Równamy szanse

Jako nauczycielowi wiejskiemu, uczącemu w warzywniczym zagłębiu Małopolski, na czarnoziemach, które geniusz komunizmu postanowił swego czasu ozdobić perłą Nowej Huty, zdarzyło mi się parę rzeczy niewyobrażalnych chyba dla moich koleżanek i kolegów uczących, na przykład, w moim rodzinnym mieście.
No bo czy zdarzyło się komuś z nich, by uczeń stale przychodził na co trzecią lekcję angielskiego, bo z rana musi wydoić wszystkie krowy i nie wyrabia się na ósmą do szkoły? Albo czy ktoś z nich słyszał kiedyś od ucznia, że nie ma czasu nauczyć się czasowników nieregularnych, bo musi siać buraki? I że nie po to przyszedł do technikum, żeby zdać maturę i egzamin zawodowy, tylko żeby jakoś ukończyć szkołę średnią i zająć się robotą? Albo, na przykład, czy ich uczniowie przychodzą do szkoły się wyspać po nocy spędzonej na placu targowym? Moim się to zdarza. Mam też jednego takiego, który przychodzi raz na dwa tygodnie, bo pracuje na trzy zmiany i dwie z tych zmian kolidują z jego planem lekcji. I takiego, który w warsztacie samochodowym dorabia po szkole czasem do jedenastej w nocy.
Znam także kilka domów, w tym jeden aż za dobrze, w których zimowe wieczory cała rodzina spędza w jednej izbie, najczęściej położonej w piwnicy kuchni, bo jest to jedyne pomieszczenie w całym domu, w którym nie ma mrozu.
Dlatego, podobnie jak w ubiegłym roku, przekazuję 1% mojego podatku na rzecz Fundacji Batorego i wspomagam jej program „Równe szanse”. Jeden procent mojego podatku wystarczy pewnie co najwyżej na jeden lepszy obiad, ale jeśli każdy z nas przekaże choćby maleńką kwotę na organizację pożytku publicznego, której ufa, uzbiera się prawdziwa skarbnica dobra.
Wypełniając mój PIT, mam zamiar wpisać w odpowiednie pozycje na ostatniej stronie Fundację Stefana Batorego i nr KRS 101194. W tym roku Naczelnik mojego Urzędu Skarbowego wyręczy mnie i za mnie dokona przelewu 1% mojego podatku na konto Fundacji. Przyjemnie jest mieć wrażenie, że ma się jakiś wpływ na rzeczywistość i że zrobiło się coś dobrego. Namawiam do skorzystania z tej możliwości każdego, tym bardziej, że w tym roku obdarować ułamkiem swojego podatku mogą praktycznie wszyscy.

Wzruszenia wyborcze


Kilkunastu byłych uczniów, którzy ukończyli szkołę w ubiegłym roku, przysłało mi dzisiaj SMS-a lub MMS-a, by pochwalić się, że byli na wyborach. Czterech zwróciło się do mnie w ostatnich dniach z pytaniem, na kogo mają głosować. Nie myślałem, że moja akcja promowania czynnego i biernego udziału w wyborach tak Wam utkwi w pamięci. Dzisiaj pół dnia przepłakałem ze wzruszenia.
Ufam mądrości Waszych wyborów. Wierzę, że nawet ci z Was, którzy oddali głos zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił, oddali go mądrze. Dla mnie to bardzo ważne wybory. Od ich ostatecznego wyniku zależy, czy zostanę tu w Polsce, z kolejnymi pokoleniami dorastających mechaników, czy dołączę do Waszych kolegów – Marcina i Leszka – i będę tam pracował w jakimś zupełnie innym zawodzie, byle tylko być wolnym i nie wstydzić się tego, gdzie mieszkam i kto mnie reprezentuje w parlamencie i rządzie.
Szczególnie wzruszył mnie dzisiaj SMS od Darka, który zgłosił mi niepokojący fakt, iż jego babci zaginął dowód, oraz od Artura, który na wybory zabrał całą rodzinę. Chciałbym również zapewnić Michała, że ja sam także udałem się na wybory, zagłosowałem w lokalu pełnym młodych ludzi – przy częstochowskiej Promenadzie Czesława Niemena, a następnie zawiozłem na wybory moich rodziców, chociaż mój Tata głosował zupełnie inaczej ode mnie. Specjalnie dla Michała wykonałem zdjęcia, które załączam do niniejszego wpisu.

