Supermeni

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 30 października 2008, a przypominam go w antycypacji kolejnych poziomów trzeciej edycji znakomitego podręcznika „English File”. Elementary i Pre-Intermediate już są. Michał, o którym mowa w tym wpisie, jest obecnie właścicielem renomowanego zakładu mechanicznego specjalizującego się w Hondach.

Oxford University Press udowodniło mi dzisiaj po raz kolejny, że jest – mimo kłopotów z dystrybucją – genialne. Kończymy właśnie w trzeciej mechanika podręcznik New English File Intermediate i jednym z ostatnich ćwiczeń w książce było uzupełnianie tekstu poniższej piosenki oraz dopasowywanie kilku słówek z jej tekstu do podanych definicji.
Nie wiem, czy wydawnictwo zdawało sobie z tego sprawę, że każdy osiemnasto- i dziewiętnastoletni uczeń, nawet nieszczególnie uzdolniony z angielskiego, natychmiast zrozumie, że Bonnie Tyler po prostu potrzebuje chłopa. W dodatku każdy z nich poczuł w sobie od razu wszystkie niezbędne atrybuty męskości, za którymi ona tęskni. Poczuli się tymi bogami, silnymi i sprawnymi Herkulesami z jej najdzikszych fantazji.
A tak naprawdę najbardziej wzruszył mnie fakt, że bez szczególnego wysiłku udało mi się dzisiaj zaangażować do pracy Michała. Zwykle siedzi nad tym wszystkim ze swoją cyniczną miną i choćbym tańczył na linie i puszczał fajerwerki, nie okaże większego zainteresowania. A dzisiaj dzięki tej piosence pękł i zaśpiewał nagle po polsku „Trzeba mi chłopa…”
Zjedliśmy dzisiaj bochenek suchego chleba „to be larger than life” i zrobiliśmy mnóstwo ćwiczeń. Po czym panowie supermeni poszli się pocić na lekcjach wychowania fizycznego, żeby być „fresh from the fight”.

Where have all the good men gone and where are all the gods?
Where’s the street-wise Hercules to fight the rising odds?
Isn’t there a white knight upon a fiery steed?
Late at night I toss and I turn and I dream of what I need

I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the end of the night
He’s gotta be strong and he’s gotta be fast
And he’s gotta be fresh from the fight
I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the morning light
He’s gotta be sure and it’s gotta be soon
And he’s gotta be larger than life

Somewhere after midnight in my wildest fantasy
Somewhere just beyond my reach
There’s someone reaching back for me
Racing on the thunder and rising with the heat
It’s gonna take a superman to sweep me off my feet

I need a hero…

Up where the mountains meet the heavens above
Out where the lightning splits the sea
I could swear there’s someone somewhere watching me
Through the wind and the chill and the rain
And the storm and the flood
I can feel his approach
Like a fire in my blood

I need a …

Zdania przydawkowe

Przeglądamy z całą klasą zadania, które były wykorzystane na sierpniowym egzaminie poprawkowym, a wśród nich jedno, w którym trzeba było zdefiniować różne słowa, używając wymyślonych przez siebie zdań przydawkowych.
Na początku idzie normalnie i monotonnie:
Krawiec to osoba, która szyje ubrania.
Panna młoda to kobieta, która wychodzi za mąż.

Uśmiecham się, gdy słyszę:
Lodówka to urządzenie, do którego wkłada się piwo, żeby było zimne.
Albo taki dość pospolity błąd, który ciężko jest wyrugować (na szczęście nie tylko ja się śmieję):
Kuchenka to osoba, która gotuje obiad.
Ale kolejny przykład jest już całkiem rozbrajający:
Stacja benzynowa to miejsce, gdzie kupuje się alkohol i prezerwatywy.
A potem dowiaduję się, że wokół stacji benzynowej w ogóle obraca się całe życie. Tylko paliwa się tam nie kupuje. Słusznie, za drogie, szkoda kasy.

