Pieśni patriotyczne

W sześć miesięcy po katastrofie smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu śpiewano dzisiaj „Boże coś Polskę” ze zmienionymi słowami „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. W sytuacji tak zwanego „internowania krzyża” śpiewanie przez Jarosława Kaczyńskiego i jego zwolenników w tłumie tego wezwania do Pana Boga można uznać za całkowicie uzasadnione, oczywiście. Zapewne równie usprawiedliwione, jak w czasie II wojny światowej czy w stanie wojennym. Do stanu wojennego zresztą wielokrotnie odwoływano się podczas dzisiejszego zgromadzenia.
Dobrą stroną tej całej paranoi wydaje się być fakt, że wszyscy intensywnie ćwiczą patriotyczne i folklorystyczne pieśni tradycyjne. Dało się słyszeć także takie pieśni, jak „Szła dzieweczka do laseczka” i „Rozszumiały się wierzby płaczące”, którymi zwolennicy innej opcji (czyżby poplecznicy okupantów?) próbowali zagłuszyć „prawdziwych patriotów”.
Tak czy inaczej, młodzież angażuje się patriotycznie. Nawet nawołując do podskakiwania („Kto nie skacze, ten za krzyżem”).
Miód.

Kreatywne Nagrody Nobla

Przy okazji przyznania Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny Robertowi G. Edwardsowi, pionierowi i orędownikowi zapłodnienia pozaustrojowego jako metody leczenia niepłodności, ponownie stanęła mi ością w gardle niekompatybilność mojej osoby z otaczającą mnie polską rzeczywistością. Z osłupieniem wysłuchałem niektórych wypowiedzi komentatorów, którzy nawiązywali do mordowania dzieci nienarodzonych i cywilizacji śmierci. Nie mogę zupełnie zrozumieć kontrowersji, jakie budzi przyznanie nagrody, raczej zgadzam się z oczywistą konstatacją z „Scientific American”, o której już kiedyś pisałem, że in vitro – metoda, dzięki której urodziło się już 4 miliony ludzi na całym świecie – to coś, do czego już przywykliśmy i co kontrowersji nie budzi.
Szanuję poglądy reprezentowane w tej kwestii przez kościół katolicki, uznaję prawo katolików do powstrzymania się od stosowania tej metody, ale nie rozumiem zupełnie, dlaczego fakt, iż jest ona niezgodna z ich wierzeniami i wartościami, miałby prowadzić do zakazania innym korzystania z jej dobrodziejstw albo do piętnowania ich z tytułu jej stosowania.
W tej zupełnie niemerytorycznej, jak mi się wydaje, religijnej dyskusji, niektórzy deprecjonują komitet noblowski i nagrodę samą w sobie, przypominając fakt przyznania ubiegłorocznej pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi Stanów Zjednoczonych, co ma rzekomo być oczywistym dowodem na koniunkturalizm i populizm. Nie powiem, mnie samego ubiegłoroczna decyzja komitetu bardzo w pierwszej chwili zdziwiła i na rok czasu nabrałem wody w usta. Sam laureat, podczas uroczystości wręczenia mu nagrody, żartował sobie ze swoich zasług i dał wyraz zaskoczeniu. Ale, gdy się nad tym zastanowić, dał w ten sposób jedynie kolejny dowód na to, że jest osobą błyskotliwą, inteligentną, a jednocześnie potrafiącą zachować dystans do samego siebie. Nagroda natomiast wydaje się nie być wcale tak kontrowersyjna. To prawda, że w większym stopniu wyraża ona nadzieje na przyszłość, niż odwołuje się do dokonań laureata, tylko któż inny miał otrzymać Nobla w roku, w którym to właśnie Obamie udało się w niespotykany sposób zjednoczyć ze sobą setki milionów ludzi na całym świecie wokół tych samych emocji, wokół tego samego pragnienia zmian? Jaki inny polityk na taką skalę sprostał w Waszej pamięci zadaniu postawionemu w przesłaniu Alfreda Nobla, by szerzyć braterstwo między narodami?
Poza tym, chociaż komitet nie sposób podejrzewać o kierowanie się motywami rasowymi, trudno się nie zgodzić, że pierwszy kolorowy prezydent Stanów Zjednoczonych to pewna ikona kulturowa, nie tylko amerykańska, której wszyscy od lat oczekiwali niczym proroka, a jeszcze kilkanaście lat temu Tupac śpiewał, że „nie jesteśmy jeszcze gotowi na czarnego prezydenta”. Czy Nobel dla Obamy wydałby się kontrowersyjny Nelsonowi Mandeli, laureatowi z 1993 roku, albo Martinowi Lutherowi Kingowi, laureatowi z 1964 roku? Czy Rosa Parks, młodsza od dziadków i babć niektórych czytelników tego tekstu, uwierzyłaby w to, że ktoś będzie krytykował kolorowego prezydenta i że sam fakt objęcia przez niego urzędu nie będzie stanowić wystarczającej przesłanki, by przyznać mu nagrodę?
Dzisiaj, w rok po przyznaniu Nobla Obamie, emocje wokół tej nagrody przycichły i wydaje się bardziej zrozumiała. Przecież Lech Wałęsa też otrzymał Nobla dużo wcześniej, niż można było uznać, że jego działalność przyniosła trwałe skutki. Danuta Wałęsowa odbierała jego dyplom i medal w roku, w którym zakończył się stan wojenny, na kilka lat przez oficjalnym schyłkiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Arafat, Peres i Rabin też otrzymali nagrodę bardziej w antycypacji tego, co przyniosą ich starania, niż w uznaniu osiągnięć, w dodatku trudno dziś z satysfakcją mówić o tym, że im się udało, a na Bliskim Wschodzie zapanował pokój.
Wydaje mi się, że Nobel ma ambicję bycia siłą sprawczą, inspirować i kreować rzeczywistość, a nie tylko ją oceniać. Czytając w dyskusji o tegorocznym Noblu z medycyny głosy o cywilizacji śmierci i zabijaniu dzieci, jestem komitetowi bardzo wdzięczny, że uhonorował in vitro. I z zainteresowaniem czekam na decyzję, która lada chwila zapadnie, kto zostanie tegorocznym laureatem pokojowej Nagrody Nobla.