To ostatnie zostało wykonane w obwodzie moich rodziców – w Szkole Podstawowej Nr 18 w Częstochowie, przy ulicy Barbary. Chodziłem do tej szkoły i dzisiaj – spacerując po tych korytarzach, które nagle tak bardzo się skurczyły – zrozumiałem, dlaczego zostałem anglistą.

Rekolekcje maturzystów

Janina uczy w bardzo dobrym liceum, uparcie jednak odmawia konkurowania z Dariuszem Chętkowskim i pisania bloga, pozostawiając mu całkowity monopol w dzieleniu się wrażeniami z pracy z młodzieżą w renomowanym ogólniaku. Tymczasem i u niej w szkole bywa ciekawie, jak podczas niedawnej rozmowy w pokoju nauczycielskim, sprowokowanej rezygnacją kilku dorosłych uczniów z chodzenia na religię. Jedna z nauczycielek opowiedziała o swoim synu, który chodzi jeszcze do podstawówki, ale już zraził się do katechezy przez to, że trzeba było w niedzielę po mszy świętej ustawiać się w kolejce po podpis księdza potwierdzający obecność w kościele. Biorący udział w rozmowie w pokoju nauczycielskim nowy katecheta poparł ideę sprawdzania obecności w kościele mówiąc, że trzeba tak postępować, ponieważ w człowieku jest więcej zła, niż dobra. Wszyscy obecni zaniemówili.
W innej szkole w ubiegłym roku większość klas maturalnych licznie pojechała na rekolekcje dla maturzystów. W tym roku we wszystkich klasach więcej niż połowa uczniów nie jest zainteresowana, a w jednej z klas jest tylko troje chętnych. Jeden z katechetów interweniował w tej sprawie u dyrektora, prosząc o zdyscyplinowanie uczniów i zmuszenie ich jakoś do wyjazdu. Środki dyscyplinujące nie tylko nie przyniosły pożądanego skutku, pojawił się dodatkowy problem – jeden z wychowawców klas maturalnych z uwagi na inne obowiązki nie może wyjechać na rekolekcje jako opiekun, a nikt jakoś się nie garnie na jego miejsce.
Przysłuchuję się tym sensacjom ze zdziwieniem. Nie rozumiem, jak środki dyscyplinujące miałyby stać się środkiem motywującym człowieka do zajęcia się swoją duchowością. W ubiegłym roku spora część czwartej mechanika nie pojechała na rekolekcje i nie miałem do nich jakoś specjalnie pretensji – przychodzili na lekcje, frekwencja była dobra, odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Pan Bóg pewnie też się nie obraził, że ci niespecjalnie zainteresowani katechezą uczniowie nie pojechali na rekolekcje. Jak już kiedyś pisałem, nie wydaje mi się, by modlitwa na rozkaz była Mu szczególnie przyjemną. Pewnie ucieszyłby się bardziej z odrobiny entuzjazmu niż ze skuteczności środków dyscyplinujących.

