Maturalny wyścig niekompetencji

Przez cały tydzień mimowolnie obserwujemy, jak maturzyści, nauczyciele, dyrektorzy szkół i dziennikarze popisują się całkowitą niewiedzą i niekompetencją w zakresie egzaminu maturalnego, do którego przystępują, przeprowadzają go lub relacjonują, w zależności od tego, w jakiej występują roli. Zdają się wręcz prześcigiwać w ignorancji.
Gdy dziennikarka największej telewizji informacyjnej w Polsce dziwi się, że w dniu egzaminu z języka angielskiego nie może znaleźć pod szkołą nikogo, kto zdecydował się zdawać język niemiecki, można zrozumieć, że za jej czasów młodzież była bardziej towarzyska i chodziła do szkoły także pokibicować kolegom i koleżankom, a nie tylko zdawać egzaminy. Ale gdy w przerwie między arkuszami poziomu rozszerzonego rozmawia z maturzystami i kilkakrotnie powtarza, że mają za sobą poziom podstawowy i zaraz przystąpią do dalszej, rozszerzonej części egzaminu, daje klasyczny popis braku rzetelności dziennikarskiej. Wyraźnie nie ma pojęcia, iż w tym, jak i w poprzednim roku szkolnym, maturzyści przystępują do egzaminu tylko na jednym, wybranym przez siebie poziomie. Jeszcze większy niesmak poczułem czytając na jednym z portali, że maturzyści mieli do wyboru napisanie listu, rozprawki lub opisu miejsca – list jest formą z poziomu podstawowego, a rozprawka i opis występują na poziomie rozszerzonym. Ba, dziennikarze nie wiedzą czasem nawet, jak się nazywa egzamin, o którym mówią, ponieważ nagminnie określają go mianem egzaminu dojrzałości, a tak – zgodnie z ustawową nomenklaturą – określano dawną, wewnątrzszkolną maturę.
Media zasypały nas jednak przykładami niekompetencji nie tylko swojej własnej, ale także nauczycieli i dyrektorów szkół. Na prawie każdym zdjęciu przedstawiającym maturzystów, które widziałem w minionym tygodniu w prasie i internecie, na stołach maturzystów stoją kartoniki z sokiem, szklaneczki, talerzyki i sztućce, a przecież stanowi to oczywiste naruszenie procedur przeprowadzania egzaminu i może być podstawą jego unieważnienia. Na krótkim filmiku nakręconym przez dziennikarza podczas wchodzenia maturzystów do sali widziałem, jak składają oni na specjalnie przygotowanym stole telefony komórkowe, a przecież samo wnoszenie urządzeń telekomunikacyjnych do sali egzaminacyjnej nie powinno mieć miejsca.
Jakże więc dziwić się doniesieniom mediów o komórce nauczycielki z zespołu nadzorującego, która kilkakrotnie głośno zadzwoniła podczas egzaminu? Nauczycielka miała ponoć trudności najpierw z wyjęciem dzwoniącego telefonu z torebki, a następnie z wyłączeniem dzwonka, chociażby przez odebranie rozmowy.
Ze środków masowego przekazu oraz z rozmów z kolegami i koleżankami, którzy od kilku dni uczestniczą w egzaminach w różnych szkołach, dowiaduję się o wielu przypadkach całkowitej beztroski i lekceważenia procedur. W jednej szkole dyrektor podczas egzaminu z języka angielskiego przeszedł w ciągu pierwszych kilku minut egzaminu po wszystkich salach i – nie zważając na odtwarzane właśnie nagrania do rozumienia tekstu słuchanego – upewnił się głośno, że wszystko jest w porządku. Gdzie indziej zdający skończyli kodowanie arkuszy o godzinie 8:45, a następnie przez 15 minut czytali pytania i gadali ze sobą, zanim rozpoczęli egzamin, zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 9:00.
W innej szkole po rozdaniu maturzystom arkuszy egzaminacyjnych z WOS-u znajdujący się w komisji nadzorującej ksiądz katecheta zainicjował wspólną modlitwę, w której uczestniczyli maturzyści i zespół nadzorujący, w intencji pomyślnego wyniku egzaminu. W kolejnej szkole prace z wszystkich sal zniesiono do gabinetu dyrektora i dopiero tam zamknięto je w bezpiecznych kopertach.
Na forach internetowych roi się od pytań maturzystów, którzy – już po egzaminie – pytają o kryteria oceniania i wykazują swoimi pytaniami brak elementarnej wiedzy na ten temat. Jednym z moich ulubionych jest pytanie o to, czy list prywatny na egzaminie z języka obcego będzie sprawdzany, jeśli ma mniej niż przewidziane poleceniem 120 słów (oczywiście, że będzie – w kryterium długości list otrzymuje maksymalną ilość punktów, jeśli mieści się w przedziale od 108 do 165 wyrazów, poza tym oceniany jest każdy list, bez względu na ilość słów; list nie przekraczający 60 wyrazów nie może otrzymać punktów za bogactwo językowe i poprawność).
W sytuacji, w której najbardziej zainteresowani oraz bezpośrednio odpowiedzialni za przebieg egzaminu mają tak niewielką wiedzę o nim, dość łatwo zrozumieć, że matura zewnętrzna jest przedmiotem bezlitosnej krytyki i ma tylu wrogów. Tak, nie ma to jak stara matura, przeprowadzało się wedle uznania, oceniało się po swojemu, przy okazji można się było porządnie najeść, popić, zarobić, a nawet całkiem oficjalnie się potargować. To były czasy…