Elektrowstrząs dla Polski

Bawię się moim nowym Kindlem i z niesmakiem muszę skonstatować, że prawie wszystkie książki, które naprawdę mnie interesują i chciałbym je zakupić, są – zapewne z przyczyn związanych z prawami autorskimi – niedostępne w Polsce. Czuję się przez to jakoś tak upośledzony, bo prawie wszystko, co księgarnia Amazon sama mi rekomenduje na podstawie mojej historii przeglądania wirtualnych półek, jest w Polsce niedostępne. Aż dziw, że udało mi się zamówić premierową edycję The Moral Landscape: How Science Can Determine Human Values Sama Harrisa. Miejmy nadzieję, że faktycznie za kilka dni pobierze się na mój czytnik.
Jako koneser serialu Little Britain byłem zbulwersowany faktem ocenzurowania tego serialu przez Telewizję Polską, która odważyła się wprawdzie wyemitować część odcinków, ale wycinając z nich to, co tak zwanego „Polaka – katolika” mogłoby, zdaniem telewizji, urazić.
Moi znajomi nowojorscy blogerzy zachwycają się serialem True Blood i za ich sprawą ja również zacząłem ten serial oglądać, chociażby po to, by rozumieć lepiej, o czym dyskutują. Przejmujący erotyzm tego serialu w pierwszej chwili mnie nie urzekł, ale teraz pochłaniam kolejne odcinki podobnie jak do niedawna pochłaniałem kolejne odcinki House’a (House, M.D.), też bezlitośnie zbezczeszczonego w polskiej telewizji technologią „voice over”, czyli popularną w Związku Radzieckim metodą tłumaczenia przy pomocy lektora.
True Blood mnie w sumie nie zachwyca, ale widzę w nim jakąś wyższą szkołę jazdy, bo gdy na ekranie pojawia się dowcip słowny „God hates fangs”, albo gdy w jakikolwiek inny sposób ironicznie nawiązuje się do kwestii gejowskich poprzez postawienie społeczności wampirów w sytuacji dyskryminowanej mniejszości, widzę całkowitą niekompatybilność otaczającej mnie polskiej rzeczywistości z tą, która wydaje się otaczać twórców popularnego serialu produkcji HBO.
Dlatego ze wzruszeniem wysłuchałem słów Manueli Gretkowskiej na dzisiejszym kongresie poparcia dla Janusza Palikota i mam nadzieję, że to rzeczywiście będzie elektrowstrząs dla Polski. Bardzo mi się podobała metafora Gretkowskiej, która powiedziała, że w Pałacu Kultury i Nauki spotkali się ludzie, którzy na zjazd niejako uciekli z Polski. Uciekli z Polski, w której żyją, a która nie jest taka, jakiej potrzebują, nie spełnia ich oczekiwań. Polski, w której nawet lewicy stanęło serce i nie dostarcza krwi do mózgu. Padło dziś w Sali Kongresowej wiele mocnych słów, których słuchałem wręcz z niedowierzaniem. O konieczności empatii dla praw ludzi żyjących w związkach o wiele lepszych, niż niektóre związki uświęcone małżeńskim sakramentem. O okupacji Polski przez Watykan, o marnowaniu pieniędzy podatników na utrzymywanie partii politycznych, o konieczności wyprowadzenia religii ze szkół.