Zła krew

Spróbowałem sobie wyobrazić siedemset litrów krwi, ale gdy zacząłem szacować rozmiary kontenera, w którym by się taka ilość krwi zmieściła, odechciało mi się używać wyobraźni.
Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji do spraw jednego z kanałów ideologizowania szkoły, napisała ostatnio w dzienniku, którego nazwy celowo nie wymienię, że obawia się o bezpieczeństwo polskich chorych. Źródłem jej troski jest właśnie siedemset litrów krwi oddane przez uczestników Przystanku Woodstock, ponieważ – jak uważa pani Wujkowska – polskie banki krwi powinny czerpać jedynie z krwi „środowisk, które nigdy nie zawiodły i które w sposób trzeźwy podejmują decyzję o oddaniu krwi”. Pani doktor zakłada, że na Przystanku „profanuje się wartość krwi”, a atmosfera jest przesączona „promilami, łoskotem satanistycznej muzyki i przekleństw”. Obawia się, że uczestnicy tej imprezy mogą doprowadzić do zakażenia polskich chorych wirusami zapalenia wątroby i HIV, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska „okienka serologicznego”, a akcja krwiodawstwa w takim miejscu jest „dwuznaczna”.
Pani Wujkowska przypomina mi trochę mojego wujka Władka, brata mojego ojca. Gdy byłem dzieckiem, razem z moim kuzynem Darkiem przyglądaliśmy się, jak wujek Władek w wielkim pośpiechu grodzi swój plac na zboczu Jasnej Góry, by zdążyć przed przybyciem sierpniowych pielgrzymek. Miał dość tego, że obozujący na tak zwanych okopach hippisi dewastują mu ogród, kradną warzywa, owoce i drób, zostawiają po sobie góry śmieci, strzykawek i prezerwatyw. Nocami palili mu na placu ogniska, tańczyli, śpiewali.
Byliśmy z Darkiem dziećmi i nasza pomoc nie ułatwiała chyba wujkowi pracy, w każdym razie ostatnie słupki pod ogrodzenie pomagali wujkowi wkopać i wmurować pierwsi przybyli na Jasną Górę pielgrzymi – ci sami, od których właśnie się odgradzał. Razem z nimi naciągał też na tych słupkach siatkę, a potem zaprosił ich na obiad.
Życzyłbym pani Wujkowskiej, żeby nigdy ona sama ani nikt z jej bliskich nie musieli korzystać z krwi zebranej na młodzieżowym festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Jej obawy warto jednak uspokoić przypominając, że akcję organizował Polski Czerwony Krzyż, wykorzystano profesjonalne krwiobusy i namioty, w których dochowano wszystkich normalnych procedur. Sanepid, który kilkakrotnie kontrolował przebieg akcji, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Hanna Wujkowska ma za złe przystankowiczom, że kreują się na patriotów i udają szlachetność, honor i wspaniałomyślność. Krwi zebranej od nich z niezrozumiałych dla mnie przyczyn przeciwstawia Wujkowska krew młodych Polaków przelaną w Powstaniu Warszawskim.
Ciekawe, czy Hanna Wujkowska wie, że jej zdaniem wulgarne i bezmyślne hasło Jurka Owsiaka to tylko echo słów świętego Augustyna, o czym przypomniał po raz kolejny arcybiskup metropolita lubelski, Józef Życiński. To święty Augustyn jako pierwszy miał powiadać „Kochaj i rób co chcesz”.
Gratuluję też pani Wujkowskiej pewności siebie w interpretowaniu Starego Testamentu. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że Izajasz miał na myśli Przystanek Woodstock pisząc: „To lud, co Mnie pobudzał do gniewu bez ustanku, a bezczelnie (Iz 65, 3)„. Skąd pani Wujkowska wie, że nie chodziło o felietonistów piszących do tej samej gazety, co ona? Albo może chodziło o buntowników z zamierzchłych czasów, o lud, który składał ofiary w gajach, palił kadzidło na cegłach i jadał wieprzowe mięso (Iz 65, 1-4)?
W tym domku mieszkał przed laty Wujek Władek.

