Kolejne ptaszki odlatują

W nagłówku mojego blogu przybyło nowe zdjęcie.
Moje coroczne fotografowanie się z maturzystami na tym samym drzewie zaowocowało po latach tym, że panowie kończący szkołę w przyszłym tygodniu od dawna upominali się, że z nimi też mam iść zrobić sobie zdjęcie, a od paru tygodni ciągle się zastanawialiśmy nad tym, dlaczego zima zwleka z odejściem na drugą półkulę. Wreszcie odeszła, ale w lesie nie jest jeszcze tak zielono, jak bywało w minionych latach o tej samej porze.
O tegorocznych maturzystach wkrótce napiszę więcej. Kolejne ptaszki odlatują, nostalgia mnie ogarnia.

Nieprzeciętna motywacja

Pisałem już kiedyś o tym, że podziwiam katechetów za szczery entuzjazm, jaki potrafią wzbudzić u swoich uczniów. W tym tygodniu po raz kolejny mogłem się przekonać, że nie dorastamy im do pięt.
Próbowałem skłonić grupę maturzystów w technikum do wspólnego pomyślenia nad przykładowymi zestawami do ustnej matury z angielskiego, która dla nich wszystkich jest obowiązkowym egzaminem, i do której przystępują już za parę tygodni. Niestety, ich uwaga skupiona była na zagadnieniach o wiele mniej przyziemnych. Można chyba powiedzieć, że oddani byli przeżyciom mistycznym i żaden z nich, nawet po wywołaniu z imienia i nazwiska, nie był się w stanie skoncentrować na moim przedmiocie nawet na tyle, by dosłuchać do końca zadawanego pytania.
Wokół mnie siedziała banda dwudziestolatków z tubkami kleju w rękach. Z językiem między zębami i miną pięciolatka większość z nich pieczołowicie wklejała do zeszytów od religii święte obrazki i zdjęcia Jana Pawła II, flamastrami rysowała wokół nich ramki, szlaczki i różnokolorowe wzorki. Niektórzy z nich szukali wokół życzliwego przyjaciela, który – w zastępstwie księdza – podpisze się w kajecie, by udokumentować fakt sprawdzenia staranności jego prowadzenia podczas rzekomej wizyty duszpasterskiej, tak zwanej „kolędy”.
Jak mi wyjaśnili, głupio mieć na świadectwie ukończenia szkoły ocenę dopuszczającą z religii, a nie sposób mieć dobrej oceny z przedmiotu, z którego nie prowadzi się zeszytu. Zdruzgotany tą prostoduszną argumentacją załamałem ręce, spytałem ich, czy nie wiedzą może, skąd wzięły się oceny celujące i bardzo dobre z angielskiego w ich klasie, skoro zeszytu na mój przedmiot nie ma chyba nikt, a potem się poddałem i cierpliwie czekałem, aż spełnią swój fundamentalny katechetyczny obowiązek.

Szlachetne pokolenie

Pamiętam, jak w podstawówce wsypywaliśmy mojej polonistce do kawy ziemię z doniczek albo okruchy kredy, albo jak się z niej nabijaliśmy, gdy puściło jej oczko w rajstopach. Nie żebym był dumny z tego, co z nią wyprawialiśmy, albo żebym dzisiaj, po latach, odczuwał jakieś potworne wyrzuty sumienia i nie mógł spać po nocach.
Ale podziwiam panów z II b, którzy ostatnio na lekcji ostrzegli mnie, że się niechcący przywiązałem do krzesła i mogę się przewrócić. Na ich miejscu czekałbym w napięciu na moment, kiedy zaplątana wokół nogi od krzesła sznurówka zrobi swoje i będzie „beka”. Co za szlachetne pokolenie, co za bezinteresowność!