Litości dla Arystotelesa

Wśród tegorocznych abiturientów technikum mechanicznego mam całe bogactwo typów i typków. Niektórzy są notowani przez policję z tych czy innych przyczyn, niektórzy zdążyli już utracić zdobyte w niezbyt przecież zamierzchłych czasach prawo jazdy, jednego tak ucieszył fakt otrzymania świadectwa ukończenia szkoły, że zapił i zapomniał dopełnić kluczowych formalności związanych z czekającym go egzaminem maturalnym. Większość chodziła do technikum cztery lata, ale jeden potrzebował dwóch lat więcej. Jeden z nich trochę za bardzo przejmuje się rolą, gdy przypada mu w udziale organizowanie czegoś lub zbiórka pieniędzy.
Przez cztery minione lata jako zespół klasowy byli jedną z najgorszych klas w szkole. Ale to moi Arystotelesi, nawet jeśli nie każde zadanie z matematyki związane z twierdzeniem Pitagorasa rozwiązują w pięć minut. Czuję się między nimi jakoś tak niczym Platon, a kolega Władek chyba też ich bardzo pokochał, więc pewnie to taki ich Sokrates. Nawiasem mówiąc – mimo pewnych zgrzytów – dawno nie uczyłem tak zgranej klasy, a o rok młodsi panowie z mechanika powinni od tych abiturientów wziąć lekcje tolerancji.
Niektórzy nauczyciele mają im za złe, że spędzili wiele godzin lekcyjnych robiąc zakupy w jednym z pobliskich sklepów, który posiada koncesję na sprzedaż alkoholu, a w którym i ja dość często kupuję owoce – polecam zwłaszcza pomarańcze. Ale moi Arystotelesi nie dali mi powodu, bym ja osobiście narzekał na ich frekwencję – przez cały rok szkolny chodzili w klasie maturalnej na fakultatywne zajęcia w środy o siódmej rano, wytrzymywali ze mną we wtorki do końca ósmej, a w piątki do końca siódmej godziny lekcyjnej. Po wystawieniu im stopni nadal robili prace domowe i przychodzili na lekcje, przez co stawiali mnie w dość dziwnej sytuacji – podczas gdy większość moich koleżanek uczących maturzystów siedziała w pokoju nauczycielskim na wymuszonych okienkach, ponieważ inne klasy maturalne po wystawieniu stopni odpuszczały już sobie udział w dalszych lekcjach, panowie z czwartej klasy mechanika przychodzili do szkoły.
Co gorsza, już po rozdaniu świadectw moi Arystotelesi przychodzą co tydzień na spotkanie ze mną, a nie dalej jak wczoraj przynieśli po kilka listów maturalnych do sprawdzenia i – z zupełnie niezrozumiałych dla części moich kolegów nauczycieli względów – spędzili półtorej godziny na rozwiązywaniu jakichś prawie że niepojętych dla nich łamigłówek leksykalnych na poziomie praktycznie podstawowym.
W najbliższy wtorek moi Arystotelesi zasiądą nad arkuszami maturalnymi z języka angielskiego. Wszyscy, nawet Sebastian, który po przykrych doświadczeniach z angielskim na tym etapie edukacji jeszcze pół roku temu odgrażał się, że będzie zdawał niemiecki.
Kochany egzaminatorze, kochana egzaminatorko! Oceńcie ich obiektywnie. Kiedy porazi Was prostota rozumowania kogoś ze zdających, kiedy zadziwi Was niepojęta dla Was logika, starajcie się mimo to dostrzec przekaz niezbędnych komunikatów w pracach moich Arystotelesów. Pamiętajcie, że – trzymając się tej chronologii – Pitagoras umarł dopiero kilkaset lat temu, żadna z wielkich współczesnych religii – chrześcijaństwo, islam, buddyzm – jeszcze się nie narodziła, a Arystoteles to wszystko przetrwa. To Arystoteles w ogrodach Likejonu stworzy podwaliny wszystkiego, na czym oprą swoje filozofie przyszłe pokolenia. Dajcie mu szansę.