Jeszcze kilka lat temu niewyobrażalne byłoby zupełnie, by kilka tysięcy ludzi skrzyknęło się przez internet, przyjechało na własny koszt do wynajętej przez jednego z nich historycznej Sali Kongresowej w stolicy naszego kraju, i wyrażało emocje i pragnienia, które dzisiaj ogarnęły zjazd Ruchu Poparcia Palikota „Nowoczesna Polska”. Spora grupa moich facebookowych znajomych była dzisiaj na zjeździe albo przed Pałacem, liczba biernych widzów pewnie przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów, o czym niech świadczy ten zrzut, zrobiony chwilę po tym, jak TVN24 przerwała bezpośrednią transmisję (przemawiał akurat Dominik Taras, organizator protestu zwolenników przeniesienia krzyża na Krakowskim Przedmieściu 9 sierpnia 2010).
Idzie to wszystko w kierunku, który podczas histerii po śmierci Jana Pawła II był zupełnie niewyobrażalny. Idzie szybciej, niż w najśmielszych oczekiwaniach można było przypuszczać. Jarosławowi Kaczyńskiemu zapateryzm wyrasta zupełnie gdzie indziej, niż się go spodziewał. W Sali Kongresowej wybuchł nagle bez żadnych ograniczeń bunt i gniew ludzi, którzy nie mieli ochoty już milczeć. Nikt nie bał się powiedzieć tego, co jeszcze parę tygodni temu byłoby traktowane jak oszczerstwo czy bluźnierstwo. Jeszcze parę dni temu Radosław Sikorski musiał się tłumaczyć jedynie za to, że powtórzył słowa prezesa PiS o tym, że wypowiada się on pod wpływem środków farmakologicznych, a dziś w świetle jupiterów padły słowa o wstydzie za państwo, w którym o najwyższy urząd może się ubiegać osoba będąca w stanie niepoczytalności.
Procesy zmian zachodzą w tempie niewiarygodnym. Na trzydniowe rekolekcje maturzystów zawsze mniej licznie od Technikum Mechanizacji Rolnictwa jeździło Technikum Mechaniczne, ale w tym roku z mechanika nie pojechał już nikt, a z technikum mechanizacji tylko 8 osób. W całej szkole uzbierało się ledwie 34 chętnych. Myślę, że wbrew pozorom jest to korzystne dla samego kościoła i wiary. Nie pojechał tłum ludzi chcących się schlać, jak to bywało przed laty, tylko garstka myślących ludzi, którym akurat rekolekcje wychodzą naprzeciw i pomagają im w osiągnięciu ich celów. I to też zwróciło moją uwagę w wystąpieniu Gretkowskiej. Rozdział kościoła od państwa, rzeczywisty, a nie tylko zapisany w konstytucji, to faktycznie na dłuższą metę coś, co kościołowi się opłaci. Bo dla coraz większej liczby ludzi miarka się przebrała, gdyż katolicy w Polsce pragną nie tyle tolerancji, co przywilejów.
Palikotowi, Gretkowskiej, Środzie, a także moim synkom z czwartej mechanika pozostaje mi życzyć, by Polska była normalna i nowoczesna. I niech każdy odnajdzie w niej swoje miejsce.