Zielone płuca Polski

W zielonych płucach Polski byłem jeden jedyny raz, ale było to przeżycie mistyczne. Nie mając w ogóle świadomości, że znajdujemy się w puszczy tak pięknie nazywanej, przez kilka godzin po przybyciu tam zastanawialiśmy się z przyjaciółką Ormianką, co jest nie tak. Widzieliśmy dalej, słyszeliśmy lepiej, czuliśmy dogłębniej. Dopiero przy wieczornym ognisku ktoś nam wyjaśnił, że to efekt czystego powietrza.
Z olbrzymim zdziwieniem obserwuję od paru miesięcy spory mieszkańców Podlasia z ekologami i dyskusję o tym, czy przeciąć na pół Dolinę Rospudy, czy zabijać dalej mieszkańców Augustowa. W ogóle nie rozumiem tego nielogicznego dyskursu.
Wynikałoby bowiem z niego, że kto jest za zachowaniem unikatowej w skali światowej torfowej doliny, ten jest mordercą pragnącym śmierci tysięcy dzieci maszerujących w mundurkach do szkoły i staruszek idących do kościoła. Nie rozumiem, dlaczego argument śmierci pada bez żadnych pośrednich argumentów, jakimi w moim ułomnym rozumowaniu są ekrany przy jezdniach, kładki nad ulicami, światła, a wreszcie … alternatywna obwodnica Augustowa?
Ostatnio wskutek agresywnej kampanii reklamowej zajrzałem na strony Ministerstwa Transportu i Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. I odkryłem, że to nie tylko szkołę dotknęło to upolitycznienie i ideologizacja, które powoli zniechęcają mnie do własnego zawodu. Oto i tam czytam o spisku kilkudziesięciu osób wspieranych przez Gazetę Wyborczą przeciwko narodowi polskiemu.
Cóż, jakoś tak przekonałem się ostatnio, że nie warto czytać autorów, których pierwszym i głównym argumentem jest walka z tym dziennikiem. Mimo to doczytałem do końca propagandowe materiały Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, dostępne na stronie o nazwie równie żartobliwej, jak nazwa partii Prawo i Sprawiedliwość, mianowicie Rospuda Tak, a następnie z czystym sumieniem wystąpiłem o drugi paszport, paszport obywatela Doliny Rospudy. Co ciekawe, paszport taki przede mną załatwiło już sobie czterdziestu ośmiu mieszkańców Augustowa.
Jeśli się jeszcze zastanawiasz nad tym, czy warto kruszyć kopie o Rospudę, polecam piękny wygaszacz ekranu na komputer.

The Eagles have landed abroad

Trzy godziny po wyjeździe Marcina do Londynu Leszek wsiadł na pokład samolotu i odleciał z Balic do Chicago. Leszek jest jednym z tych uczniów, których ja, Aneta, Pani Marysia i Pani Jasia nie zapomnimy pewnie przez długie, długie lata. W minionym roku szkolnym Leszek jako mieszkaniec internatu wyróżniał się wyjątkową powagą, odpowiedzialnością i dojrzałością. Mogłoby się chwilami zdawać, że był starszy niż my wszyscy razem wzięci.
