a także o klasie VII technikum mechanicznego i VII technikum mechanizacji rolnictwa (z Adrianem i Kamilem) oraz o obecnej klasie II zasadniczej szkoły mechanizacji rolnictwa i zasadniczej szkoły pojazdów samochodowych. A także o Eli i o Pawle, którzy byli wychowawcami dwóch spośród powyżej wymienionych klas. Pierre Morhange to teraz Jean-Baptiste Maunier, a my musimy iść dalej.
Basia mówi, że ten wpis jest obłudny, bo przecież nie zależy mi na tej pracy. Ale ja nie użalam się w nim nad sobą czy nad utratą etatu. Żałuję tych wszystkich lat, które spędziłem w tej pracy, owszem. I ludzi, z którymi coś udało mi się osiągnąć. Zawsze będę mile wspominał swoją pracę tutaj i to, że nie ze wszystkimi poszła ona na marne.

Pozory mylą

Jestem świadkiem takiej sceny: dwóch panów, wymachując rękami i głośno, nie kryjąc emocji, komentujących jakieś bliżej mi nie znane zajście, oddala się dziarskim krokiem od pokoju nauczycielskiego. Jeden z nich pokazuje drugiemu kolejne kartki z jakiegoś pliku dokumentów i nie kryje oburzenia.

– Co za matoły! Patrz, tutaj nie umiała się nawet podpisać, jak należy! Zobacz, tu w ogóle nie wypełnili, zostało puste. Jakby nie rozumieli polecenia! A tutaj widziałeś, co napisała? Przecież to w ogóle nie na temat! A tu przecież miało być zostawione puste, a ona coś nabazgrała! A jakim pismem, w ogóle się nie da odczytać!

Gdybym nie wiedział, co jest grane, w życiu bym się nie domyślił. To nie nauczyciele rozmawiający o źle napisanej klasówce. To uczniowie, którzy odebrali jakieś dokumenty od kogoś w pokoju nauczycielskim.
Zabawna sytuacja. Pozwala z dystansem spojrzeć na – wydawałoby się – sztywno przypisane role uczeń – nauczyciel. Z boku potrafimy wyglądać dokładnie tak samo.