Z rozmów na imieninach

Na imieninach nie lubię się odzywać, ponieważ wszyscy przekrzykują się tam wzajemnie, a do nikogo praktycznie nie dociera, co mówią inni. Bywa jednak, że trudno się oprzeć pokusie.
Ostatnio kuzynka z mężem roztoczyli opowieść (której oczywiście prawie nikt nie słuchał, bo wszyscy zajęci byli wygłaszaniem własnych mądrości), jak to ich swatka ucząca w podstawówce zjednała sobie dzieci na pierwszej godzinie wychowawczej, częstując je tortem. Dalszy ciąg tej historii stanowiły rozważania o tym, jak to dzieci w podstawówce jeszcze jakoś się da okiełznać, ale potem jest coraz gorzej. Im starsze, tym większe z nimi problemy, w gimnazjum już nie sposób nad nimi zapanować, a w szkole średniej to już są same zbóje, wulgarne chamy, gwałciciele, alkoholicy i narkomani, złodzieje i mordercy, nie mają do nikogo szacunku, a nauczyciele się ich boją.
W tym miejscu wywodu dość ciężko mi było utrzymać język za zębami, więc spróbowałem nieśmiało zaprotestować w obronie młodzieży z liceum i technikum mówiąc, że właśnie w tym wieku są już na tyle dojrzali, że łatwo można się z nimi dogadać, a z kontaktów i pracy z nimi można mieć dużo satysfakcji.
Kuzynka farmaceutka, której przerwałem w ten sposób jej dramatyczny wywód, popatrzyła się na mnie z politowaniem, machnęła ręką i powiedziała:
– A, co ty tam możesz wiedzieć!
Zaiste, nie umiałem się powstrzymać i na koniec wczorajszej lekcji opowiedziałem o całej rozmowie panom z trzeciej klasy technikum. Wysłuchali z zainteresowaniem i jakoś żaden nie dźgnął mnie nożem ani nie wyszedł zniecierpliwiony, chociaż było już po dzwonku na przerwę, a czterech z nich pali i zwykle bardzo im się spieszy w zgubne ramiona nałogu.

Upadek szkoły

Kiedy chodziłem do podstawówki, lekcje zimą były zawsze skrócone, a w wyjątkowe mrozy nawet odwołane, bo w szkolnej kotłowni nie było węgla i mróz wkradał się przez stare nieszczelne okna do klasy. Na wszystkich poza parterem piętrach w toaletach dla chłopców przez cały rok – wskutek niesprawnej kanalizacji – całe pomieszczenie było wielkim jeziorem fekaliów. Wiele okien w sali gimnastycznej było wybitych i całymi latami hulał po sali wiatr.
Praca nauczyciela także wyglądała trochę inaczej. Niejednokrotnie zdarzało się, że całą lekcję pani spędziła z koleżankami na pogaduszkach w pokoju nauczycielskim i w ogóle do nas nie dotarła, a my obijaliśmy się gdzieś na korytarzu czy na schodach.
Pani od chemii miała u siebie w klasie zaplecze, taki dodatkowy pokoik, gdzie często się zamykała podczas lekcji z koleżankami nauczycielkami, które ją odwiedzały. Trzeba było wtedy siedzieć cicho i nie przeszkadzać paniom w rozmowie.
Polski przez kilka lat miałem z bardzo sympatyczną, acz znerwicowaną działaczką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która nigdy nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Większość lekcji polegała na tym, że dawała nam Trybunę Ludu i wybrani uczniowie czytali ją na głos. Z nudów czytaliśmy gazetę głośno i wyraźnie, ale na wspak – od ostatniego do pierwszego słowa w zdaniu. Nigdy nie zauważyła.
Dyżurni robili jej zawsze herbatę albo kawę, niejednokrotnie wsypując do niej rozmaite dodatki.
Kiedyś na lekcji kolega podszedł do niej i spytał, czy może wyjść do ubikacji. Powiedziała, że nie, co on spokojnie zignorował i wyszedł. Wtedy wpadła w szał, podbiegła do mnie, podniosła mnie za uszy i krzyknęła „Przecież mówiłam, że nie wolno wychodzić do ubikacji!”. Gdy grzecznie zaprotestowałem, że ja przecież nie wyszedłem, energicznym szturchnięciem pchnęła mnie na krzesło i temat został zamknięty szczeknięciem: „A czy ja mówię, że wyszedłeś?”.
Gdy kiedyś podczas jej lekcji obecny w szkole Krzysiek złamał sobie na schodach rękę, dowiedzieliśmy się o tym dopiero na kolejnej lekcji, z innym nauczycielem. Bo tak to jakoś nikt nie zauważył, że Krzyśka nie ma w klasie.
W liceum miałem nauczyciela, który przychodził czasem do klasy lekko wstawiony. Był to bardzo miły starszy pan, który podobno wcześniej zasłaniał się dziennikiem pociągając z piersióweczki na lekcjach.
Inny mój profesor w liceum notorycznie opowiadał na lekcjach rasistowskie albo pełne pogardy dla kobiet kawały. Ten sam profesor bił nas długą drewnianą linią po łapach albo po tyłku, co w przypadku bicia chłopców wyglądało śmiesznie, a w przypadku dziewcząt dość niesmacznie. Dodam, że były to cięgi naprawdę bolesne.
Jeszcze inny potrafił w czasie lekcji – pisząc na tablicy, chodząc po klasie, zaglądając nam przez ramię do zeszytów – wypalić pół paczki papierosów, bodajże Carmenów.
Nie miałem w liceum ani jednej lekcji geografii. Zastępczyni dyrektora, która uczyła nas tego przedmiotu, była zwykle zbyt zajęta, by nas zaszczycić swoją obecnością na lekcji, przychodziła w zasadzie tylko wystawić oceny na koniec semestru.
Każda z powyższych rzeczy jest zupełnie nie do pomyślenia we współczesnej szkole. Mimo to bardzo modne jest mówienie o upadku szkoły, zmierzchu wartości, kryzysie autorytetu nauczyciela i niejasnej misji szkoły. Kasandryczni wizjonerzy snują więc plany rewolucji systemu. Nie widzą niczego dobrego, tylko samo zło. Obwieszczają konieczność zburzenia starego i zbudowania nowego. Pieprzą, zamiast się zabrać jak wszyscy inni do roboty.