Monty Python i spam, czyli historia języka

Oto przykład niesamowitej kariery. Jak widać na poniższym przykładzie, można zainspirować miliardy ludzi do używania starego słowa w nowym znaczeniu, które w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu lat przyjmie się w mowie potocznej wszystkich języków świata.


Zianie, czyli polew

Jeden z moich skądinąd niezwykle sympatycznych kolegów z pracy przeżywa bardzo fakt, że zrobił doktorat, zamęcza więc swoim tytułem słuchaczy bez względu na to, czy ich to interesuje, czy nie. Na pierwszych zajęciach z nową grupą przynosi wszystkie swoje dyplomy i publikacje, a każdy musi je dokładnie obejrzeć, by przekonać się, jak wiele osiągnął w swojej naukowej karierze. Stałym tematem zajęć jest też jego poczucie misji, dzięki któremu zniża się do pracy dydaktycznej, podczas gdy mógłby bez chwili wahania wszystko to rzucić i oddać się nauce, ponieważ ma liczne propozycje pracy na niejednym kontynencie.
Najzabawniej jest jednak wtedy, gdy ktoś podczas zajęć zwróci się do niego słowami „Proszę Pana”. Reakcją na to jest niezmiennie wykład o tym, że „pan to na targu stoi i pietruszką handluje”, a on nie po to tyle się napracował na uczelni, żeby się do niego per „pan” zwracać.
Pisałem już o tym, jak przedziwnych metod używają czasem nauczyciele dla podkreślenia swojego autorytetu, jak karykaturalne formy to czasami przybiera, a także dlaczego nie warto się tak wysilać. Nawiasem mówiąc przypuszczam, że wśród handlujących pietruszką znalazłoby się wielu niezwykle inteligentnych ludzi. Rozumiem więc, że Jacek mógł się bardzo zdenerwować słysząc pogardliwe uwagi na temat „pana na targu” i miał – moim zdaniem – prawo do komentarza, że gdyby nie „pan na targu”, to byśmy wszyscy – bez względu na posiadany tytuł – „z głodu zdechli”.
Mam nadzieję, że mój młody kolega szybko się habilituje oraz dostanie nominację profesorską, bo dotąd jego epatowanie tytułem ma reakcję odwrotną do zamierzonej, a panowie przypominają sobie o jego obsesji nawet na innych zajęciach, na przykład, gdy ktoś z nich zwróci się do mnie słowami „Proszę Pana”. I mają z tego wielkie zianie, czyli polew. Znaczenie wyrazu „zianie” wyjaśnił mi mój student Paweł, który ma kłopoty z zaliczeniem jednego z wiodących przedmiotów na roku. Długie lata studiów nie nauczyły mnie tego, co dla niego jest oczywiste. No proszę, jak ta wiedza, nie tylko leksykalna, nierówno się rozkłada. I niezależnie od dyplomów.