Wrona podnosi rękawicę

Wiem, wiem, nadmiar ostatnio na blogu uwag o wyborach samorządowych w Częstochowie, ale nie mogę się powstrzymać. Okazuje się, że Tadeusz Wrona podnosi rękawicę i też wkroczył z kampanią do sieci, o czym donosi anonimowy czytelnik – komentator bloga. Infantylna dykcja i patos tak samego kandydata, jak i jego rozmówczyni, budzą lekką wesołość, ale – mimo całkowitego braku sympatii do „osiągnięć” Tadeusza Wrony jako prezydenta Częstochowy – muszę przyznać, że podziwiam go szczerze, że ten przygarnięty przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego samorządowiec ma odwagę startować w wyborach w rok po tym, jak mieszkańcy Częstochowy odwołali go w referendum. W listopadzie 2009 roku ponad 94% głosujących Częstochowian opowiedziało się za odwołaniem Tadeusza Wrony ze stanowiska, a rok później ten sam Tadeusz Wrona staje do wyścigu o fotel prezydenta miasta, z którego mieszkańcy go odwołali. Trzeba mieć jaja, naprawdę. Albo nie mieć wstydu.


Czekamy na innych

Krzysztof Matyjaszczyk nie odpuszcza, ale depcze mu po piętach (chociaż „nie ściąga od Krzysia”) Izabela Leszczyna. To chyba pierwsza kampania wyborcza w Częstochowie, która mocno zaistnieje w internecie. O ile reszta kandydatów da się w to wciągnąć.

Dziura samorządowa


Parę tygodni temu w ciągu dwóch dni czterech kierowców zniszczyło sobie opony, wjeżdżając zza górki w tę dziurkę w asfalcie. Każdy z nich udokumentował zajście i wezwał na miejsce policję, więc pewnie wszyscy (wykazawszy się uprzednio dużą dozą cierpliwości) uzyskają kiedyś z kasy miejskiej odszkodowanie, a suma wypłaconych odszkodowań – na które my przecież złożymy się naszymi podatkami – przekroczy zapewne kwotę potrzebną na szybkie i sprawne załatanie dziury.
Ale tak sobie myślę, czytając w ostatnich dniach prasę lokalną, tak częstochowską, jak krakowską, że wielu potencjalnych samorządowców napina muskuły do kampanii wyborczej z całkowitą dziurą i pustką, tyle że w głowie. No bo jeśli nawet mieszkańca Częstochowy czy Krakowa obchodzi to, czy przed Pałacem Prezydenta Rzeczypospolitej stanie pomnik ofiar katastrofy z 10 kwietnia, to co to ma wspólnego z wyborami na radnych w odległych od stolicy miastach i województwach? Czy w tak zwanym terenie nie ma problemów z przeciągającymi się remontami dróg, zaniedbanymi zabytkami lokalnej historii, niewykorzystanym potencjałem popadających w ruinę niezagospodarowanych obiektów, brakiem pomysłów i koncepcji na rozwiązanie lokalnych problemów? To już nie ma ludzi bez pracy, jest nadmiar miejsc w przedszkolach, a jedynym zmartwieniem mieszkańców tych miodem i mlekiem płynących gmin jest to, czy na Krakowskim Przedmieściu stanie nowy pomnik?
Dlatego z wielką przyjemnością odnotowałem spot wyborczy posła wybranego do Sejmu między innymi moim głosem, który ma ambicje startować w wyścigu na prezydenta miasta. Krzysztof Matyjaszczyk zdaje się rozumieć, jakie wybory odbędą się jesienią i jakich problemów będą dotyczyć. Zauważyłem też z pewną satysfakcją, że wreszcie częstochowscy politycy zaczynają schodzić z klasztornego wzgórza do miasta i dostrzegać jego rzeczywiste, bardzo od Jasnej Góry oddalone, problemy. Nawet kandydat Prawa i Sprawiedliwości podkreśla, że błędem poprzedniej, odwołanej w referendum ekipy, było utożsamianie Częstochowy wyłącznie z Jasną Górą i dążenie do przekształcenia jej w ośrodek pielgrzymkowy, co w mieście tej wielkości nie mogło zdać egzaminu. W spocie wyborczym Matyjaszczyka o Jasnej Górze nie ma ani słowa, a gdy kamera w parku pod szczytem podąża za tryskającą z fontanny wodą w kierunku nieba, w kadrze widzimy słońce, a nie jasnogórską wieżę. Wydaje się, że kto by nie został prezydentem Częstochowy, faktycznie zerwie z modelem Tadeusza Wrony.
Nie twierdzę, że zagłosuję na Matyjaszczyka także w tych wyborach. Przecież nie po to posadziłem go na fotelu sejmowym, by zwolnił ten fotel przed upływem kadencji dla kogoś innego. Poza tym będę miał trudny wybór – znam osobiście cztery osoby deklarujące start w wyścigu o fotel prezydenta miasta, trzy z nich są moimi facebookowymi znajomymi, z dwoma jesteśmy po imieniu. Jedno jest pewne – zanosi się na to, że w listopadzie wreszcie oddam głos z przekonania, na kogoś, a nie przeciwko komuś czy czemuś. A dyskusja będzie się toczyć rzeczowa, o realnych, miejscowych problemach, a nie o Krakowskim Przedmieściu czy o stosunkach międzynarodowych. Bardzo się z tego cieszę.