Polskie obozy koncentracyjne

„Polskie obozy koncentracyjne” to niefortunny skrót myślowy, który w głowie niedouczonego historycznie cudzoziemca może poczynić pewien zamęt, ale dla osoby nie będącej historycznym analfabetą jest zrozumiały i w pewnych kontekstach nawet uzasadniony, na przykład dla kontrastu z innymi nazistowskimi obozami zagłady, które znajdowały się na terenach nie utożsamianych geograficznie z Polską. Dlatego gorączkowe komentarze na temat wpadki prezydenta Obamy, polegającej na użyciu przez niego zwrotu „polski obóz śmierci” podczas wczorajszej uroczystości przyznania pośmiertnie meda­lu wolności Janowi Karskiemu, przyjmuję z pewnym niedowierzaniem. Histerię polskich polityków dobrze podsumował chyba Andrzej Rozenek z Ruchu Palikota, używając słów: „Zemdlałem z wrażenia, potem miałem atak epilepsji, a na koniec musiałem się oczywiście napić i przeżywam to do dzisiaj.” Podobnie jak on, skłonny jestem zgodzić się ze Zbigniewem Brzezińskim i uznać całe zajście za niezamierzoną i przypadkową gafę.
Podobnie dziwi mnie zaangażowanie oficjalnych instytucji państwowych w kwestionowanie rzetelności dziennikarskiej BBC tylko dlatego, że polscy kibice ligowi w programie BBC Panorama – Euro 2012 – Stadiums Of Hate nie przypominają wesołych krasnoludków ani księcia z baśni o Królewnie Śnieżce.
W tym samym czasie, w polskich szkołach z kanonu lektur nie znikają przecież „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, w których autorka używa sformułowania „polskie obozy koncentracyjne” i nie budzi to kontrowersji.
Nałkowska jakoś mnie nie bulwersuje, BBC i prezydent Obama także. O wiele większy niepokój poczułem, gdy czytając dwa tygodnie temu gazetkę ścienną w proszowickim liceum, zatytułowaną „Walki przeciwko Żydom w Proszowicach”, miałem poważne problemy ze zrozumieniem intencji autora. Czy było jego zamiarem wierne, bezstronne udokumentowanie rzeczywistości, wraz z nacjonalistycznymi wybrykami przedwojennych Polaków z tego miasteczka, czy uhonorowanie ich za antysemickie poglądy? Zdaję sobie sprawę z tego, że opis historyczny powinien być neutralny i nie jest jego celem moralizowanie czy piętnowanie niepożądanych postaw, ale czułem jakieś zgrzyty czytając o Romanie Dmowskim, poświęceniu lokalu narodowców czy zastanawiając się nad doborem słów w tytule gazetki.
Słowa potrafią zaboleć nawet wówczas, gdy intencje ich autora są czyste. Dopóki nie doszukujemy się złej woli, zawsze jest szansa na porozumienie. Ale gdy dysonans między opisywaną sytuacją a dosłownym znaczeniem, emocjonalnym wydźwiękiem i etycznym osądem wynikającym z użytych słów jest zbyt duży, zaczyna być niebezpiecznie. I grozi nam prawdziwy obóz koncentracyjny. W głowie.

Kluczowy wyraz

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, mówi znane nam wszystkim aż nadto dobrze przysłowie. Wszystko obraca się wokół finansów. Wyraz „pieniądze” jest też – niestety – bardzo często kluczowym wyrazem do przekazania informacji w poleceniu na egzaminie – gimnazjalnym, maturalnym i każdym innym, w którym zdający muszą napisać po angielsku jakiś tekst. Na każdym etapie kształcenia nauczyciel przez kilka lat walczy z uczniami, by pisownia „money” nie myliła im się z „many” i tydzień w tydzień poświęca przynajmniej trzy minuty w każdej klasie na uwypuklanie tego problemu. A potem wchodzi podczas egzaminu do pracowni rachunkowości i widzi na ścianie coś takiego, i traci wszelką motywację do dalszej walki z wiatrakami. Ewentualnie, po chwili zastanowienia, zaczyna myśleć o zemście poprzez czytanie z uczniami angielskich tekstów udowadniających, że Ziemia jest płaska, liczby ujemne mają pierwiastki kwadratowe, a stolicą Hiszpanii jest Paryż.

Pomysł na czerwcową lekcję

Dwie trzecie klasy technikum odchodzą mi na praktyki zawodowe. To najlepsze dwie klasy, jakie dotąd miałem ucząc w technikum, więc będzie mi bez nich trochę smutno, bo nie będę z kim miał pogadać po angielsku, ale do września wytrzymam, a zresztą spotykam się z nimi sporadycznie, gdy przyjeżdżają na kursy spawania, wózki widłowe, albo na fejsowym czacie.
Jedną z tych klas udało mi się jeszcze podczas tych ostatnich przed końcem zajęć dydaktycznych lekcji zaangażować w dyskusję nad tekstem piosenki, druga niestety już nie przyszła, więc nie do końca wiem, co mieliby do powiedzenia o przyjaźni, zaufaniu, samotności i imprezowaniu Krystian, Sławek, Piotrek i paru innych. Mogę się wprawdzie domyślać, ale to nie to samo.
Ale jeśli macie klasy, z którymi można sobie porozmawiać w języku angielskim, serdecznie polecam poniższą piosenkę. Oni ją wszyscy znają, ale mało kto zastanawiał się nad słowami. Ba, mało kto zwracał na nie uwagę. A słowa są o czymś, co jest im dobrze znane, co stanowi – w gruncie rzeczy – esencję życia dla większości z nas. Są o tym, czego większość z moich uczniów – gdzieś między Trzyciążem, Wielgusem i Izdebnikiem, z Krakowem pośrodku, doświadcza co weekend. I podczas tych czerwcowych lekcji cóż może być bardziej naturalne, niż porozmawianie sobie o czymś, co nie pochodzi z podręcznika, nie wiąże się z wykładem z gramatyki, a jednocześnie obfituje w idiomy, którymi można się popisać przed egzaminatorem podczas egzaminu maturalnego? Jednego nie rozumiem, jak takie błyskotliwe chłopaki, doszukujący się tylu ukrytych znaczeń w takim tekście, mogą się bać matury ustnej z polskiego?
Zachęćcie swoich uczniów do interpretacji słów tej piosenki. To naprawdę bardzo satysfakcjonujące doświadczenie, usłyszeć z ust Marcina, który dwa lata temu nie potrafił sklecić kilku słów po angielsku, że „this guy seems to have some issues with himself”. To była dla mnie jedna z najprzyjemniejszych lekcji w trzeciej mechanika w tym roku. Luźna rozmowa o tekście tej piosenki i opowiadanie o ich doświadczeniach i ideałach.