Supermeni

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 30 października 2008, a przypominam go w antycypacji kolejnych poziomów trzeciej edycji znakomitego podręcznika „English File”. Elementary i Pre-Intermediate już są. Michał, o którym mowa w tym wpisie, jest obecnie właścicielem renomowanego zakładu mechanicznego specjalizującego się w Hondach.

Oxford University Press udowodniło mi dzisiaj po raz kolejny, że jest – mimo kłopotów z dystrybucją – genialne. Kończymy właśnie w trzeciej mechanika podręcznik New English File Intermediate i jednym z ostatnich ćwiczeń w książce było uzupełnianie tekstu poniższej piosenki oraz dopasowywanie kilku słówek z jej tekstu do podanych definicji.
Nie wiem, czy wydawnictwo zdawało sobie z tego sprawę, że każdy osiemnasto- i dziewiętnastoletni uczeń, nawet nieszczególnie uzdolniony z angielskiego, natychmiast zrozumie, że Bonnie Tyler po prostu potrzebuje chłopa. W dodatku każdy z nich poczuł w sobie od razu wszystkie niezbędne atrybuty męskości, za którymi ona tęskni. Poczuli się tymi bogami, silnymi i sprawnymi Herkulesami z jej najdzikszych fantazji.
A tak naprawdę najbardziej wzruszył mnie fakt, że bez szczególnego wysiłku udało mi się dzisiaj zaangażować do pracy Michała. Zwykle siedzi nad tym wszystkim ze swoją cyniczną miną i choćbym tańczył na linie i puszczał fajerwerki, nie okaże większego zainteresowania. A dzisiaj dzięki tej piosence pękł i zaśpiewał nagle po polsku „Trzeba mi chłopa…”
Zjedliśmy dzisiaj bochenek suchego chleba „to be larger than life” i zrobiliśmy mnóstwo ćwiczeń. Po czym panowie supermeni poszli się pocić na lekcjach wychowania fizycznego, żeby być „fresh from the fight”.