Co się stało 10 kwietnia?

W mojej skrzynce pocztowej wylądowała dzisiaj pierwsza ulotka wyborcza związana z kampanią przed wyborami samorządowymi. Oczywiście nikt tego nie pisze wprost, ale pod tym niby to zaproszeniem na mszę świętą kryje się w rzeczywistości prezentacja partyjnych działaczy lokalnych (takie ich święte prawo zresztą) i zaproszenie na spotkania z nimi w powiatowym oddziale partii.
Właściwie w ogóle by mnie ta ulotka nie poruszyła i wyrzuciłbym ją prosto do kosza, gdybym – przeglądając pobieżnie – nie dostrzegł w niej zaskakującej mnie informacji, iż episkopat Polski podobno domaga się budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego. W dodatku odniosłem wrażenie, że autorowi tekstów wydaje się, że kwietniowa żałoba narodowa i poruszenie w sercach wszystkich Polaków wywołane były jedynie żalem po stracie prezydenta. Tak się zastanawiam, czy zarząd powiatowy partii o pięknej nazwie nie próbuje sobie przywłaszczyć prawa do interpretowania uczuć wszystkich Polaków, przy okazji zakłamując wydarzenie historyczne, jakim była tragedia prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, jak też i zaklinając rzeczywistość, mieszając rzekomą opinię episkopatu ze swoim prywatnym zdaniem, iż godnej formy i rozmiarów pomnik powinien stanąć przy Pałacu Prezydenckim.
Bardzo mi przykro, że prezydent Kaczyński i jego małżonka zginęli 10 kwietnia, nikt – nawet najzajadlejsi przeciwnicy tego polityka – nie cieszy się z tego tragicznego wypadku. Wielokrotnie krytykowałem zmarłego prezydenta i nie zmieniłem o nim zdania, ale jako jeden z pierwszych zaapelowałem po kwietniowej tragedii o zamknięcie internetowego serwisu „Spieprzaj dziadu„. Szanuję żałobę, jaką w głębi swego serca czują lokalni działacze partyjni, ale nie rozumiem, dlaczego próbują oni przywłaszczyć sobie i swoim ikonom partyjnym całą żałobę Polaków po kwietniowej tragedii. Jak to jest, że w samolocie prezydenckim zginęło wielu wybitnych polityków rozmaitych opcji, a tylko jedna partia trąbi o tym w kampaniach wyborczych i próbuje coś na tym „ugrać”? W prezydenckim samolocie zginęło wiele osób bezpartyjnych, których sympatii politycznych nawet nie znamy, zginęły też wybitne osobistości polskiego życia publicznego, które bardzo krytycznie wypowiadały się o zmarłym prezydencie i miały poglądy skrajnie odmienne od niego. Dlatego niesienie tragedii smoleńskiej na sztandarach kampanii wyborczej pod szyldem jednej partii wydaje mi się grubym nadużyciem, podobnie jak odprawianie mszy świętych w intencji osób, które na pewno by sobie tego nie życzyły.
W Wikipedii można znaleźć pełną listę ofiar tragedii lotniczej z 10 kwietnia, jak również artykuł poświęcony temu wypadkowi. Kto wie, może przyjdą czasy, gdy prawda historyczna przebije się jakoś spod stosu partyjnych śmieci.