Domowa kuchnia

Od ubiegłego tygodnia pytam na ustnej maturze z angielskiego i mam wrażenie, że muszę – nim będzie za późno – podzielić się pewną cenną wskazówką dla tegorocznych maturzystów, tym bardziej, że moja elitarna dziewięcioosobowa grupa chłopaków idzie na ustny angielski jutro.
Doceniać domową kuchnię swojej mamy na pewno warto. Jest zdrowsza niż stołowanie się w barach szybkiej obsługi albo jadanie mrożonek podgrzanych w mikrofalówce. I argument ten starał się powiedzieć co drugi maturzysta, jakiego w tym roku pytałem na ustnym egzaminie. Ale „I like cooking my mum” naprawdę nie oznacza tego, co im się wydawało, że oznacza, i budzi – za pierwszym razem – uśmiech na twarzy egzaminatorów. A gdy słyszą po raz trzydziesty w danym tygodniu, że ktoś lubi ugotować sobie członków rodziny lub przyjaciół, uśmiech ustępuje miejsca zażenowaniu i współczuciu, nie wiedzieć tylko komu się współczuje bardziej – gotowanym przez maturzystę ludziom czy jemu samemu.
„I like my mum’s cooking. It is very tasty and good for you.” I o tym – Rafał, Mateusz, Adrian i inni – pamiętajcie jutro po południu.

Inspiracja dla pierwszej „b”

W jednej z najbardziej tajemniczych, przynajmniej dla mnie, klas lekcyjnych w Polsce, obok zagadek, o których niegdyś już pisałem, można między innymi natrafić na znakomity katalog norm ucznia, z którego dowiadujemy się między innymi, że uczeń nie opuszcza zajęć szkolnych bez usprawiedliwienia, identyfikuje się ze szkołą i promuje ją w środowisku, stara się być dobrym człowiekiem. Obok tych norm widnieją także trochę mniej zrozumiałe i jednoznaczne, jak na przykład ta, że uczeń nie pali papierosów i nie pije alkoholu. Czy oznacza to, że co innego wolno już sobie zapalić? Albo czy norma ta obowiązuje ucznia wyłącznie na terenie szkoły, czy także poza nią? A co ze stwierdzeniem, że uczeń nie używa telefonu komórkowego?

Zainspirowani wyjątkowo infantylną czytanką z pewnego podręcznika, po który już pewnie nigdy nie sięgnę, zgodnie z duchem katalogu norm ucznia, postanowiliśmy wraz z całą klasą pierwszą „b”, że staniemy się odtąd lepszymi ludźmi, więc czym prędzej przepędziliśmy otaczające nas zło gdzie pieprz rośnie, a ściślej do kosza na śmieci.

Monstra

Wczorajsze popołudnie. Wracam z pracy, idę na spacer z psem. Dla mnie to przedostatni dzień zajęć dydaktycznych (dzisiaj jeszcze, przy praktycznie zerowej frekwencji, udawaliśmy, ze pracujemy). Kilkaset metrów od domu spotykam chłopaków z trzeciej klasy technikum, których uczę, a którzy są na jakimś unijnym szkoleniu i – wygrzewając się w słońcu – grają w karty. Dla nich to już praktycznie środek ferii wielkanocnych.
Od jakiegoś czasu rozmawiam z nimi tylko po angielsku i udaję, że nie rozumiem, gdy mówią przy mnie (lub do mnie) po polsku. Teraz, w późnopopołudniowych godzinach, ze smyczą w ręku, widząc ich przez siatkę, nad kartami, zapominam się i zagaduję do nich po polsku. Błyskawicznie udają, że nie rozumieją i zaczynają do mnie nawijać po angielsku. Stworzyłem potwory. Udali mi się, skurczybyki.