Noc zombi

Jak co święta, w mojej skrzynce na listy zjawiła się własnoręcznie ilustrowana, piękna kartka z życzeniami od Justyny, do tego także drugie papierowe pozdrowienia świąteczne od Haliny, telefon zasypały SMS-y z mniej lub bardziej wymyślnymi wierszykami, część z nich poważna i podniosła, część – jak przystało na Wielkanoc – jajcarska. W skrzynce mailowej i na Facebooku wylądowały ilustracje z zajączkami, jajkami, kurczaczkami, w tym takie rysowane czcionkami z ery wczesnego internetu, tego w wersji tekstowej. Przyszła też – chyba na przekór – jedna śliczna choineczka.
Po raz pierwszy jednak dostałem sporą garść życzeń wykorzystujących symbole religijne w sposób karykaturalny, prześmiewczy, nie zawaham się powiedzieć, że bluźnierczy. Większość z nich kojarzy obchodzone przez katolików święto Zmartwychwstania Pańskiego z tradycjami związanymi w świadomości społecznej raczej z pogańskim świętem Halloween, nazywając zmartwychwstałego Jezusa zombi, które wstało z grobu, by żerować na ludzkich mózgach. Nietrudno zresztą znaleźć tego rodzaju karykatury w internetowych składnicach plików, także polskich, na przykład tu, a na wielu tych grafikach powtarza się ironiczna definicja chrześcijaństwa:

Chrześcijaństwo: wiara, że żydowskie zombi nie z tego świata może sprawić, że będziesz żyć wiecznie, jeśli będziesz symbolicznie spożywać jego ciało i oddasz się mu telepatycznie jako swemu panu, by mógł przegonić z twojej duszy złego ducha, który wstąpił w ludzkość, gdy kobieta – żebro została przekonana przez gadającego węża do zjedzenia owocu z magicznego drzewa. Brzmi całkiem logicznie.

Jest nawet specjalna strona internetowa promująca obchody Zombie Jesus Day, a Łukasz dostał życzenia w postaci grafiki (do której linku pozwolę sobie już nie zamieszczać) pokazującej pisankę z satanistycznymi inskrypcjami, z elementami pornograficznymi w postaci genitaliów (i to bynajmniej nie męskich) w tle. Napisy wokół pisanki radują się nie tyle z tego, co Kościół świętuje w Niedzielę Wielkanocną, co raczej z tego, na czym się koncentruje w Wielki Piątek.
Niesmaczne, niepoważne, godne potępienia? Ale wszystkie te życzenia dostałem od bardzo sympatycznych, normalnych, wesołych ludzi. Nikt z nich nie przysłał ich w złej wierze i trudno mi żywić do kogoś z nich urazę.
Z drugiej strony, jak Pan Bóg Kubie, tak Kuba Bogu. Trudno się dziwić ostrym formom przekazu w tych wszystkich karykaturach Chrystusa, bo wielkanocne homilie hierarchów kościelnych służą świetnym przykładem brutalizacji języka debaty publicznej w sprawie aborcji, in vitro i eutanazji, a w niektórych kościołach zrobiono sobie niezłą szopkę z inscenizacji Grobu Pańskiego, pokazując Jezusa odłączonego od kroplówki albo nabijając się z rodzicielskich aspiracji kochających się, spragnionych dzieci małżeństw, przy pomocy płytkich instalacji z probówkami. Gdy ludzie należący do wspólnoty religijnej agresywnie i bez zrozumienia potępiają ludzkie pragnienie dobra, miłości, szydzą z cierpienia i godności ludzkiej, trudno się dziwić ludziom niewierzącym, że nie mają wielkiego szacunku dla symboli religijnych i starają się na swój sposób zachować jakiś zdrowy dystans.
Dziękując za wszystkie otrzymane życzenia wielkanocne – te wyrażające głęboką wiarę w radość i nadzieję zmartwychwstania, te mistyczne i agnostyczne zarazem, te całkowicie pogańskie, a pełne wiosennej radości, a także te kontrowersyjne, życzę nam wszystkim świata, w którym będziemy wzajemnie się szanować i nauczymy się żyć obok siebie, miłość będzie wyborem serca, a nie przymusem, eutanazja nie będzie przywilejem papieży, a nasze dzieci nie będą się w szkole i na znanych konkursach matematycznych uczyły mordować muzułmanów. W Wielką Sobotę, gdy wielu ludzi pochylało się w refleksji nad cierpieniem i śmiercią Jezusa, byłem z psem na spacerze i widziałem innych, którzy korzystając z pogody kąpali się, pływali kajakami, opalali się i uprawiali seks na łonie natury. Dla jednych i drugich powinniśmy mieć miejsce w naszych sercach.