Szampan dla dzieci

W dobie portali społecznościowych i komunikatorów internetowych trudno jest zapomnieć o czyichś urodzinach, a wiadomość o tym, że skończyłem wczoraj 38 lat, rozeszła się niczym błyskawica po najdalszych zakamarkach szkoły. Chociaż ja sam traktowałem ten dzień raczej normalnie i nie byłem przygotowany na świętowanie, maturzyści śpiewali na mój widok na korytarzu gromkie „Happy birthday”, przysyłali życzenia SMS-ami lub przychodzili osobiście do klasy, nawet jeśli nie mieliśmy tego dnia zajęć.
Panowie z technikum mechanizacji postanowili na fakultet po lekcjach przyjść z bezalkoholowym szampanem Piccolo i wypić go ze mną z tej okazji, a że pomysł wydawał im się zupełnie niewinny, nie kryli się w ogóle z wnoszoną do szkoły butelką szampana i w drzwiach wejściowych wpadli wprost w objęcia czujnego kolegi dyrektora. Nie całkiem zrozumieli, dlaczego go zaniepokoił widok dziarskich dwudziestolatków wchodzących do szkoły z butelką przypominającą napój wyskokowy, którego wnoszenie do szkoły, nie mówiąc już o spożywaniu go na jej terenie, jest niedopuszczalne. Zadziwieni pytaniami dyrektora o to, co to za szampan i dla kogo, odpowiedzieli mu więc prostodusznie:
„Jak to dla kogo? No dla dzieci…”

Nie żal mi dyrektora

Profesor Śliwerski żałuje w niedawnym wpisie losu odwołanego właśnie dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, a ściślej stylu tego odwołania. Próbowałem, czytając ten wpis, wykrzesać w sobie odrobinę litości i współczucia, ale efekty są marne.
Gdy krótko po objęciu stanowiska przez dyrektora Konarzewskiego swojskie terminy „rozumienie ze słuchu” i „rozumienie tekstu czytanego” zastąpiły w arkuszach maturalnych nagłówki „rozumienie słuchanego tekstu” i „rozumienie pisanego tekstu”, śmialiśmy się z koleżankami, że to poczciwy nowy dyrektor dba o polszczyznę w zadaniach z języka obcego.
Gdy – oglądając po egzaminie wykorzystane na nim arkusze – musiałem zdumionym uczniom tłumaczyć, jak należało napisać zadania otwarte na maturze podstawowej, chociaż mnie samemu wydawały się nie najszczęśliwsze i nie do końca zgodne z filozofią konstruowania takich zadań, tłumaczyłem sobie po cichu, że przecież dyrektor nie jest w stanie dopilnować wszystkiego i po prostu ktoś, gdzieś, na którymś etapie, nie dopilnował poleceń. I stąd list w maju tego roku, w którym siedem z ośmiu elementów treści koncentrowało się na jednej umiejętności gramatycznej, albo wieloczłonowy komunikat krótkiego tekstu użytkowego z maja ubiegłego roku, w którym realizację polecenia „zaproponujesz wspólny wyjazd w góry, kiedy wyzdrowiejesz” trzeba było ocenić w skali zero punktów lub jeden punkt.
Starałem się więc dyrektorowi Centralnej Komisji Egzaminacyjnej ufać i darzyć go należytym szacunkiem, ale niedawno miarka się przebrała. Profesor Konarzewski, komentując skądinąd ciekawy projekt banku zadań egzaminacyjnych, zagalopował się trochę i użył przesadnych – w moim mniemaniu – środków stylistycznych, a z jego wypowiedzi wynikało, że każdy, także i gospodyni domowa, może zostać autorem zadań wykorzystanych w systemie oceniania zewnętrznego. Procedura tworzenia banku zadań zakładała wprawdzie istnienie pewnego mechanizmu weryfikującego, jednak wypowiedź dyrektora przyjąłem wcale nie jako apel o kreatywność i wykorzystanie potencjału tkwiącego w miejscach, w których się go nie spodziewamy, lecz jako deprecjonowanie profesjonalizmu osób, które tworzeniem arkuszy zajmują się zawodowo.
Cóż, może i profesor Konarzewski chciał dobrze, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, a nim przekuje się słowa w czyny, zwłaszcza w tak dużej instytucji, w tak wielkiej sprawie, trzeba jeszcze swoje szczere zamiary umieć sprzedać i przekonać do nich innych. Mnie jakoś ten apel do gospodyń domowych, by zabrały się za tworzenie matur, nie przekonał, a wręcz utrudnił mi współczucie dyrektorowi Konarzewskiemu w sytuacji tak nagłego odwołania ze stanowiska.