Wielokrotnie pisałem o Leszku w moim blogu, jego błyskotliwość i zaskakująca mądrość zainspirowały mnie do sporządzenia mojego pierwszego wpisu, o „Ptakach” Hitchcocka. Od jakiegoś czasu wiedziałem o rozterkach Leszka, to jego słowa cytowałem we wpisie z lutego 2006 roku. I dlatego w ostatniej klasie poświęciłem mu szczególnie wiele uwagi i wysiłku, ale mój trud wychowawczy poszedł na marne i poniosłem klęskę. Nie udało mi się chyba przekonać Leszka, że Polska to kraj, w którym warto żyć, który dynamicznie się rozwija i zmienia na lepsze. Nie udało mi się pokazać mu, że są tu osoby, na które można liczyć i którym warto zaufać.
Bez względu na liczbę programów patriotycznych i wycieczek dotowanych przez ministerstwo wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne i nie uda nam się budzić miłości do ojczyzny przez oddawanie hołdu Trauguttowi, Kościuszce czy Janowi Pawłowi II, jeśli jednocześnie będziemy dla siebie świniami, będziemy sobie podstawiać nogi, ubliżać i obrzucać się błotem. Marcin i Leszek wyjechali dzisiaj z Polski w przeświadczeniu, że tutaj wszystko się załatwia, kombinuje, dzieli nad kieliszkiem wódki. Wszystko jest tutaj możliwe, jeśli wiesz, z kim porozmawiać, komu posmarować, ewentualnie kogo obsmarować czy postraszyć. Osoby, które miały być dla nich autorytetami, okazały się nieokrzesanymi chamami nie panującymi nad swoimi emocjami, żądzami. Ludzie, od których oczekiwali, że będą ludźmi wielkiego formatu, okazali się małostkowi i ograniczeni.
Leszek uważa, że z większym szacunkiem odnosić się będą do niego jako do robotnika na budowie w Ameryce, aniżeli do wielu nauczycieli odnoszą się szefowie w polskiej szkole pod sterami ministra, którego działalność Janina Paradowska ocenia jako szkodliwą, a Paweł Wimmer porównuje do najgorszych mroków rusyfikacji za czasów Aleksandra Apuchtina, kuratora warszawskiego okręgu szkolnego w Królestwie Polskim.
Czasami trudno się spierać i bronić dobrego imienia Polski, gdy wszyscy premierzy i większość rady ministrów, a na okrasę prezydent Częstochowy, zaszczycają swoją obecnością na Jasnej Górze zgromadzenie, które Krzysztof Halama jednoznacznie nazywa zjazdem sekty. Gdy Jerzy Owsiak staje się polskim symbolem ekumenizmu, wypada tylko powtórzyć za nim, że głupio się znowu wstydzić za ten kraj.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Leszek – niczym Kościuszko – nie przestanie być w Ameryce Polakiem. Jest zresztą, o czym jestem głęboko przekonany, żarliwym patriotą. Jego patriotyzm to jednak patriotyzm nowoczesny, który rozumie, że Tadeusz Kościuszko, gdyby dziś nawet wstał z grobu, nie nadawałby się na Prezydenta Rzeczypospolitej, bo nie miałby pojęcia o współczesnym świecie. Ileż zamieszania i hańby przynieśli nam na szczycie unijnym polscy negocjatorzy, którzy przywieźli ze sobą argumenty wskrzeszające zmarłego 60 lat temu Hitlera, a co dopiero, gdyby na szczycie zjawił się Kościuszko. Bohaterowi narodowemu sprzed ponad dwustu lat należy się cześć i pamięć, ale nie zatrzyma on w Polsce ludzi u progu dorosłości, jeśli współczesna Polska, jej władze, elity, nauczyciele, urzędnicy, potencjalni pracodawcy – wszyscy dorośli – będą w nich budzić nieufność i odrazę.