Wolność religijna

Niektórych denerwuje mania promujących epikureizm ateistycznych autobusów, jakie wyjechały już na ulice w wielu krajach i na kilku kontynentach, inni skłonni są pochylić się z szacunkiem nad żądaniami ograniczania wolności słowa po feralnych karykaturach proroka Mahometa w duńskiej prasie, a mało kto zauważa, gdy obraża się wartości chrześcijańskie w ramach rodzącego się na naszych oczach kultu. Czwartkowa okładka „Faktu”, na której wypisano wielkimi literami, że Jan Paweł II wskrzesił zmarłą, albo użyty w dość dwuznaczny sposób cytat z Modlitwy Pańskiej na ołtarzyku, w którym obok portretu Jana Pawła II widnieje napis „Ojcze nasz, który jesteś w niebie”, wydają mi się dużo bardziej obrażać Pana Boga niż nawołująca do radowania się życiem autobusowa kampania. Na szczęście żyjemy w wolnym kraju, obowiązuje wolność słowa i swoboda wyboru obiektu kultu, a parafrazowanie słów z ksiąg świętych, nawet gdy zupełnie wypacza ich sens, jest metaforą artystyczną, a nie bluźnierstwem.
Z radością odnotowałem, że w tym roku nikt z moich uczniów nie został zmuszony do oddawania hołdu Janowi Pawłowi II, a jednak mała grupka zainteresowanych z własnej woli zrezygnowała z dużej przerwy i poświęciła ją na apel ku czci papieża w rocznicę jego śmierci. Wprawdzie Łukasz z lekką niechęcią mówi o kilka lat od siebie starszych nauczycielkach z tzw. „pokolenia JP2”, ale w porównaniu z minionymi rocznicami wyraźnie normalniejemy. Może jeszcze kiedyś będzie tak, że nawet rekolekcje wielkopostne nie będą musiały być organizowane po pierwszej lekcji, pomiędzy zajęciami ze zwykłych przedmiotów, a nikt z nauczycieli nie będzie biegać po okolicy i strasząc nieusprawiedliwioną nieobecnością zmuszać wychowanków do udziału w mszy świętej na sali gimnastycznej. Kto wie, może wpłynie to pozytywnie na frekwencję i w szkole, i na takich – zupełnie dobrowolnych – rekolekcjach?
Ludzie czasami chętniej robią coś, do czego nikt ich nie zmusza. W jednej z klas maturalnych wystawiłem już wszystkim pozytywne oceny, a mimo to – po kilku godzinach wagarów odliczyli mi się wczoraj prawie w komplecie na szóstej i siódmej godzinie lekcyjnej. Na religii i WOSie zajadali kebaby na stacji benzynowej, ale na angielski przyszli. Przychodzą przygotowani, odrabiają lekcje, a przecież właściwie już nie muszą. W drugiej klasie maturalnej, w której wciąż jest kilka zagrożeń, frekwencja, atmosfera i efektywność pracy są dużo gorsze.

Kalendarzowa wiosna

Zachęceni widokiem zielonej trawy i wyraźnie pęczniejących bazi na wierzbach, a także jednoznaczną wymową kartki z kalendarza, niektórzy mogli dzisiaj mieć ochotę udać się na wagary. Okazuje się jednak, że nie warto wybierać się zbyt daleko.
Z większością moich najbardziej uzdolnionych młodych anglistów obchodziliśmy dzień wagarowicza w Zakopanem, gdzie wiosny próżno by wyglądać. Wydaje się więc, że najlepszą receptą na udane powitanie wiosny byłoby pozostanie w Krakowie. A prawdziwą gwarancją jest tegoroczny kalendarz, który tradycyjną wiosenną ucieczkę ze szkoły wyznaczył tak właściwie na … sobotę. 
Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Szkoła