Where have all the good men gone and where are all the gods?
Where’s the street-wise Hercules to fight the rising odds?
Isn’t there a white knight upon a fiery steed?
Late at night I toss and I turn and I dream of what I need

I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the end of the night
He’s gotta be strong and he’s gotta be fast
And he’s gotta be fresh from the fight
I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the morning light
He’s gotta be sure and it’s gotta be soon
And he’s gotta be larger than life

Somewhere after midnight in my wildest fantasy
Somewhere just beyond my reach
There’s someone reaching back for me
Racing on the thunder and rising with the heat
It’s gonna take a superman to sweep me off my feet

I need a hero…

Up where the mountains meet the heavens above
Out where the lightning splits the sea
I could swear there’s someone somewhere watching me
Through the wind and the chill and the rain
And the storm and the flood
I can feel his approach
Like a fire in my blood

I need a …

Żal za grzechy

Zapał do nauki na kilka dni przed świętami stygnie. Czy to wskutek zbliżającego się wolnego, czy pod wpływem klimatu adwentowego i nauczania na roratach, ale jedno jest pewne. Szkoła musi ustąpić miejsca doznaniom bez wątpienia głębszym, może nawet ezoterycznym.

Choinka mechaników

Kto powiedział, że na choince, zamiast lampek produkcji chińskiej albo zamiast tradycyjnych świeczek, nie można powiesić świecy zapłonowej, termostatu, łożyska, tłoka, filtru oleju, klucza albo śruby? Można, zwłaszcza jeśli choinkę ubierają mechanicy.

Na choince mechaników nawet zardzewiałemu łańcuchowi trudno odmówić uroku, a pod choinką nie brak prezentów…

Marketing drobnym drukiem

Przechadzając się z psem po parkingu pełnym uczniowskich samochodów popatrzyłem z zazdrością na reklamę, którą ktoś zatknął za wycieraczkę jednego z samochodów.
Mnie się dostaje sam chłam, pełen kolorowych obrazków i mniej lub bardziej udanych sloganów, a tu ktoś dostał tak dokładną publikację informacyjną…

Nauczka

Klasy, które uczą się jeździć samochodem, ogarnia zwykle swoista epidemia spadku zapału do nauki i troski o frekwencję. Z kolei później, gdy wszyscy mają już upragnione prawo jazdy, a na szkolnym parkingu stoi przez cały dzień ich cudowna – jakiej by nie była marki i rocznika – bryka, oaza prywatności, doznań estetycznych, erotyzmu, wyzwań i przygód, świątynia swobodnego używania życiowych uciech, przychodzi drugie stadium choroby. Dlatego zwykle – prędzej czy później – w każdej klasie maturalnej dochodzi do krótkiego spięcia z uczniami spóźniającymi się na lekcję po każdej przerwie.
Obecna czwarta mechanika to wirtuozi i mistrzowie pod każdym względem. Ich trwające po kilka minut skapywanie przy schodzeniu się na lekcję nie było w ostatnich tygodniach tak uciążliwe, jak to się już czasem zdarzało u starszych roczników. Ale to zwyczajowe spięcie, gdy moja wystawiona na ciężką próbę cierpliwość pewnego wrześniowego dnia się skończyła, mamy już sa sobą. Też nie było szczególnie bolesne, bywało już gorzej.
Ale dzisiaj dostałem od panów z czwartej mechanika nauczkę, którą będę musiał sobie mocno zapamiętać. Jeśli się czegoś oczekuje od innych i chce się od nich to skutecznie wyegzekwować, lepiej samemu konsekwentnie trzymać się tych samych zasad. Zagadawszy się w pokoju nauczycielskim, wyszedłem z niego lekko spóźniony i dotarłem na lekcję trzy minuty po czasie. W samą porę, by odebrać telefon od oburzonych maturzystów, którzy na lekcję przyszli, ale mnie nie zastali i w naturalnym geście rozpaczy i rozczarowania postanowili dać mi nauczkę i poszli sobie do domu.