P.S. Czytając tak zwany testament Tadeusza Kościuszki można by pomyśleć, że niektórych z nas – ludzi współczesnych – wyprzedził on o setki lat. Kto wie, może Kościuszko nie byłby lepszym Prezydentem Rzeczypospolitej niż Leszek, który poleciał dzisiaj do Chicago. Ale na pewno z powodzeniem zastąpiłby niejedną osobę sprawującą urząd w dzisiejszej Polsce:

I beg Mr Jefferson that in case I should die without will or testament he should bye out of my money so many Negros and free them, that the restant Sum should be Sufficient to give them education and provide for their maintenance. That is to say each should know before, the duty of a Cytyzen in the free Goverment, that he must defend his Country against foreign as well internal Enemies who would wish to change the Constitution for the vorst to inslave them by degree afterwards, to have good and human heart sensible for the sufferings of others, each must be maried and have 100 ackres of land, wyth instruments, Cattle for tillage and know how to manage and Gouvern it as well to know how to behave to neybourghs, always wyth kindness and ready to help them-to them selves frugal, to their Children give good education I mean as to the heart and the duty to the Country, in gratitude to me to make themselves happy as possible.

T. Kosciuszko
5.V.1798 *

Uczniowie ze spluwami

Pan Eugeniusz urodził się w 1931 roku, chociaż w zamęcie transgranicznej przeprowadzki doszło do jakiegoś przekłamania i we wszystkich dokumentach ma wpisany rok 1932. Jego życie toczyło się w zasadniczej swojej części pomiędzy wioską w województwie stanisławowskim a stolicą Dolnego Śląska, ale przedwczoraj wrócił właśnie z wczasów w Słowenii.
Odwiedzam pana Eugeniusza raz na kilka miesięcy, czasem i rzadziej, z psem. Tym razem ten starszy pan na powitanie zadaje mi pytanie, jak ja sobie teraz radzę w pracy z tym Giertychem nad sobą. Domyśla się, że pewnie mi niełatwo, bo przecież ja poszedłem do pracy w szkole z zamiłowania, a jak nauczyciel z powołaniem ma pracować w dzisiejszej szkole i czerpać z tego satysfakcję?
Po wojnie pan Eugeniusz chodził do gimnazjum w szkole, która po dziś dzień jest jednym z najlepszych i najbardziej znanych w Polsce częstochowskich liceów, rozsławionym u schyłku ubiegłego stulecia przebojem zespołu rockowego składającego się z jego absolwentów. Do pierwszej klasy gimnazjum chodził dość krótko, bo w czasie roku szkolnego przesunięto go szybko do drugiej, ale takie szarady z pominięciem wieku ucznia były wtedy całkowicie na porządku dziennym.
W klasie Eugeniusza razem z nim byli uczniowie dwudziestoletni, którym wojna przerwała normalny cykl kształcenia. Wspomina, że w pewnym okresie prawie każdy przychodził do szkoły z bronią palną, a kilku kolegów – „kombatantów” Armii Krajowej – nie wahało się tej broni użyć, jeśli nie strzelając w powietrze, to przynajmniej grożąc nią nauczycielom. Był taki nauczyciel, który tylko kilka razy ośmielił się spróbować postawić ocenę niedostateczną tym dziarskim kowbojom, na co oni natychmiast wyciągali spluwę i mówili mu: „Panie profesorze, pan wie, że ja jestem z Armii Krajowej. Mnie życie i śmierć jednakowo bliskie albo jednakowo straszne. I wszystko mi jedno, czy moje czy Pana. Niech Pan wybiera: albo strzelam do jednego z nas, albo zmienia Pan tę ocenę.” Po zmianie kilku ocen niedostatecznych na trzy z plusem profesor więcej już nie ryzykował, a po roku odszedł z pracy.
Co ciekawe, pan Eugeniusz wspomina także kilku profesorów, przy których żaden uczeń nie ośmieliłby się nawet odezwać bez pozwolenia, a co dopiero wymachiwać pistoletem. Na ich lekcjach słychać było przelatującą nad katedrą muchę. Jeden z tych profesorów był tak biedny, że uczniowie ze wsi przynosili mu masło, a pewnego dnia klasa kupiła mu pączka w ciastkarni.
Pan Eugeniusz mówi w pewnym momencie coś, z czym się zdecydowanie zgadzam. Uczniowie zawsze zakładali kosze na głowy nauczycieli i zawsze będą to robili, tyle że będzie to przybierało różne formy. I całe szczęście, że uczniowie to robią. Dają w ten sposób do zrozumienia niektórym nauczycielom, że lepiej zrealizują się zawodowo gdzie indziej. Opowiadano mi kiedyś o jednym takim panu, który jest bardzo wdzięczny uczniom z technikum za to, że rozpalili ognisko na jednej z jego lekcji. Pracuje teraz gdzie indziej, zarabia więcej i jest szczęśliwy.

Przywrócić ład i porządek w brytyjskiej szkole

W dzisiejszym numerze dziennika The Independent Anthony Seldon z Wellington College radzi nowemu brytyjskiemu premierowi Gordonowi Brownowi, by dał szkołom i nauczycielom większą wolność i autonomię, co ma się rzekomo przełożyć między innymi na większą dyscyplinę.
W tym miejscu The Independent wstawia się za nauczycielami, ponieważ zbyt wielu uczniów usuwanych dyscyplinarnie ze szkół średnich wraca do klasy po skutecznym odwołaniu.
Niedyskretni dziennikarze The Independent nie próbują też wcale przemilczać faktu, że biali chłopcy z rodzin robotniczych wypadają najgorzej w egzaminach zewnętrznych, a na dodatek martwią się wynikami jednych mniejszości etnicznych na tle innych.
Przedwczoraj z kolei ta sama gazeta martwiła się, że ponad 150 tysięcy uczniów jest w brytyjskich szkołach ofiarami homofobicznych docinków i prześladowań ze strony kolegów, w dodatku połowa nauczycieli nie czuje się na siłach, by stanąć w ich obronie. Dziennik obwinia między innymi obowiązujący w latach 1988 – 2003 zakaz promowania homoseksualizmu w szkołach i sugeruje, że wyraźne potępienie homofobii w szkołach mogłoby znacząco poprawić sytuację.
Oj, przydałby się tam jakiś elementarny ład i porządek w tej brytyjskiej szkole! Co oni tam sobie myślą? Swoboda i autonomia? Pochylanie się nad Turkami, Kurdami, gejami, lesbijkami i biseksualistami? No to już jest jakaś apokalipsa chyba. I pomyśleć, że oni tam w mundurkach chodzą…