Tryskający optymizm

Praca nauczyciela to gwarancja codziennego kontaktu z entuzjastycznym, spontanicznym optymizmem ludzi, którym życie nie zdążyło jeszcze zdmuchnąć płomyka radości z ich młodych twarzy.
Idę na przykład na zajęcia z dwudziestoletnimi chłopami, otwieram drzwi, żeby wpuścić ich do środka, a oni ustawiają się w ekspresowym tempie i wchodzą do pracowni w kolejności alfabetycznej, chociaż oczywiście nikt tego od nich nie wymaga. Dwóch ostatnich z niezrozumiałych względów zatrzymuje się przed wejściem i spogląda na mnie wyczekująco. Ponieważ nie rozumiem wyraźnie, dlaczego się zatrzymali, patrzą na mnie z politowaniem i wyjaśniają, że przecież ja mam nazwisko na „M”, a oni na „P” i „R”, więc teraz moja kolej.
I jak tu nie lubić pracy w zawodzie nauczyciela?

Dziesiąty wymiar

Nie wiem, jak Wy, ale ja odpływam w okolicach szóstego wymiaru. Tym większy szacun dla mojego studenta, Sławka, który wykonał napisy do poniższego filmu.

Postęp niedostrzegany

Dzięki wyjazdowi grupy panów do teatru miałem dzisiaj okazję odbyć z koleżanką nauczycielką rozmowę na odwieczny wśród nauczycieli temat: o tym, jak to z roku na rok postępuje degradacja poziomu kształcenia, a młodzież coraz bardziej lekceważy sobie szkołę i naukę – czyli, mówiąc wprost, ponarzekaliśmy sobie. Obecna koleżanka, Ewa, jest moją byłą uczennicą z poprzedniego stulecia, ale zdążyła już nabrać dystansu do uczniów i patrzy na szkołę z perspektywy belferskiego biurka. Udało nam się jednak opamiętać i przerwać nasze narzekanie na naukową i moralną zapaść, bo przypomniało nam się nagle, że oceniamy współczesność według zupełnie archaicznych kryteriów i przykładając do niej miary nieaktualne, nieprzystające i będące reliktem zamierzchłych czasów. Patrząc przez noktowizor próbujemy opisać kolory.
To prawda, denerwuje mnie czasami, że panowie z trzecich klas technikum, odkąd zrobili prawa jazdy i zajęli się zdobywaniem innych doświadczeń dorosłego życia, stracili pewien ułamek energii, którą dotąd byli gotowi przeznaczać na naukę angielskiego. Na pewno stać ich na więcej, niż w tej chwili robią. Ale czy ja naprawdę byłem inny w ich wieku? A przede wszystkim, czy naprawdę byłem jako licealista lepszy od nich z mojego przedmiotu? Nie, w moich latach licealnych języków obcych uczono nas przedpotopowymi metodami, z nudnych, czarno-białych podręczników zeszytowego formatu. Układ podręcznika do każdego języka był taki sam jak podręcznika do łaciny, a języki zachodnioeuropejskie były językami zza żelaznej kurtyny i wydawały się poprzez fakt tej geopolitycznej izolacji równie martwe, jak język starożytnych Rzymian. Nie umiałem wówczas płynnie i bez wysiłku mówić po angielsku, co przychodzi z łatwością niektórym moim uczniom. Koncentrując się na niedociągnięciach i brakach w ich przygotowaniu czy umiejętnościach, nie doceniam w ogóle tego, że oni rozumieją film oglądany w oryginale, a gdy zadam im pytanie po polsku podczas lekcji, niektórzy odpowiadają po angielsku i to pełnym zdaniem. Czy ja w trzeciej klasie liceum potrafiłem zażartować w obcym języku? Robert, który zdawał egzamin poprawkowy z angielskiego, robi ze zrozumieniem ćwiczenia gramatyczne z książki, którą ja poznałem na pierwszym roku anglistyki. Byłem też kilka lat starszy od nich, gdy odbyłem moją pierwszą rozmowę w języku obcym z rodzimym użytkownikiem tego języka.
Ewa także zreflektowała się po chwili, że biadolimy bezzasadnie, bo encyklopedyczna wiedza, jaką ona wyniosła z biologii w szkole średniej do niczego jej się szczególnie nie przydała, a jej uczniowie uczą się teraz rzeczy bardzo praktycznych i mających zastosowanie w ich codziennym życiu. Gdyby świat staczał się nieprzerwanie od tysięcy lat, jak to wszystkim nauczycielom nieustannie się wydaje, nasza praca nie miałaby żadnego sensu. A jednak chyba ma.