Kolorowe ulotki

Od czasu do czasu wyrzucam z samochodu stertę ulotek reklamowych, które ktoś podał mi przez okno, gdy czekałem na światłach. Bywa, że są to pojedyncze karteczki, ale na wielu krakowskich skrzyżowaniach można otrzymać całe broszurki czy nawet wielkoformatowe gazety. Prawie nigdy nie czytam tych stert makulatury, trafiają prosto do kosza.
Trudno się także przespacerować przez centrum Krakowa, by nie spotkać rozdających ulotki ludzi. Zawsze wydawało mi się zupełnie bezsensowne i w dodatku wrogie dla środowiska przyjmowanie od nich ulotek, których potem i tak się nie czyta, często wyrzuca się do najbliższego kosza, a jeśli nawet się przeczyta, to okazuje się, że oferta nijak nie przystaje do naszych potrzeb. Często na przykład w okolicach Basztowej, zwłaszcza na skrzyżowaniu z Karmelicką, dostaję oferty kursów przygotowujących mnie do matury z angielskiego.
Przez jakiś czas miałem jednoznaczną politykę i żadnych wciskanych mi do ręki czy przez szybę reklamówek nie przyjmowałem. Byłem wręcz dumny, choć to może za wielkie słowo, że nie przyczyniam się tym samym do degradacji drzewostanu naszej pięknej ojczyzny. Do czasu, gdy kiedyś, stojąc na światłach przy placu Bieńczyckim, zaobserwowałem starszego pana, który próbował wręczać ulotki przechodzącym po pasach pieszym. Na tych bardzo ruchliwych światłach nikt z całego tłumu przechodniów nie przyjął ulotki. Zrobiło mi się wtedy zwyczajnie żal poczciwego staruszka, który bezradnie wyciągał dłoń w kierunku kolejnych osób, a one wszystkie go ignorowały. Gdy zmieniły się światła i ruszałem ze skrzyżowania, w jego oczach widać było głęboką rozpacz. Od tamtej pory mocno się waham, zanim powiem komuś „Dziękuję” i zrobię unik, by nie przyjąć tego, co próbuje mi wręczyć.
Ciężko ocenić rozdawanie papierowych reklam przypadkowym przechodniom w centrum miasta czy kierowcom na ruchliwych skrzyżowaniach. Z jednej strony to marnowanie papieru i zaśmiecanie wspólnej przestrzeni, ale z drugiej to czyjaś praca. Ciężko to opisać w czarno – białych kategoriach dobra i zła. I prawie ze wszystkim tak jest, jak z tymi ulotkami, że nie da się tego jednoznacznie moralnie ocenić.
Dlatego bardzo szanuję generała Jaruzelskiego jako człowieka honoru mimo bezsprzecznych plam na jego życiorysie, bo nie można na jego dokonania patrzeć przez pryzmat jednego tylko okresu jego życia. Z tego samego powodu nie uważam, by prezydent Kaczyński przez sam fakt tragicznej śmierci stał się osobą nietykalną, nie podlegającą krytyce. Sądzę, że mamy równe prawo uznawać jego zasługi, co wytykać mu jego błędy. Rzeczywistość jest barwna, kolorowa, tak jak ulotki rozdawane na skrzyżowaniach, i niejednoznaczna, tak jak ocena moralna ich dystrybucji.