Kombatanci i Czesio

Przy okazji dyskusji o moim blogu rada pedagogiczna zmarnowała trochę swojego cennego czasu debatując nad problemem, który już nie istnieje, a o którym pisałem bez ogródek jeszcze w 2005 roku. Problem nie istnieje, bo klasa technikum mechanicznego, której uczniowie – a przynajmniej spora ich część – przez prawie cztery lata zwracali się do mnie po imieniu, ukończyła już szkołę i odebrała świadectwa, a młodsi panowie, których uczę obecnie, nie widzą niczego niestosownego w fakcie, że zwracam się do nich per „pan”. Nie było więc naprawdę wielkiego sensu debatować nad tym, że uczniowie powinni się do nauczyciela zwracać w formie grzecznościowej.
Sensu nie było tym bardziej, że przez te niespełna cztery lata formuła bezpośredniego zwracania się do siebie nie przeszkadzała jakoś ani mnie, ani panom z byłej czwartej mechanika, ani ich wychowawczyni. Nie widzieliśmy niczego niestosownego w tej formule i chłopaki zwracali się do mnie po imieniu przy innych nauczycielach, przy dyrektorze, przed maturą z języka polskiego przy zespole nadzorującym, w skład którego wchodziła nauczycielka z innej szkoły… Nie wiedzieć czemu mój autorytet w tej klasie szczególnie nie ucierpiał, a taką atmosferę pracy chciałbym mieć w każdej grupie i życzyłbym jej każdemu nauczycielowi. Jedyną osobą, jaka podniosła wokół tej sprawy larum, okazał się uczeń, którego pogróżek ani pleców się nie wystraszyłem i któremu nie pozwoliłem ukończyć technikum za darmo, a który to uczeń jest nota bene żywym przykładem na to, że bycie na ty z panami w jego klasie nie zmieniło wcale moich oczekiwań w stosunku do uczniów i nie doprowadziło do żadnego spoufalenia.
Tak więc problemu wprawdzie nie ma, ale zostałem zobligowany do dbania o własny autorytet poprzez niepozwalanie uczniom na spoufalanie się ze mną. Zastanawiałem się od kilku dni, jak wobec tego powinni się do mnie zwracać uczniowie, by wystarczająco podkreślać mój autorytet. Czy wystarczy „panie magistrze”, by było zgodnie z prawdą? Czy powinno być jednak zwyczajowe „panie profesorze” (którego – nawiasem mówiąc – prawie wszyscy uczniowie w stosunku do mnie używają, chyba że się zapomną). Czy uraziłbym czyjeś uczucia religijne, gdyby uczniowie otrzymali instrukcję zwracania się do mnie per „Nauczycielu” albo „Mistrzu”? A może wskazane byłoby użycie któregoś ze staropolskich wyrażeń: „Wielmożny Panie”, „Waćpanie” czy też użycie któregoś z powalających na kolana epitetów: „czcigodny”, „wielebny”, „najjaśniejszy” itp.?
Niestety nadal, podobnie jak dwa lata temu, uważam, że to są wszystko bzdury i piernik nie ma nic wspólnego z wiatrakiem. W parlamencie brytyjskim najwięksi oponenci polityczni na każdym kroku zwracają się do siebie per „honourable member” i w sposób zupełnie nienaturalny dla języka angielskiego podkreślają wzajemny szacunek do siebie, chociaż w żadnym stopniu nie wykracza to poza werbalne deklaracje. Mam zamiar zachowywać się tak, by jeszcze chociaż raz usłyszeć w życiu to, co usłyszałem ostatnio od byłego ucznia, Grzegorza, który wyznał mi, że jestem dla niego największym w życiu autorytetem. Ale autorytetu nauczyciela nie budują niestety normy socjolingwistyczne, lecz rzeczy o wiele trudniejsze do opisania. Staram się je chociażby w niewielkim stopniu opisać na moim blogu, nawet jeśli nie do każdego to dociera i nie każdego przekonuje.
Wczoraj miałem koleżeńskie zastępstwo i lekcję w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Ponieważ przymierzam się już do klasyfikacji końcowej, a chciałbym być świadomy ewentualnego uniemożliwienia któremuś z tych panów zdawania egzaminu poprawkowego (można takowy zdawać z maksymalnie dwóch przedmiotów), więc na przerwie przejrzałem oceny z innych przedmiotów. Z notatek poczynionych przez nauczyciela na stronie z ocenami z historii dowiedziałem się, że uczniowie tej klasy „uczestniczyli w pierwszej wojnie światowej i polsko – radzieckiej w 1920 roku, otrzymali dach nad głową i kromkę chleba”. Pomyślałem od razu, że to wielki zaszczyt uczyć angielskiego takich kombatantów i że do takich czcigodnych i doświadczonych w boju patriotów trudno by było mieć żal, nawet gdyby nazywali mnie „gnojkiem”.
Dlatego gdy Mateusz spytał mnie, czy gniewałbym się, gdyby nazywali mnie swoim „Czesiem”, bez wahania odparłem, że to dla mnie nieistotne. Będę umiał zadbać o swój autorytet w przyszłorocznej drugiej mechanika bez względu na to, jak będą o mnie mówić. Jeśli panowie chcą, mogę być i Czesiem. It will be an honour.