List do Hiszpanów

Trzecia mechanika jest rzeczywiście świetna. Co myślą, to powiedzą lub napiszą prosto z mostu, a przemyślenia mają oryginalne i trafne.
Kilka lat temu jedna z Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych przeprowadziła na swoim terenie maturę próbną z języka angielskiego, w której – zgodnie z poleceniem – zdający mieli napisać list do rodziców swojego kolegi z … Hiszpanii. Użycie języka angielskiego w tej pracy wydaje się może odrobinę sensowniejsze, niż znane z zadań na starej, ustnej maturze rozmowy w obcym języku z własną mamą, którą trzeba było przekonać, by pozwoliła nam pójść na dyskotekę. Ale czy aby na pewno?
Moi uczniowie z klas drugich i starszych pisali ostatnio to zadanie w ramach pracy domowej. Troje z nich zaczęło swój list słowami „Buenos dias Amigos”, a Kamil z trzeciej mechanika oddał pracę w całości po hiszpańsku:

Queridos amigos de Espana. Muchas gracias por una estancia agradable, y por el regalo que recibí de ustedes. Estoy muy contento con él y me gusta mucho. Ayer llegué a casa. viaje fue tranquilo, sin mayores problemas. Sólo el avión se quedó sin combustible y aterrizó de emergencia y teníamos el océano. En Polonia tenemos un clima envidiable, por lo que planea pasar el resto de las vacaciones en Polonia. Espero que nos volvamos a encontrar e invitar a su hijo el día de fiesta el próximo ano al polaco

Praca na pewno nie idealna, ale rodzice kolegi z Hiszpanii pewnie by ją zrozumieli. A trzeba mieć jaja, żeby w pełni świadomie oddać zadanie domowe z angielskiego napisane na zero punktów tylko po to, by pokazać, że jest się spostrzegawczym, błyskotliwym, a także – przynajmniej w pewnym aspekcie – mądrzejszym niż autor i recenzent zadania oraz nauczyciel, który kazał napisać bezsensowną pracę domową. Nic dziwnego, że panowie wpadają w samozachwyt.

Wieża Babel

„Guide” – odpowiadam bezmyślnie na otrzymaną na telefon wiadomość od Alberta z pytaniem o to, jak jest po angielsku „przewodnik”.
Po chwili nachodzi mnie refleksja i odpisuję mu jeszcze raz, że jak człowiek, który oprowadza turystów, to „guide”, jak książka to może być np. „guidebook”. A jeśli człowiek, który czemuś przewodzi, stoi na czele czegoś, to „leader”.
Mija kolejna chwila, a burza w mojej głowie podpowiada mi, że Albert nieszczególnie interesuje się na co dzień turystyką, a już na pewno nie w największe zimowe mrozy, polityki chyba też nie miał na myśli, więc piszę jeszcze raz, że jeśli taki, co przewodzi ciepło czy elektryczność, to „conductor”.
Za moment kontekst pytania Alberta staje się oczywisty i wszystko już wiadomo.
To zajście sprzed kilku dni przypomniało mi się wczoraj, gdy podczas dyżuru użyłem służbowego telefonu, by zadzwonić do sekretariatu. Panowie, w sprawie których dzwoniłem, z mieszaniną politowania i niedowierzania na twarzy przyglądali się, jak podnoszę słuchawkę i wykręcam czterocyfrowy numer wewnętrzny na tarczy telefonu, który – przypuszczalnie – jest starszy od nich. Czekając na załatwienie sprawy po drugiej stronie linii zacząłem mimowolnie czytać testy, położone przez jedną z koleżanek przy aparacie. W jednym z zadań utknąłem na tłumaczeniu z języka polskiego na angielski wyrwanego z wszelkiego kontekstu zwrotu „odwiesić słuchawkę”. Dłuższą chwilę musiałem się zastanawiać, co to właściwie znaczy, i chyba do tej pory nie jestem pewien. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z moich znajomych tak mówił, ale po kilku godzinach dochodzę do wniosku, że zwrot ten należało pewnie przetłumaczyć „hang up”.
Nie spytałem panów, którym stary telefon ze słuchawką na długim, kręconym kablu wydawał się tak kuriozalny, czy rozumieją polskie wyrażenie „odwiesić słuchawkę”, ale jestem pewien, że za dziesięć lat będzie to zwrot zupełnie obcy dla młodzieży. A ja mam jeszcze pracować dwadzieścia osiem lat? Trzeba się zastanowić nad tym, w jakim zawodzie, bo wszystko wskazuje na to, że – jak tak dalej pójdzie – jako nauczyciel nie dogadam się z uczniami czy studentami ani po angielsku, ani po polsku.