Pod rękę z Gombrowiczem i Kafką

By nie przynosić dłużej hańby mojej szkole, a jednocześnie nie zamykać bloga, usunąłem z tytułu i z tagów nazwę szkoły, a stopniowo przejrzę wszystkie posty i usunę inne informacje pozwalające na zidentyfikowanie hańbionej przeze mnie placówki oświatowej. Strata to będzie niewielka, bo wiadomo mi jest tylko o jednym uczniu naszej szkoły, który trafił do nas tylko dlatego, iż w gimnazjum był moim zapalonym czytelnikiem. Niezbyt mu się zresztą udało, bo angielskiego uczy go jedna z moich koleżanek (na szczęście dla mnie).
Okazuje się, że moja wizja szkoły odbiega dalece nie tylko od tego, co wyobraża sobie kierownictwo resortu edukacji, ale – co ostatnio boleśnie odczułem – jest na tyle rozbieżna z wizją mojego szefa (startował do wyborów z ramienia partii koalicyjnej), że myślałem przez weekend nad tym, czy w ogóle nie powinienem zrobić w szkole miejsca dla ludzi, którzy z prawdziwą pasją zaczną tu zaprowadzać porządki według wytycznych ministra Giertycha. Pocieszająco bardzo podziałała na mnie myśl, że odchodząc teraz ze szkoły miałbym szansę opuścić ją w bardzo zacnym, chociaż nie każdemu miłym, towarzystwie. Ministerstwo rozważa bowiem pomysł, by ze szkolnego kanonu lektur usunąć Goethego, Kafkę, Witkacego i Gombrowicza. Z listy lektur proponowanych w ich miejsce widać wyraźnie, że zamiast zachęcać młodzież do szukania wartości i stawiania pytań, będzie się jej dawać gotowe rozwiązania problemów, które zresztą nie zawsze będą jej dotyczyć. Zamiast zachęcać do interpretacji, myślenia, analizowania, zamiast pomagać w zrozumieniu kpiny, farsy, dystansu, zamiast przyzwyczajać do samokrytycyzmu, serwować się będzie przepisy na łatwostrawne dania i recepty na wszystko. Rozumienie tekstu czytanego ucierpi, a tym samym przybędzie błędnych interpretacji treści na moim blogu, ale cóż. Gdy odejdę ze szkoły, może nie będę go już pisał.
W projekcie konsultowanym przez ministerstwo widać nawet pewien sens. Po cóż w Orwellowskiej IV RP czytać „Proces” Kafki? Jak książki o upupianiu używać do upupiania? Z drugiej strony, takie indices librorum prohibitorum tak naprawdę dają autorom i tytułom nieśmiertelność, osiągają skutek odwrotny do zamierzonego. Dwaj tegoroczni absolwenci naszego mechanika, którzy dostali od swojej wychowawczyni kupione za jej własne prywatne pieniądze powieści Umberto Eco, pewnie nigdy by ich nie przeczytali, gdyby szef nie wezwał fundatorki nagród na dywan z powodu nietrafnego – jego zdaniem – doboru tytułów.
Niektórych pomysłów obecnego kierownictwa resortu edukacji nie da się komentować.
Trzeba po prostu powiedzieć: „Nie”. Trzeba się podpisać: